Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Aniołki Glapińskiego, czyli seksizm nasz powszedni

Adam Glapiński, prezes Narodowego Banku Polskiego. Fot. Piotr Małecki / Biuro prasowe NBP

W Polsce wystarczy być kobietą, by padło podejrzenie o świadczenie usług seksualnych lub nieobyczajne prowadzenie się.

Na przełomie grudnia i stycznia portal OKO.Press ujawnił, że niektóre osoby na dyrektorskich stanowiskach w Narodowym Banku Polskim – dyrektor ds. komunikacji oraz dyrektor gabinetu prezesa – zarabiają rocznie więcej niż sam poprzedni prezes NBP Marek Belka. Ba, nawet więcej niż prezydenci światowych mocarstw.

Oczywiście, duże zarobki same w sobie nie są czymś moralnie nagannym. Gdyby ktoś – zarówno w sektorze prywatnym, jak i publicznym – odznaczał się dużym talentem, potwierdzonymi (raczej w postaci praktycznego doświadczenia niż świadectw ukończenia szkół) kompetencjami, a także brał na siebie dużą odpowiedzialność, kilkadziesiąt tysięcy złotych byłoby uzasadnionym wynagrodzeniem. Ale w przypadku osób pracujących w NBP mamy do czynienia z sytuacją, w której żaden z tych trzech wymogów nie został spełniony. Zamiast tego widzimy polityczne powiązania wynagrodzonych pracowników z obecnym środowiskiem rządzących. Taką sytuację należy krytykować, krytyka jest przecież istotą demokracji.

Instytucje i insynuacje

Widziana w ostatnich dniach krytyka wysokich zarobków niektórych urzędników NBP wykracza niestety poza zdecydowane przypominanie o tym, że instytucje publiczne są dobrem wspólnym. Pojawiają się insynuacje niegodne odpowiedzialnego obywatela.

Zwróćmy uwagę, że od początku tego tekstu nie użyłam określeń, które pozwalałyby czytelnikowi instynktownie zidentyfikować sprawców zamieszania – zamiast „dwórki prezesa” czy „aniołki Glapińskiego” napisałam po prostu „osoby pracujące w NBP”. Celowo nie użyłam przywołanych powyżej słynnych już określeń. Główną rolę odgrywa w nich bowiem płeć i związane z nią najgorsze stereotypy. Trudno nie mieć wrażenia, że to fakt żeńskiej, a nie męskiej płci urzędniczek powoduje, że w debacie na temat wysokich zarobków pracownic NBP z perfidnym automatyzmem pojawiają się określenia uprzedmiotawiające te osoby. Używane m.in. przez Dominikę Wielowieyską z „Gazety Wyborczej” wyrażenia typu „dwórki Glapińskiego” czy „aniołki prezesa” sugerują, że albo są one kimś w rodzaju uległych służących, albo cieszą się szczególnymi przywilejami ze względu na swój wygląd i wdzięk. Albo jedno i drugie. A to połączenie rodzi kolejne skojarzenie: że świadczą usługi seksualne.

Portale puszczały oko do czytelników, pokazując akurat takie fotografie, na których obie dyrektorki w mocnym makijażu idą obok prezesa NBP. Zaangażowana po stronie opozycji pisarka Maria Nurowska opublikowała na Facebooku „List otwarty do prezesa NBP” (4 stycznia), w którym pisała: „Już wiemy, że te dwie blond Wenus to pana asystentki, które zarabiają kilkadziesiąt tysięcy miesięcznie plus dodatki. (…) Nie wstyd panu, panie Glapiński! Bo ja czuję się zażenowana, widząc prezesa NBP w asyście tych długowłosych, wyzywająco umalowanych panienek z nadmuchanymi wargami”. W ramach cyklu ilustracji wykonywanych dla „Gazety Wyborczej” Andrzej Milewski (znany jako Andrzej Rysuje) przygotował obrazek z indagowaną przez dziennikarza dyrektorką z NBP. Na ilustracji dziennikarz pyta: „Jakie ma pani kompetencje, by zarabiać w Narodowym Banku Polskim ponad 60 tys. zł miesięcznie?”. Kobieta odpowiada: „Długie nogi zakończone stopami procentowymi”.

Sugerowanie, że pracowniczki NBP pełnią usługi seksualne, jest wobec nich przemocą

O panującym w społeczeństwie seksizmie i identyfikacji kobiet z potencjalnym nierządem świadczą zresztą komentarze dodawane w mediach społecznościowych i na portalach: ich użytkownicy wprost piszą słowa takie jak „harem Banku Polskiego”, „Narodowy Burdel Polski”, „te dwie lale są wyprodukowane na zamówienie prezesa”. Jeden z „antypisowskich” fanpage’ów opublikował rysunek przedstawiający prezesa i obie dyrektorki, na którym postać Glapińskiego mówi: „Każdego, kto szczeka na moje dwórki, oskarżę o naruszenie dup osobistych!”.

Nie skończyło się nawet po tragicznej śmierci Pawła Adamowicza, którą wielu sympatyków strony opozycyjnej chciało potraktować właśnie jako naukę, aby w przestrzeni publicznej nie używać przemocy, również słownej. W różnych wymiarach życia społeczno-politycznego, nie tylko w odniesieniu do Gdańska, obserwujemy teraz nieszczerość tych deklaracji.

W poniedziałek, 21 stycznia, w „Dużym Formacie” Krzysztof Varga napisał: „Oglądając film «Boski» Paolo Sorrentino, natychmiast wyobraziłem sobie Adama Glapińskiego i dwie jego powabne asystentki. (…) W tym filmie fabularnym (…) pojawia się jeden z wpływowych ministrów, po bokach którego maszerują dwie niebosiężne piękności, dla niepoznaki, ale może i dla zwykłej hecy, zwane «rzeczniczkami prasowymi»”.

Chociaż uważam, że postulat walki z mową nienawiści jest niebezpieczny, bo może prowadzić do cenzury nawet merytorycznych wypowiedzi, to jednak sugerowanie, że pracowniczki NBP pełnią usługi seksualne, jest wobec nich przemocą.

Podwójne standardy

Wskazane wyżej komentarze były pisane przez osoby ze środowiska liberalno-lewicowej opozycji (lub jej sympatyków), które zapewne podpisałyby się (czy też „zalajkowały”) pod głośnymi w ostatnich kilku latach feministycznymi hasłami, że ubiór kobiety, jakikolwiek by on nie był, nie stanowi zachęty do czynów seksualnych: zarówno nie jest zachętą do naruszenia nietykalności cielesnej (jak molestowanie i gwałt), jak i nie można na podstawie stroju ferować wyroków na temat poziomu moralności danej osoby. Choćby „Krytyka Polityczna” i „Codziennik Feministyczny” zwracają uwagę na powszechność zjawiska slut-shaming, przejawiającego się w niebywałej łatwości, z jaką kobiecie może zostać przyklejona łatka osoby „lekkich obyczajów”. Wspomniane portale piszą: „Pojęcie slut-shaming oznacza działania mające na celu spowodowanie, by kobieta poczuła się winna lub gorsza z powodu zachowań związanych z seksem. (…) Można [te działania] na siebie ściągnąć przykładowo ubierając się w sposób odbierany jako prowokujący”.

Do tej definicji dodałabym fakt moim zdaniem najistotniejszy: zachowania seksualne wcale nie muszą wystąpić, aby kobietę uznano za oferującą usługi erotyczne czy prowadzącą intrygi za pomocą seksualności; występują również przypadki brania rzeczywistej miłosnej relacji za coś „interesownego” (np. internauci nazywali związek Ryszarda Petru i Joanny Schmidt „usługą” świadczoną szefowi Nowoczesnej; „pewnie poleciała na jego pieniądze” – komentowali).

Do niekontrowersyjnego faktu, że dyrektorki z NBP z racji zajmowanego stanowiska często towarzyszą prezesowi w pracy (a przy okazji mają dość przaśny styl ubioru i makijażu), dopisano całą dwuznaczną historię o „dwórkach”. Po prostu w Polsce wystarczy być kobietą, aby padło podejrzenie o świadczenie usług seksualnych czy nieobyczajne prowadzenie się. Pamiętam, że gdy Julia Pitera była sekretarzem stanu ds. walki z korupcją (w czasach rządów PO), zobaczyłam w telewizji zaproszonego do stacji TVN24 mężczyznę (nazwiska nie pamiętam), który z dwuznaczną manierą mówił o Piterze, że „w Warszawie mówi się o tej pani różne rzeczy…”. Jako nastolatka sama usłyszałam dziwną opinię, że kobieta siedząca wieczorem sama w restauracji może być odbierana jako nierządnica czekająca na klienta.

Z insynuacji wygłaszanych na temat pracowniczek NBP wynika, że w środowisku lewicowo-liberalnym strój i makijaż zaczął nagle odgrywać rolę wyznacznika moralności kobiety i pozwala ferować wyroki na temat ich „prowadzenia się”. W mojej subiektywnej opinii gust modowy pracowniczek banku nie jest najlepszy – ale jako obywatelkę krytykującą nieadekwatnie wysokie do odpowiedzialności i kompetencji zarobki urzędników kwestie stroju dyrektorek i dyrektorów z NBP powinny obchodzić mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg. Dlaczego tak nie jest w przypadku innych – znanych i anonimowych – komentatorów?

Zakorzeniony seksizm

Głębsza przyczyna insynuacji na temat dyrektorek z NBP polega na tym, że w momencie chęci dokopania przeciwnikowi wychodzi z nas – mężczyzn, ale i kobiet (co pokazują przykłady Wielowieyskiej i Nurowskiej) – wdrukowany kulturowo przekaz, że samo pojawienie się kobiety „wprowadza” potencjalny wątek seksualny. Gdyby zastosować to do obu płci i przyjąć założenie o dobrej woli człowieka, nie jest to aż takie złe – często, zwłaszcza w gronie nastolatków, kiedy zjawia się nowa koleżanka lub kolega, płeć przeciwna zaczyna wręcz instynktownie „oceniać” tę osobę, czy jest ona „fajna” również w sensie potencjalnego związku. Nie o to jednak nam teraz chodzi. Mówimy o sytuacji, w której kobiecie z łatwością przypisywane są najgorsze skojarzenia związane z seksualnością: niemoralność, nierząd, diabolicznie dwulicowo-interesowna siła – a także zastępowanie braku talentów urodą.

Wesprzyj Więź

Przypadek insynuacji na temat urzędniczek z NBP dobrze pokazuje, że w podświadomości wielu osób w Polsce – kobiet i mężczyzn – pojawienie się kobiety w jakiejś politycznej aferze nie oznacza wyłącznie tego, że „z partyjnego nadania bierze ona dużo pieniędzy”, ale musi oznaczać dodatkowo: „ona świadczy usługi seksualne” albo „ona romansuje z jakimś politykiem”. Andrzejowi Jakubiakowi, który wykorzystując swoją pozycję polityczną, chciał od miasta za półdarmo kupić kawalerkę w centrum Warszawy, nikt nie sugerował, że utrzymuje on – przykładowo – intymne kontakty z panią prezydent Warszawy. Po prostu krytykowano nieuczciwe wobec współobywateli postępowanie polityka. To samo powinniśmy robić w przypadku kobiet-urzędniczek, które nadużywają uprawnień, dostając nieadekwatnie wysokie pensje i zasiadając bez wymaganych kompetencji w radzie Bankowego Funduszu Gwarancyjnego i Krajowego Depozytu Papierów Wartościowych.

„Zagadka” wysokich pensji pracowniczek NBP nie polega na niczym innym oprócz partyjnego nadania i politycznej pewności siebie samych zainteresowanych – a także na ich silnym charakterze. „Podobno nic w NBP nie może się wydarzyć bez ich wiedzy. (…) [Martyna Wojciechowska i Kamila Sukiennik] mają większą władzę niż niektórzy członkowie zarządu banku” – skomentował anonimowo dla „Wyborczej” polityk Prawa i Sprawiedliwości. 

Gdy jednak łączymy publiczne pokazywanie się kobiety z ewentualnością świadczenia usług seksualnych, przykładamy rękę do tego, co niektórzy nazywają „kulturą gwałtu”. Sprawiamy, że emancypacja kobiet, choć istnieje w sensie prawnym, tak naprawdę nigdy nie stanie się faktem.

Podziel się

1
Wiadomość