Za niespełna pięć miesięcy Polska przejmie rotacyjną prezydencję w Radzie Unii Europejskiej. Jakie będą priorytety naszej prezydencji: praktyczne czy prestiżowe, sięgające tylko do budżetu czy także do wartości?
Z polską prezydencją nie należy wiązać przesadnych oczekiwań, gdyż traktat lizboński mocno ograniczył rolę kraju przewodniczącego Radzie UE. Niemniej jednak sposób sprawowania tej funkcji, a zwłaszcza wybór własnych priorytetów, wiele mówi o danym państwie. Można albo skupić się na udowadnianiu sprawności własnych urzędników, ekspertów i dyplomatów, albo także przypomnieć – sobie samym i całej Unii – że celem procesu integracji jest coś więcej niż skuteczna administracja i zarządzanie.
Lista za długa i za krótka
Prezydent Komorowski w styczniu zapewniał dyplomatów akredytowanych w Warszawie: „Jesteśmy zdeterminowani, by prezydencja Polski w UE była nie tylko sprawna, ale także znacząca”. Dobrze powiedziane, ale co to znaczy? Jeśli rzeczywiście polskie władze sądzą, że, jak mówił prezydent, prezydencja to szansa na „zainicjowanie wspólnych działań w duchu otwartości i solidarności” – to trzeba jeszcze intensywnie popracować nad dotychczasowymi propozycjami.
Na wstępnej rządowej liście polskich priorytetów znalazło się aż sześć pozycji: negocjacje unijnego budżetu na lata 2014-2020, polityka wschodnia UE, unijny rynek wewnętrzny, zewnętrzna polityka energetyczna UE, wspólna polityka bezpieczeństwa i obrony, pełne wykorzystanie kapitału intelektualnego Europy.
Lista ta wydaje mi się, z jednej strony, za długa, a z drugiej – za krótka. Za długa, bo gdy priorytetów jest aż sześć, to gubią się wśród nich nawet te pragmatycznie najistotniejsze: kwestie budżetowe i rozkręcenie Partnerstwa Wschodniego. Za krótka, bo brakuje wśród tych propozycji zagadnień ze sfery wartości europejskich (w tym charakterze pojawiła się tam wzmianka o kapitale intelektualnym).
Nie ma Europy bez wolności (religijnej)
A może – w obliczu obecnej sytuacji na świecie – w czołowej trójce polskich priorytetów powinna się znaleźć kwestia zaangażowania Unii w obronę zasady wolności religijnej? Po ostatnich atakach i aktach dyskryminacji wobec chrześcijan w kilku państwach o większości muzułmańskiej ministrowie spraw zagranicznych krajów UE dyskutowali nad projektem deklaracji stającej w obronie prześladowanych. Deklaracji nie przyjęli, bo część krajów nie zgadzała się na jednoznaczne wymienienie chrześcijan jako ofiar.
Ważne jednak, że polski minister stanął w tej sprawie na wysokości zadania. „Nie ma co owijać w bawełnę i mówić o wszystkich religiach” – mówił Radosław Sikorski i zaproponował, by w unijnej służbie dyplomatycznej powstał departament zajmujący się monitorowaniem wolności religii. To ważna deklaracja, oznacza bowiem porzucenie przekonania, że stawanie w obronie chrześcijan to myślenie zaściankowe.
Promując zasadę wolności religijnej jako jeden ze swoich (a zarazem europejskich) priorytetów, Polska mogłaby nie tylko pomóc prześladowanym, ale także przywołać najlepsze tradycje swobody i tolerancji w naszej ojczyźnie – i to w czasach, gdy nie były one normą na naszym kontynencie.
W kwestii priorytetów nie chodzi o romantyczne wymachiwanie szabelką. Całego świata przez te pół roku nie zmienimy, ale warto dać znaczący sygnał. Po prostu: jakie priorytety, taka wizja. Albo nam o coś w Unii chodzi, albo tylko chcemy w niej być.
Komentarz zamieszczony w poznańskim „Przewodniku Katolickim” (jeszcze przed obradami Komisji Wspólnej rządu i episkopatu).