Dlaczego zmarłemu byłemu sekretarzowi episkopatu należy się wdzięczność Polaków (no, realistycznie powiem: większości)?
Bardzo znamienny dla aktualnego klimatu kulturowego Polski jest fakt, że w przekonywaniu, jak z gruntu złym człowiekiem był bp Tadeusz Pieronek, połączyli się – tuż po jego śmierci – wyznawcy prawicy (nie tylko skrajnej) i wyznawcy lewicy (też nie tylko skrajnej). Nie będę się tu jednak nad tym rozwodził. Nie będę też ubolewał nad stanem rozdarcia w polskim episkopacie, który przy tej okazji również się ujawnił w rozmaitych biskupich komentarzach o zmarłym współbracie. Bo nie o tym chcę pisać.
Wolę po prostu powiedzieć, dlaczego uważam, że dzwon Zygmunta zabił po jego śmierci nie tylko grzecznościowo, lecz jak najbardziej słusznie. Nie dość, że nie włożę koszulki „Nie płakałem po Pieronku”, ale po prostu przyznaję: uroniłem łzę nad śmiercią byłego sekretarza generalnego Konferencji Episkopatu Polski.
Bp Pieronek często powtarzał, że głównym problemem Kościoła w Polsce jest sam Kościół
I nie chodzi mi tu o osobowość Pieronka, o jego cięte riposty, o to, „komu przyłożył”… Chciałbym pokazać cztery jego dokonania, które, moim zdaniem, powinny zostać powszechnie zapamiętane. Innymi słowy: dlaczego sądzę, że biskupowi Pieronkowi należy się wdzięczność (realistycznie powiem: większości) Polaków.
Uśmiechnięta twarz Kościoła
Nie do przecenienia jest zwłaszcza osobisty wkład bp. Tadeusza Pieronka w przemianę postrzegania Kościoła, a zwłaszcza jego społecznej roli, jaka nastąpiła w połowie lat 90. XX wieku. Niewielu pamięta, że w pierwszych latach po roku 1989 autorytet społeczny i zaufanie do Kościoła katolickiego jako instytucji spadały w socjologicznych sondażach na łeb na szyję („notowania” Kościół miał dużo, dużo gorsze niż obecnie) – natomiast od roku 1993 nastąpiło odwrócenie trendu i stopniowy wyraźny wzrost.
Wśród kilku przyczyn tego odwrócenia trendu jest niewątpliwie i ta, że właśnie w 1993 r. funkcję sekretarza generalnego Konferencji Episkopatu Polski objął życzliwy ludziom, uśmiechnięty i dowcipny bp Pieronek. Jako człowiek zawsze gotów do wypowiedzi medialnej był zarazem (nieoficjalnym) rzecznikiem prasowym KEP, co bardzo wpłynęło pozytywnie na wizerunek publiczny Kościoła. Sekretarz episkopatu burzył własną osobą stereotyp instytucji skostniałej, niechętnej ludziom, dążącej do dominacji – jaki błyskawicznie spopularyzował się w pierwszych latach polskiej wolności.
Pierwsza pięcioletnia kadencja Pieronka była, niestety, ostatnią. Biskupi nie wybrali go ponownie – większość uznała bowiem, że mówi zbyt często, zbyt dużo i zbyt wcześnie.
Strażnik autonomii i niezależności
Młody ks. Pieronek studiował prawo w Rzymie akurat w czasie obrad II Soboru Watykańskiego. Porwany soborowym entuzjazmem, był szczególnie przywiązany do idei ułożenia relacji państwa i Kościoła na zasadach określonych w konstytucji „Gaudium et spes”: autonomii i niezależności. Żył jednak w PRL – państwie, które rozdzielało Kościół od państwa, ale nie odwrotnie. Dopiero po latach bp Pieronek mógł przyłożyć rękę do stworzenia nowoczesnego polskiego modelu stosunków między państwem a Kościołem.
Uczestniczył w negocjacjach polskiego konkordatu, później zaś skutecznie przekonywał lewicę postkomunistyczną – która uczyniła z hasła walki z tą umową skuteczny oręż polityczny – że nie taki konkordat straszny, jak go malują. Doprowadził do ratyfikacji umowy, a następnie przewodniczył – z nominacji Jana Pawła II – Kościelnej Komisji Konkordatowej. Wcześniej zaś, za sprawą Tadeusza Mazowieckiego, zasady autonomii i niezależności – a nie rozdziału, co źle się kojarzyło po PRL – trafiły do nowej Konstytucji RP.
Jako aktywny komentator życia publicznego bp Pieronek stał na straży mądrego polskiego modelu relacji Kościół-państwo
Ukształtowany w ten sposób polski model stosunków państwo-Kościół uznaję za bardzo mądry, dojrzały i nowoczesny, gwarantujący i pełną wolność religijną, i instytucjonalną bezstronność światopoglądową struktur państwowych. Rzecz jasna, mówię o modelu teoretycznym, a nie o polskiej praktyce, która – zwłaszcza po ostatnich wyborach parlamentarnych – często łamie te zasady i ze strony kościelnej i państwowej (zapowiadaliśmy to w „Więzi” już zimą 2015 r.).
Bp Pieronek jako aktywny komentator życia publicznego stał zresztą zawsze na straży tych zasad – czy to ubolewając, że „episkopat jest zaczadzony PiSem”, czy krytykując „rechrystianizacyjne” zapędy premiera Morawieckiego, czy, kilka lat wcześniej, odrzucając radykalne postulaty Ruchu Palikota jako sprzeczne z Konstytucją RP.
Synod odstawiony na półkę
Wielkim a niezrealizowanym testamentem pastoralnym bp. Pieronka pozostanie dorobek II Synodu Plenarnego Kościoła w Polsce (1991-1999). Doświadczenie synodalne zdobywał on jeszcze u boku kard. Karola Wojtyły, będąc od roku 1971 sekretarzem Duszpasterskiego Synodu Archidiecezji Krakowskiej. Tamto wydarzenie było olbrzymim poruszeniem – setki parafialnych zespołów synodalnych studyjnych zastanawiały się nad przekładaniem owoców II Soboru Watykańskiego na język duszpasterskiej praktyki na swoim terenie.
Na przełomie PRL i III RP udało się rozpocząć podobny proces na skalę ogólnopolską. Pieronek został sekretarzem II Synodu Plenarnego jeszcze przed nominacją biskupią. Często wtedy powtarzał, że głównym problemem Kościoła w Polsce jest sam Kościół. Niestety, w episkopacie, delikatnie mówiąc, brakowało entuzjazmu dla Synodu Plenarnego.
Ostatecznie inicjatywa ta zakończyła się przyjęciem 14 dokumentów (często bardzo dobrych, nad czym czuwał osobiście Pieronek), które jednak pozostały wyłącznie na papierze. Wbrew pierwotnym założeniom Synod nie stał się ożywczym impulsem dla wspólnot parafialnych i diecezjalnych. Po dwudziestu latach widać doskonale, że synodalne dokumenty opublikowano i najzwyczajniej odstawiono na półkę. Gdyby Synod Plenarny był bardziej realnie duszpasterski, inaczej mogłyby wyglądać późniejsze losy Kościoła w Polsce – tak jak wcześniej Synod krakowski zdecydowanie pozytywnie wpłynął na życie tej archidiecezji.
Polak, czyli Europejczyk
Po zakończeniu pracy w Sekretariacie KEP bp Pieronek został rektorem Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie (dzisiejszy Uniwersytet Papieski Jana Pawła II). Tam zrodziła się kolejna jego bardzo ważna inicjatywa: stanął na czele Komitetu Organizacyjnego corocznych międzynarodowych konferencji „Rola Kościoła Katolickiego w procesie integracji europejskiej” organizowanych pod patronatem Komisji Episkopatów Wspólnoty Europejskiej.
Krakowskie konferencje stały się – obok Zjazdów Gnieźnieńskich – najbardziej proeuropejskim głosem Kościoła w Polsce. Wybitni goście z wielu krajów dyskutowali tam o współczesnych wyzwaniach i niebezpieczeństwach dla Europy, ale nie po to, żeby podsycać lęki czy budować katolicką twierdzę środowisk przekonanych o posiadaniu jedynie słusznej racji – lecz po to, aby próbować przemieniać Europę od wewnątrz, oddolnie. Pełne archiwum tych konferencji można znaleźć tutaj.
*
Rzekłbym więc, że ci, dla których cennymi wartościami są: pozytywna społeczna rola wiary i Kościoła, autonomia i niezależność Kościoła i państwa, głęboka odnowa wewnętrzna Kościoła w Polsce, twórczy wkład chrześcijaństwa we współczesny proces integracji europejskiej – w zmarłym biskupie mieli swego ważnego przedstawiciela. I dlatego płakałem po Pieronku – biskupie z krwi i kości, który nie bał się wolności, miał wyraźne poglądy i je otwarcie wyrażał.
Wszystkie zalety biskupa Tadeusza, które p.redaktor wymienił, na których deficyt cierpi obecnie episkopat nie zmieni jednak faktu, iż wg. kryteriów skuteczności poniósł on porażkę. Może ktoś powie, że przed pogrzebem to przedwcześnie, ale jeśli nie teraz, analiza przyczyn tej porażki pójdzie w zapomnienie.
Weźmy tak bardzo przez Pana dowartościowany II Synod Plenarny przeprowadzony przez biskupa Pieronka. Kilka razy w swoich komentarzach już skrytykowałem jego kapitulację wobec zagadnienia pracy, znaczące oderwanie się od katolickiej nauki społecznej w tym obszarze. Tu Kościół nie miał nic do powiedzenia nowego, czego III RP by nie wiedziała od Sachsa czy Balcerowicza – co najmniej pięciokrotnie w dokumentach synodalnych postuluje się niskie podatki, co nie leżało w jego kompetencjach, a tym czym powinien się zająć przeoczył (np. palącą wówczas potrzebę pomysłu na nową formułę w kapitalizmie duszpasterstw ludzi pracy, które ledwie wzmiankowano w dokumentach synodalnych, więc nic dziwnego, że przed 1989 znaczące zwiędły.
Oczywiście, wszyscy biskupi, także z przeciwległego bieguna niż bp Pieronek przeoczyli to zagadnienie, no ale nie zmienia to faktu, że to co nazywa Pan testamentem zmarłego działa w ten sposób, że przysłużyło się sekularyzacji na własne życzenie drugiego po rodzinie ważnego obszaru życia codziennego. W tej sprawie dopuszczam jednak dyskusję, może się mylę i rzeczywiście niskie podatki w hierarchii wartości są wyżej niż praca. W końcu katolicka nauka społeczna to nie jest wysoki priorytet w nauczaniu i praktyce Kościoła żeby o to się dzielić.
Jest jednak sprawa związana z biskupem Pieronkiem, która pewnie nas dzieli. Z prac II Synodu Plenarnego przypominam sobie pewien incydent z udziałem biskupa Pieronka, który powinni wpisać sobie do sztambucha wszyscy katolicy otwarci z papieżem Franciszkiem na czele, jeśli zajmują go takie szczegóły.
Mianowicie „ojcom synodalnym” przedłożono do poparcia normę dopuszczającą przyjmowanie komunii świętej na rękę. Gdzieś w komisji „konserwatyści” utrącili pomysł przez dodanie, że dotyczy tylko cudzoziemców (chodziło o katolików przyjmujących komunię w Polsce z diecezji zagranicznych, gdzie taka praktyka była dopuszczona).
Po tym głosowaniu niezadowolony z wyniku biskup Pieronek ogłosił, że komisja prawna episkopatu uchyla zawężenie tej praktyki jedynie do cudzoziemców z racji jego poza teologicznego, narodowościowego kryterium, więc pozostał zapis dopuszczający komunię na rękę. Ale synod tego nie poparł! Co jednak miał zrobić, skoro wcześniej zapowiedział publicznie, że Synod przegłosuje komunię na rękę? Trzeba było ratować twarz. Gdyby zastrzeżenie sformułować, że wyjątek stosuje się do wiernych z diecezji, gdzie ta praktyka była wcześniej wprowadzona (zróżnicowanie dopuszczał wszak sam Watykan), wola synodu byłaby uszanowana bez użycia niefortunnego kryterium narodowościowego. Ale tej szansy osoby prowadzące synod nie dały ogółowi, jako zbyt niedojrzałemu do decydowania o tak ważnych sprawach, o czym świadczył sprzeciw wobec „oświeconej” propozycji. Innymi słowy, albo będzie jak ja chcę, albo wynocha.
Czy to był dobry sposób dopuszczenia do odpowiedzialności za Kościół większego grona osób niż episkopat? Jak się Pan może dziwić, że ludzie nie zabrali synodu do swoich parafii, skoro wszyscy intuicyjnie wiedzieli, że chodziło tu o wyłudzenie mandatu do zmian, że synod był fasadowy, że ich wpływ na Kościół to fikcja. Uczyniła to frakcja „otwarta” gdy przez chwilę miała władzę w Kościele, użyła narzędzi z arsenału konserwatystów i dziś nie ma z tego powodu wyrzutów sumienia krytykując ich za to, że też trzymają za pysk swoje owce.
I żeby utrudnić odpowiedź, inaczej niż tradycjonaliści nie uważam, by komunia na rękę obrażała Boga. Popieram tą praktykę w wydaniu zapowiadanym przez prymasa Glempa – dla pewnych grup laikatu po odpowiedniej katechezie. Prymas nie dotrzymał tej publicznej obietnicy dopuszczając w archidiecezji warszawskiej tą praktykę dla wszystkich bez katechezy. Tą katechezą z pewnością nie była informacja księży o technicznej stronie przyjmowania komunii w ten sposób.
Ze zmiany, która mogła nieść uświadomienie wiernym bliskości Boga uczyniono zagadnienie techniczne. Czy nie lepiej było odczekać kilka lat poświęcając je na przekonywanie większości nieprzekonanych (bo tradycjonalistów byśmy i tak nie przekonali gdyż mają do tej praktyki zastrzeżenia teologiczne; ale i tu jest szczelina – słyszałem, jak Marek Jurek u J.Pospieszalskiego zastrzegał, że jego krytyka komunii na rękę nie dotyczy wspólnot neokatechumenalnych, gdzie ta praktyka osadzona jest w innych realiach, jemu obcych, ale spójnych) i zrobić to głęboko, wspólnie? Tylko wtedy może to mieć realny wpływ na wiarę Kościoła, podnosić nas wzwyż. Co najważniejsze, ludzie rozjechaliby się z przekonaniem, że są „obywatelami” Kościoła, że ich głos ma znaczenie. Budowałoby to zaufanie między frakcjami katolików.
To była najważniejsza szansa, a nie techniczne zmiany. A tak Kościół otwarty zmarnował swoje 5 minut, jakimi był Synod. Nie dlatego, że w dokumentach synodalnych nie znalazły się rzeczy godne uwagi, a dlatego, że nie potrafił nawet do skromnych zmian przekonać większości, ku czemu miał chwilowo instrumenty. Ta dyskusja jest aktualna współcześnie, bo widzę, że Franciszek prawidłowo diagnozując stan Kościoła podobnie jak biskup Pieronek w mniejszej skali idzie na skróty, a katolicy otwarci w Polsce go w tym popierają.
Dopiero dziś przeczytałem Pański komentarz. Zupełnie inaczej pamiętam przebieg prac synodalnych. Ale to zupełnie inaczej.
I na dodatek zupełnie nie mam czasu sprawdzać tego w archiwach. A wyguglować tego się nie da. Piszę to zatem właściwie tylko dla Pana, sygnalizacyjnie.