Siedemdziesiąt lat temu urodził się Jan Walc, opozycjonista, podziemny drukarz, publicysta i krytyk literacki. Zmarł przedwcześnie w 1993 roku. Dziś jest postacią niemal zapomnianą.
„Janek przejechał się po nim walcem” – w ten sposób redaktorka drugoobiegowego „Biuletynu Informacyjnego” Joanna Szczęsna skomentowała po latach napisany przez Jana Walca artykuł o peerelowskim prokuratorze Witoldzie Rozwensie, który będąc pod wpływem alkoholu postrzelił dziecko, myśląc, że to pies sąsiadów dybiący na skórę upolowanego przez niego zwierzęcia. Walc opisał przebieg procesu w tej sprawie, szczegółowo opisując arogancki styl bycia oskarżonego, który nawet na ławie sądowej chwalić się miał markowym zegarkiem. Tekst nie wszystkim w środowisku opozycyjnym się podobał; wielu ludzi z nim związanych uważało go za przejaw kopania leżącego. Walc jednak miał taki temperament. Kiedy coś pisał, to mało kogo oszczędzał. Ofiarami jego ostrego pióra padali działacze partyjni, milicjanci, prokuratorzy, luminarze polskiej literatury, przywódcy opozycji demokratycznej, dawni i aktualni koledzy, a nawet nauczycielki jego córki.
Niezwykle trudno w kilku słowach odpowiedzieć na pytanie, kim był Jan Walc. Był bowiem postacią o bogatym dorobku, a jednocześnie barwną i ciekawą: uczestnikiem protestów w Marcu ‘68, słynącym z ostrego pióra krytykiem literackim, literaturoznawcą piszącym rozprawy o Tadeuszu Konwickim i Adamie Mickiewiczu, sekretarzem Jarosława Iwaszkiewicza porządkującym jego archiwa, a zarazem jednym z najostrzejszych krytyków jego postawy, nauczycielem w Liceum Ogólnokształcącym im. Stefana Batorego, współpracownikiem tygodników „Polityka” i „Kultura”, wreszcie – wieloletnim działaczem opozycji demokratycznej oraz czołowym publicystą i drukarzem drugiego obiegu w PRL oraz poczytnym dziennikarzem w III Rzeczypospolitej.
Politycznie bezrobotny
Po Marcu ’68 Walc miał „wilczy bilet”. W czasie tego „polskiego miesiąca” należał do czołowych protestujących studentów polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim, został członkiem uniwersyteckiego komitetu strajkowego, a potem na kilka miesięcy trafił do aresztu. W kolejnych latach właściwie pozbawiony był szans na dostanie stałej pracy. Jako bardzo zdolny student chciał zostać na uczelni, ale wiadomo było, że nie ma na to szans. Walc zresztą nie poprawiał swojej sytuacji, zachowując niepokorną postawę. Bronił zwalnianych z pracy naukowców, w kole naukowym polonistów organizował spotkania, w których pojawiały się nawiązania do polityki, co nie mogło podobać się władzom. Uniemożliwiono mu podjęcie studiów doktoranckich: tak na Uniwersytecie Warszawskim, jak i w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk. Walc napisał jednak i obronił w 1977 r. doktorat o twórczości Tadeusza Konwickiego. Już wcześniej związał się ze środowiskiem IBL, gromadzącym wielu kontestatorów. Etat naukowy dopiero w czasach „Solidarności”, który zresztą z powodu swojej działalności opozycyjnej po kilku latach utracił.
Pierwsza połowa lat siedemdziesiątych w życiu Walca była czasem poszukiwania sobie miejsca w rzeczywistości PRL. Tylko rok trwała jego praca w słynnym warszawskim Liceum Ogólnokształcącym im. Stefana Batorego, jak się wydaje, tyleż z powodu jego nieszablonowego podejścia do uczniów i nieco nonszalanckiego sposobu bycia, co z powodu spraw politycznych. Nie przedłużono z nim umowy, a jego sprawa stała się głośna m.in. za sprawą reportażu Hanny Krall na temat jego sytuacji, który ukazał się na łamach tygodnika „Polityka”. Walc krótko wykładał w Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej i Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej, ale obie te prace były raczej tylko epizodami. Krótko pracował jako sekretarz Jarosława Iwaszkiewicza, co jednak szybko się skończyło w połowie lat siedemdziesiątych.
Publicysta bezlitosny?
Swojego miejsca Walc szukał również w czasopismach społeczno-kulturalnych i tutaj – chociaż nie dostał nigdzie stałego zatrudnienia – zagrzał miejsce na dłużej, bo jego teksty drukowano przez dobrych kilka lat. Publikował głownie w „Polityce”, ale też m.in. w „Kulturze”, „Współczesności”, „Szpilkach”, „Literaturze na świecie” i „Studencie”. Pisywał głównie recenzje literackie, ale na łamach niektórych z wymienionych czasopism ukazywały się również niezwykle żywo napisane reportaże jego pióra.
Największy rozgłos wzbudziły dwa teksty: opublikowany na łamach „Polityki” pełen pikantnych szczegółów reportaż na temat blichtru i spożywania alkoholu w czasie balu maturalnego uczniów Liceum Ogólnokształcącego im. Reytana oraz tekst, w którym Walc opisał popełniane przez dwie nauczycielki swojej córki błędy, pod wymownym tytułem „98–6+1=91”. Ten drugi tekst doprowadził do procesu o zniesławienie wytoczonego Walcowi przez nauczycielki. Kiedy wziął „na warsztat” książkę napisaną na bazie jednej z prac doktorskich o życiu literackim stolicy w XIX-wieku i poddał ją miażdżącej krytyce w sprawie zabrał głos nawet dziekan Wydziału Historycznego UW. Z kolei na łamach „Studenta” napisał swoją autorską wersję „Ody do młodości” Adama Mickiewicza z podtytułem „à la „Życie Literackie” i wymową na część konformizmu, jednocześnie wyśmiewając mocno popierającego władze PRL pisarza i publicystę Władysława Machejka. Nie wszystkie teksty Walca były napisane w tak prowokacyjny sposób, ale zdecydowanie wolał on jako recenzent poddawać czytane dzieła krytyce niż prawić konwencjonalne komplementy.
Miał mocną pozycję, niewielu ludziom w jego wieku udawało się tak często drukować w niezwykle poczytnej „Polityce”
Po kilku latach obecności na łamach popularnych czasopism Walc nagle zniknął z ich łamów – na początku 1977 r. Po wyrażeniu przez młodego autora krytycznej recenzji o dziełach dwóch pisarek czołowy publicysta „Polityki” Daniel Passent porównał go do damskiego boksera i zarzucał, że Walc na swoje opinie nie podaje żadnych argumentów, ostro krytykując ich dzieła; odnosił się też do jego młodego wieku. Po kilku tygodniach pismo opublikowało odpowiedź Walca, gdzie pisał m.in.: „Jeśli zaś zechciałby D. Passent przeczytać jakieś dzieła tych pań i znaleźć w nich takie czy inne wartości – wtedy byłoby o czym dyskutować. Jednak specjalnie książek tych czytać nie chce, widząc, że w płaszczyźnie merytoryczności nie dadzą się one bronić. I to stanowisko nazywam skrajnie konserwatywnym, reakcyjnym, przedkładającym założenia nad sprawdzalne wartości” . List przesłany do „Polityki” napisany był bardzo ostro i widać w nim było emocje. To pismo i inne oficjalne więcej Walca nie drukowały, ale powodem nie był jego recenzencki temperament.
Walc zniknął z łamów prasy społeczno-kulturalnej w związku z podjęciem przez niego współpracy z opozycją demokratyczną, które nastąpiło na przełomie lat 1975-1976 r. Charakterystyczne, że to nie bohater tego tekstu uznał, że jako opozycjonista nie chce już dłużej poddawać tekstów cenzurze; przeciwnie – przez pewien czas liczył on na możliwość publikowania zarówno oficjalnie, jak i w drugim obiegu (pod pseudonimem). Już wcześniej jednak – po podpisaniu jednego z listów protestacyjnych w sprawie wprowadzanych przez władze poprawek do Konstytucji PRL (wpisane tam zostały wówczas m.in. przewodnia siła PZPR i sojusz z ZSRR) – jego aktywność została dostrzeżona i usunięcie go z życia publicznego było kwestią czasu. Po prostu w pewnym momencie przestano go drukować – nie tylko zresztą w „Polityce”, gdzie jego teksty ukazywały się najdłużej, ale również w innych pismach.
Z dokumentacji Służby Bezpieczeństwa jasno wynika, że stało się to za jej sprawą. W jednym z dokumentów dotyczących Walca zapisano: „Publikacje wymienionego często charakteryzują się wrogim nastawieniem do osiągnięć socjalizmu lub do ludzi, których postawa polityczna jest prawidłowa. Ostatnio Walc zaprezentował swą wrogą postawę, podpisując petycję skierowaną do Sejmu PRL, wyrażającą sprzeciw wobec projektowanych zmian w Konstytucji, a w szczególności przeciwko określeniu w ustawie zasadniczej kierowniczej roli PZPR. Ze względu na postawę Jana Walca celowym jest podjęcie kroków, które uniemożliwiłyby mu publikowanie swoich artykułów w prasie”. Na dokumencie przełożony funkcjonariusza zanotował odręcznie polecenie przesłania papierów do Departamentu III MSW z prośbą „ o spowodowanie zablokowania Walcowi możliwości publikowania w prasie”.
Ostre pióro w podziemiu
Walc zaczął współpracę z Komitetem Obrony Robotników, wkrótce związał się z niezależną prasą: „Biuletynem Informacyjnym”, „Głosem”, „Krytyką” i „Zapisem”. W kolejnej dekadzie publikował w „Niezależności”, „Kulturze Niezależnej”, „Tygodnika Mazowsze” i wciąż ukazującej się „Krytyce” oraz cenzurowanym ale reprezentującym stronę opozycyjną „Tygodniku Solidarność” (w 1981 r.) Walc w swojej publicystyce z pasją ujawniał przewinienia peerelowskich prokuratorów i milicjantów. Napisał własną odpowiedź na najsłynniejszy esej wschodnioeuropejskiego ruchu dysydenckiego, czyli „Siłę bezsilnych” Vaclava Havla, który zatytułował „Słabość wszechmocnych”. Pokazał w nim różnicę między ruchem dysydenckim dającym świadectwo moralności, a samoorganizującą się opozycją polityczną. Kiedy dostał ofertę opublikowania w formie książki swojego doktoratu o Tadeuszu Konwickim w zamian za wycofanie się z publikowania w drugim obiegu, nie tylko odmówił, ale właśnie w niezależnym piśmie całą sprawę nagłośnił. Walc w swoich tekstach walczył nie tylko z władzami PRL, ale też chciał, żeby kultura niezależna stała się prawdziwie niezależna i dopuszczała możliwość krytykowania również swoich, czyli ludzi opozycji. Z tego prawa zresztą skwapliwie korzystał, ostro pisząc zarówno o ludziach mu środowiskowo bliskich, jak i dalekich. „Oberwało się” od Walca m.in. Hannie Krall, Andrzejowi Szczypiorskiemu, Leszkowi Moczulskiemu i Piotrowi Wierzbickiemu.
Walc nie bał się pisać o sprawach trudnych – najbardziej interesowały go biografie wybitnych polskich pisarzy. Większości z nich nie oszczędzał. Za konformizm ganił Jarosława Iwaszkiewicza, za udział w powojennym kłamstwie Marię Dąbrowską, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego przedstawiał jako człowieka przed wojną posłusznego faszyzującym narodowcom i zamieszczającego antysemickie wypowiedzi w swoich utworach a po wojnie poetę posłusznego komunistom. Przypominał o stalinowskim zaangażowaniu Tadeusza Borowskiego. „Jaś tę swoją kontrowersyjność pielęgnował. Potem, moim zdaniem, stał się jej więźniem. Pamiętam jego teksty z lat 80. w »Kulturze Niezależnej« o pisarzach – były, powiedziałabym, okrutne. […]. Jeżeli miał do wyboru interpretację szlachetną i mniej szlachetną, to wybierał mniej szlachetną” – podsumowywała jego sposób pisania Joanna Szczęsna, której szczególnie nie spodobał się tekst o Iwaszkiewiczu . Jednocześnie byli pisarze, o których Walc pisał prawie zawsze ciepło i z uznaniem niejako ich oszczędzając. Byli to bohater jego doktoratu Tadeusz Konwicki i Władysław Broniewski, którego rewolucyjną poezję Walc cenił, niezależnie od nachalnego propagowania jej przez propagandę PRL i powojennej postawy tego poety.
Związki Jana Walca z drugim obiegiem i kulturą niezależną nie ograniczały się tylko do pisania tekstów. Jako jeden z niewielu piszących pod imieniem i nazwiskiem w prasie niezależnej Walc sam pracował jako drukarz; co więcej udostępniał na podziemną drukarnię piwnicę swojego domu. Tej sfery dotyczył też jeden z najbardziej znanych jego tekstów, czyli reportaż „My wolna wałkowa”, w którym Walc przedstawił codzienność opozycyjnych drukarzy, na którą składały się z jednej strony żmudna praca, z drugiej – emocjonujące przygody związane z gubieniem śledzących ich funkcjonariuszy SB. „Sobota. Koniecznie trzeba się wykąpać, bo nie wiadomo, czy w lokalu, do którego pojedziemy, będzie jakikolwiek ślad łazienki, potem instrukcje dla żony, jak załatwiać sprawy, które się zapewne podczas mojej nieobecności pojawią […]. Pod domem nie ma nikogo, droga wolna. Na ulicy w zasadzie ‘ogon’ nie można złapać, bo służby wyspecjalizowane czekają zazwyczaj w miejscach ściśle określonych, a nie pętają się po mieście, szukając okazji” – pisał Walc w słynnym tekście. Z łączeniem roli autora i drukarza wiązało się ryzyko, ale też pewne możliwości. Jeden z redaktorów „Biuletynu Informacyjnego” Seweryn Blumsztajn wspominał: „Janek Walc był autorem wybitnym, ale trudnym, tym bardziej że należał do ekipy drukującej »Biuletyn«. Kiedyś tekst, którego mu nie puściliśmy (zupełnie nie pamiętam, z jakiego powodu), po prostu dopisał w drukarni do numeru”.
W latach 80. Walc już nie pracował jako drukarz, koncentrował się przede wszystkim na pisaniu (z przerwą na kilkumiesięczne internowanie w stanie wojennym). Był natomiast członkiem kolegium Niezależnej Oficyny Wydawniczej. We wcześniejszej dekadzie był też wykładowcą Towarzystwa Kursów Naukowych i współorganizatorem słynnego Salonu Walendowskich, czyli jednego z najważniejszych miejsc spotkań opozycjonistów.
Nieprzystający
W wolnej Polsce trudno było mu się odnaleźć jako człowiekowi nieprzystającemu do żadnego z rodzących się wówczas stron politycznego konfliktu. Miał zbyt nieszablonowe poglądy. Antyklerykalizm i krytykę liberalizmu gospodarczego łączył z ostrym antykomunizmem, poparciem dla lustracji i wyraźnego rozliczenia się z PRL. Krytykował konsekwentnie obie strony wojny na górze (choć w obu miał bliskie sobie osoby), postkomunistów i hierarchów kościelnych. Jako dziennikarz Walc początkowo nie mógł znaleźć dla siebie miejsca. Z bliskimi mu ludźmi ze środowiska korowskiego, którzy znaleźli się w „Gazecie Wyborczej”, różnił go stosunek do rozliczenia się z poprzednim systemem. Początkowo nie mógł znaleźć miejsca realizacji swoich ambicji dziennikarskich – pisywał dla niszowej „Wokandy”, później został komentatorem kierowanego przez Kazimierza Wóycickiego „Życia Warszawy”. W 1989 r. Walc wrócił po kilku letniej przerwie do pracy w IBL. Wkrótce ukazała się jego książka o Adamie Mickiewiczu, która wzbudziła oburzenie wielu badaczy twórczości wieszcza.
Walc z pewnością nie był człowiekiem do końca spełnionym. Z pewnością mógł mieć żal do „czerwonego”, że tak mu ułożył życie zawodowe. Na pewno wyrzucenie z pracy w szkole, wieloletnie dobijanie się do etatu naukowego i odsunięcie od możliwości publikowania w oficjalnym obiegu traktował jako wyrządzoną mu krzywdę i wielokrotnie do tego wracał. Nie było jednak tak, że podejmując decyzję o opozycyjnym zaangażowaniu Walc był na tyle wypchnięty z systemu, że nie miał nic do stracenia. Kiedy zniknął z oficjalnego obiegu w 1977 r. był człowiekiem niespełna trzydziestoletnim o naprawdę imponującym dorobku związanym z literaturą, który obejmował: prawie pięćdziesiąt recenzji literackich i kilkanaście szkiców opublikowanych na łamach różnych pism; do tego w tamtym roku bronił doktorat. Jak na swój wiek miał mocną pozycję, niewielu ludziom w jego wieku udawało się tak często drukować w niezwykle poczytnej „Polityce”.
Decydując się na współpracę z KOR Jan Walc miał coś do stracenia i coś stracił. Jednocześnie tak jak mówiła w rozmowie ze mną zaprzyjaźniona z nim Teresa Bogucka – coś zyskał. Przede wszystkim mocno wspierające się środowisko, z którym się identyfikował. Świat demokratycznej opozycji i kultury niezależnej dał Walcowi dużo i stał się dla niego bardzo ważny. Z pewnością stanowił dla niego wartość, której gotów był on bronić. Co zresztą wielokrotnie robił tak przed 1989 rokiem, jak i później, niezależnie od tego, z kim przyszło mu polemizować.
Właśnie ukazała się w wydawnictwie Trzecia Strona jego książka „Jan Walc. Biografia opozycjonisty”