Chrześcijanin powinien zaakceptować swój status przechodnia – fakt, że nie ma „swojego miasta”, nie ma takiego kawałka polis, nad którym by panował i wznosił swoją christianitas. Tymczasem Kościół, zwłaszcza w Polsce, wygodnie usadowił się na pozycjach konserwatywnych.
W wielu tekstach i dyskusjach pojawia się ostatnio motyw „raju utraconego”. Chodzi o tęskne spoglądanie wstecz, o oglądanie się za bezpowrotnie minioną i do tego mocno wyidealizowaną przeszłością. Niby nie ma w tym niczego dziwnego, wszak dzięki Biblii i literaturze (jak choćby poemat Johna Miltona pod tym tytułem) motyw ten jest jednym z ważniejszych toposów opisujących ludzki los. Ostatnio powraca on także w dyskusjach kościelnych, między innymi za sprawą debaty o tzw. kryzysie powołań.
W moim głosie na temat owego kryzysu napisałem: „Dlaczego więc obserwujemy teraz rozpalone głosy o kryzysie powołań? Otóż daje o sobie znać pewna panika, która rodzi się w wyniku coraz wyraźniejszego odsłaniania się nowej sytuacji. Panika ta jest dowodem patrzenia wstecznego, anachronicznego, gdzie ideałem była sytuacja, jaką starsi księża i biskupi zapamiętali ze swojej młodości. Czasy prymasa Wyszyńskiego i papieża Wojtyły to swoisty raj utracony, a tęsknota za nim pokazuje, że boimy się nowości, którą niesie dzień dzisiejszy”.
Nieznośna lekkość teraźniejszości
Co jednak sprawia, że wybieramy jakiś punkt z przeszłości, wyróżniamy go, uznajemy za optymalny, porównujemy z nim teraźniejszość i w efekcie zaczynamy za nim tęsknić, jak właśnie za utraconym rajem? O czym to świadczy? Kategoria „raju utraconego” daje do myślenia. Jest ona przejawem dość niepokojącego zjawiska, jakim jest złe przeżywanie teraźniejszości, co więcej, niezgody na teraźniejszość, pewnej odmowy wobec tego, co niesie dziś. I w tym sensie to, co czasem odczuwamy jako „kryzys powołań”, jest tylko niewielkim fragmentem szerszego zjawiska, „kryzysu przeżywania czasu”.
To, co odczuwamy jako „kryzys powołań”, jest tylko niewielkim fragmentem szerszego zjawiska: „kryzysu przeżywania czasu”
Musimy zgodzić się z faktem, że teraźniejszość obciążona jest licznymi bolączkami. To w niej przeżywamy nasze życie i w niej mamy dostęp do otaczającego nas świata. Ale to także w teraźniejszości odczuwamy rzeczywistość jako twardą i bezwzględną. Chwila obecna, w przeciwieństwie do przeszłości, nie poddaje się żadnym idealizacjom. Percepcja nie jest jak pamięć, która tak nam może pięknie skroić przeszłość, że będziemy mieli tylko miłe wspomnienia. W teraźniejszości życie jest jak rwąca rzeka, która zagarnia wszystko, co napotka: małe i wielkie, dobre i złe. Świat ciągle się zmienia, zawsze jest in statu nascendi, a to znaczy, że z punktu widzenia teraźniejszości pozostaje zawsze jakiś niedojrzały, niepoważny, śmieszny nawet. Autorytety? Były kiedyś. Bo i świat był kiedyś lepszy. A ostatnio zdaje się przyspieszać, a nawet galopować.
Teraźniejszość jest nieznośna także przez to, że znacznie bliżej jej ku przyszłości. Wyrywa się ku niej, jest ulotna jak młodość, która nie może się doczekać dnia swojej dojrzałości, ale kiedy ją osiągnie – spiżowieje smętnie w przeszłości. Teraźniejszość zwiastuje więc przyszłość, a ta nie wróży niczego dobrego: zmiany obyczajowe, bezbożność, wyzwolenie, upadek dobrze znanych form, niekiedy nawet uznanych za święte. Przyszłość to pogłębiająca się niepewność, prekariat, zwiększająca się płynność i mobilność, kurczący się świat do rozmiarów „globalnej wioski”, słowem – brak spoczynku i oddechu w tym, co dobrze znane i oswojone. Nic dziwnego, że od teraźniejszości trzeba uciec. Jak pisał Emmanuel Lévinas, „prawdziwe życie jest nieobecne”. Prawdziwe życie jest gdzie indziej. I tak mentalność ucieczkowa zostaje podjęta. A teraźniejszość można opuścić albo w stronę przyszłości, albo w stronę przeszłości.
Ucieczki ku przyszłości
Jako pierwsze próby przezwyciężenia nieznośnej teraźniejszości pojawiły się ucieczki ku przyszłości. Przyjmowały one rozmaite kształty. Mogła to być wiara w postęp, optymizm, rozwój nauk, zwiększona pomoc społeczna, walka z analfabetyzmem, znoszenie nierówności, rozwój gospodarczy, szukanie dobrobytu. Rewolucje i wojny często ukazywano jako walkę o lepszą przyszłość, o bardziej sprawiedliwy świat. W literaturze filozoficznej dość wcześnie pojawił się taki gatunek jak utopia, czyli wizja państwa idealnego, całkowicie zmyślona, a więc nie mająca żadnych związków z przeszłością, silnie zaś nawiązująca do przyszłości. Coraz bardziej odchodzące dziś do lamusa programy partii politycznych były mniej czy bardziej udanymi wizjami przyszłości. Zawrotną karierę w świecie biznesowym, ale także naukowym zrobiło słowo „projekt”, które przecież jest ukierunkowane na przyszłość. Jean-Paul Sartre i inni egzystencjaliści tak określali człowieka – jest on projektem, wolnością, zadaniem, a więc ma dopiero zrealizować siebie, urzeczywistnić.
Doszło do utożsamienia wartości ewangelicznych z wartościami konserwatywnymi, które łatwo weszły do codziennego słownika Kościoła
Należy przyznać, że ta ucieczka „do przodu” nigdy właściwie nie przypadła do gustu Kościołowi. Co prawda, ks. Józef Tischner coś przebąkiwał, że „chrześcijaństwo jest dopiero przed nami”, ale nikt za bardzo nie wiedział, o co temu góralskiemu zapiewajle chodziło. Chrześcijaństwo przyszłości to dopiero niedorzeczna fantasmagoria. Raczej trzeba się obawiać, że w przyszłości ono się rozpuści i zaniknie.
Próbą oswojenia przyszłości była encyklika Pawła VI „Populorum progresssio” z 1967 roku, w której papież szukał określenia miejsca Kościoła w szybko zmieniającym się świecie. Paweł VI realistycznie opisał w niej świat, którego immanentną cechą jest rozwój, postęp i wiara w nowoczesność. Nie ma się co na to obrażać, a zadaniem Kościoła powinna być pomoc, by ten postęp oprzeć na sprawiedliwości, miłości i braterstwie, by postęp gospodarczy integrować z postępem moralnym ludzkości. Niestety, dokument ten został przyjęty w samym Kościele z szyderstwem. Niektórzy odbierali encyklikę jako uderzenie w tradycję.
Powroty do przeszłości
To jednak rzadkie podejście. O wiele częściej Kościół proponował inną wersję ucieczki od teraźniejszości – w przeszłość. Taką odwróconą utopię, tęsknotę za „rajem utraconym” właśnie. Jednak wcale nie chodzi o Tradycję jako jedno ze źródeł objawienia. Kościół, zwłaszcza w Polsce, wygodnie usadowił się na pozycjach konserwatywnych. Doszło do utożsamienia wartości ewangelicznych z wartościami konserwatywnymi, które łatwo weszły do codziennego słownika Kościoła. Ojczyzna, patriotyzm, rodzina – to brzmi niezwykle miło dla katolickiego ucha. Konserwatyzm polityczny, obyczajowy, naukowy, itp. stał się twarzą Kościoła.
Szczególnie boli mnie konserwatyzm w nauce. Na polu filozofii na przykład panuje zupełnie ślepa – i całkiem nie „w duchu św. Tomasza” – miłość do tomizmu i metafizyki klasycznej. Wszystko, co dokonało się od Kartezjusza w filozofii, nie zasługuje na tę nazwę, gdyż błądzi w odmętach subiektywizmu, idealizmu, wrogiego (post)modernizmu. Szkoda, bo nawet nie zauważyliśmy, że dziś w fenomenologii francuskiej – za sprawą takich myślicieli, jak Michel Henry, czy Jean-Luc Marion – dokonuje się tzw. zwrot teologiczny, który niesie ze sobą niezwykłe ożywienie i rozwój samej teologii. Konserwatyzm naukowy odcina nas od cennego obiegu myśli, a potem narzekamy na słabość polskiej teologii i filozofii. Kolejne cytaty z Jana Pawła II prawie nikogo dziś nie interesują.
Dlaczego nie zgadzam się na opis Kościoła w kategoriach konserwatywnych? Czy może odrzucam same wartości konserwatywne? Nic podobnego. Nie zgadzam się jednak na taki opis Kościoła z tego samego powodu, z jakiego nie chciałbym, by go opisywano w kategoriach liberalnych czy socjalistycznych. Są to po prostu kategorie politologiczne, którymi można opisywać ideologie, poglądy, ale nie Kościół i jego naukę. Za ich pomocą da się opisać christianitas, ale nie samo chrześcijaństwo. Czym jest zatem christianitas? To chrześcijańska cywilizacja, a więc jakiś kawałek doczesności, kawałek tego świata, który jest poddany chrześcijaństwu, albo na który ma ono przynajmniej wpływ. To fragment doczesnej polis. Kościół jednak jest czymś więcej, nie powinien redukować się do rzeczywistości czysto doczesnej.
Konserwatyzm naukowy odcina nas od cennego obiegu myśli, a potem narzekamy na słabość polskiej teologii i filozofii. Kolejne cytaty z Jana Pawła II prawie nikogo dziś nie interesują
Kościół dzisiaj umościł się w wartościach konserwatywnych. Zawsze podświadomie czułem, że nie jest to właściwa droga, i to nie z powodu samych tych wartości, ale dlatego, że Kościół daje się wmanewrować w opozycję konserwatyzm–liberalizm. Ten politologiczny – i dodajmy: dziś nieco przestarzały – klucz porządkuje wielu osobom myślenie o Kościele. Nawet papieży tak oceniamy. Konserwatywnemu rzekomo Benedyktowi XVI przeciwstawia się rzekomego progresistę Franciszka. Dziwiłem się także, że kiedy nie okazywałem entuzjazmu wobec takiej prawicowo-konserwatywnej afiliacji Kościoła, od razu opatrywano mnie etykietą liberała. Wewnętrznie zastanawiałem się, czemu ktoś opisuje mnie za pomocą kategorii doczesno-politycznych. Czułem się tak, jakby ktoś mówił do mnie w nieznanym mi języku. Być może komuś to porządkowało świat, ale na pewno nie opisywało mojego. Chciałem, by mój świat nie był ani konserwatywny, ani liberalny, lecz po prostu ewangeliczny.
Dziś Kościołowi zagraża kolejna utopia – powrót do przeszłości. Symptomy tego są liczne: przesadne zamiłowanie do historii, przy jednoczesnym lekceważeniu dokonań współczesności; coraz liczniejsze rekonstrukcje militarne; retoryka patriotyczna i narodowa w przepowiadaniu; gloryfikowanie prymasów Hlonda i Wyszyńskiego bez głębszego namysłu nad tymi postaciami. W języku kościelnym zaczynają dominować dwa słowa: walka i obrona. Często przywołuje się takie wydarzenia, jak zwycięstwo Sobieskiego pod Wiedniem, obrona Jasnej Góry w czasie potopu szwedzkiego, wóz Drzymały jako ostoję polskości. A jednocześnie nie widzimy współczesnego człowieka i jego potrzeb. Nie dostrzegamy, że przychodzi nam głosić Ewangelię w zupełnie nowym kontekście.
Chrześcijanin w świecie
Pojawia się więc pytanie, jak Kościół powinien przeżywać swoje „dzisiaj”, skoro retro-utopia „raju utraconego” nic nie daje, a jedynie redukuje Kościół do wymiaru doczesnego. Jak chrześcijanin ma żyć w tym świecie? Pytanie nie jest nowe, chrześcijanie stawiali je sobie praktycznie od początku. Na pewno obecności chrześcijaństwa w tym świecie nie opisują kategorie politologiczne. To herezja – nawet tak ponętna, jak konserwatyzm.
Cenne wskazówki chrześcijańskiego przeżywania czasu, „obecnego wieku” zawiera „List do Diogneta”, utwór napisany pod koniec II wieku, skierowany do poganina, w którym autor tłumaczy zasady religii chrześcijańskiej. List składa się z dwunastu rozdziałów, a najbardziej znane są rozdziały piąty i szósty, przedstawiające sposób bycia chrześcijan w świecie.
Najpierw autor Listu tłumaczy, że chrześcijanie nie różnią się od innych ludzi „ani miejscem zamieszkania, ani językiem, ani strojem”. To bardzo ważne stwierdzenie. Chrześcijanie mają się wpierw określać wobec innych przez to, co łączy, a nie przez to, co dzieli. Innymi słowy, mają być świadkami pokoju i jedności, a nie kłótni i podziałów. Także „ich sposób życia nie odznacza się niczym szczególnym”. Dodajmy: na zewnątrz, bo wewnętrznie przecież urzeczywistniają „nie do uwierzenia prawa, jakimi się rządzą”. Autorowi Listu przyświeca myśl, że chrześcijaństwo nie jest jeszcze jednym ludzkim poglądem, jakąś kolejną ofertą polityczną i z tego powodu nie bierze ono udziału w debacie politycznej. W tej ostatniej mogą ścierać się tylko ludzkie nauki. Wejście chrześcijaństwa do debaty politycznej odzierałoby je z czegoś nadprzyrodzonego.
List do Diogneta określa także relację między chrześcijaństwem a światem. Chrześcijanie „mieszkają w miastach greckich i barbarzyńskich, jak komu wypadło, stosują się do miejscowych zwyczajów w ubraniu, jedzeniu, sposobie życia”. I tutaj padają niezwykle mocne słowa: „Mieszkają każdy we własnej ojczyźnie, lecz niby obcy przybysze. (…) Każda ziemia obca jest im ojczyzną i każda ojczyzna ziemią obcą. (…) Przebywają na ziemi, lecz są obywatelami nieba. (…) Jednym słowem, czym jest dusza w ciele, tym są w świecie chrześcijanie. (…) Dusza mieszka w ciele, a jednak nie jest z ciała; i chrześcijanie, w świecie mieszkają, a jednak nie są ze świata. (…) Dusza zamknięta jest w ciele, ale to ona właśnie stanowi o jedności ciała. I chrześcijanie zamknięci są w świecie jak w więzieniu, ale to oni właśnie stanowią o jedności świata. (…) tak zaszczytne stanowisko Bóg im wyznaczył, że nie godzi się go opuszczać”.
Chrześcijanie mają się wpierw określać wobec innych przez to, co łączy, a nie przez to, co dzieli
To zdania zdumiewające i wyzwalające. Wynika z nich, że chrześcijanin powinien przede wszystkim zaakceptować swój status przechodnia, gościa, tego, że nie ma „swojego miasta”, nie ma takiego kawałka polis, nad którym by panował i wznosił swoją christianitas. Jest to zaszczytne stanowisko wyznaczone nam przez Boga, które opuszcza się, wchodząc w politykę. Redukuje się wówczas to, co pozaziemskie do światowości. Zresztą „światowość” to termin papieża Franciszka. Może wcale nie chodzi w niej o uleganie modzie, konsumpcjonizmowi, o szukanie wygody i dobrobytu. Prawdziwa światowość zagraża nam od strony polityki, gdy chrześcijaństwo zostaje zredukowane do tego, co światowe, tzn. utkane z tego świata.
Nawet najlepsze wartości konserwatywne są utkane z materii tego świata. Chrześcijaństwo zaś ma pozaziemski charakter. Niektórzy myślą, że łącząc się z siłą polityczną, wyrządza się przysługę Bogu. Bo skoro chrześcijaństwo ma pochodzenie boskie, to niedawanie mu przywilejów lub odbieranie już nadanych jest traktowane jako obraza samego Boga. Tymczasem jest odwrotnie: wchodząc w logikę myślenia politycznego, odzieramy chrześcijaństwo z tego, co boskie, pozaziemskie; staje się ono wtedy jeszcze jedną światową propozycją.
Obecność chrześcijan w świecie ukazaną w „Liście do Diogneta” świetnie ilustruje przykład św. Matki Teresy z Kalkuty i jej misjonarek miłości. Od lat Matka Teresa jest w ogniu krytyki. Ostatnio zarzuty odnowiły się, gdy w jednym z ośrodków prowadzonych przez misjonarki w Indiach doszło do handlu noworodkami. Przełożona zgromadzenia czyn potępiła, sprawą zajęły się władze, w mediach zawrzało. Opowiada ks. Adam Boniecki: „Kiedy wybuchła awantura (…) poszedłem do misjonarek miłości z nadzieją, że od nich otrzymam jakieś wyjaśnienia. Ku memu zdumieniu siostry o niczym nie wiedziały. Powtarzane także przez polską prasę oskarżenia wyraźnie ich ani nie interesowały, ani nie budziły przerażenia”. Oto chrześcijańska obecność w świecie. Robić swoje. „A gdy przyjdziecie do jakiegoś miasta albo wsi, wywiedzcie się, kto tam jest godny, i u niego zatrzymajcie się, dopóki nie wyjdziecie. (…) Gdyby was gdzie nie chciano przyjąć i nie chciano słuchać słów waszych, wychodząc z takiego domu albo miasta, strząśnijcie proch z nóg waszych. (…) Oto ja was posyłam jak owce między wilki. Bądźcie więc roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie. (…) Zaprawdę, powiadam wam: Nie zdążycie obejść miast Izraela, nim przyjdzie Syn Człowieczy” (Mt 10, 11-23).
A może, diagnozując jedną utopię, popadamy w inną? W jakąś iluzję pacyfizmu, absolutnej apolityczności, a nawet angelizmu? Przywołany „List do Diogneta” mówi wszak, że choć chrześcijanin nie jest z tego świata, to jednak żyje w tym świecie. Czy polityka nie mogłaby być jedną z form takiej obecności? Mamy dokumenty Kościoła mówiące o politycznym zaangażowaniu chrześcijan. Odpowiedź na to jest następująca. Można mówić o poszczególnych chrześcijanach angażujących się w politykę, ale nie o całym chrześcijaństwie jako sile politycznej. Można wyobrazić sobie polityków-chrześcijan, ale nie chrześcijaństwo jako jeszcze jeden punkt w politycznej agendzie do przedyskutowania. Obecność chrześcijaństwa w świecie jest niezwykle ważna, ale nie ma ona kształtu politycznego, lecz moralny.
Uniknąć rozczarowania
Jaka powinna być zatem obecność chrześcijan w świecie? Proponuję przyjąć trzy zasady.
Po pierwsze, w punkcie wyjścia musi znaleźć się akceptacja wszystkich uwarunkowań społecznych i cywilizacyjnych, w jakich chrześcijanie się znaleźli. Są oni bowiem gośćmi, przechodniami. Nie zmieniają świata przez zmianę form politycznych, lecz wewnętrznie, jak sól ziemi, jak światło, jak zakwas w cieście. Nie wnoszą walki, lecz pokój. To ogromna szansa na realizację chrześcijańskiej zasady jedności. Takie poglądy miał św. Paweł: nieważne czy jesteś niewolnikiem, czy wolnym; czy panuje ta władza, czy inna – z punktu widzenia wiary nie ma to większego znaczenia, masz wszystkich szanować, kochać i na tej drodze się uświęcać, czyli przemieniać świat od wewnątrz.
Po drugie, pokojowe i pełne miłości przyjęcie każdego człowieka, niezależnie od tego, w jakiej jest sytuacji i jakie miałby poglądy polityczne. Nie osądzamy go, nie wypytujemy, nie uzależniamy naszej pomocy od jakichkolwiek działań. Miłość ma być bezwarunkowa. To podawanie kubka wody innemu, tylko dlatego, że dostrzegło się w nim twarz Chrystusa. Inaczej jak wytłumaczyć sens obecności chrześcijan w miejscach nieprzyjaznych, jak mnisi w Tibhirine w Algierii? System państwowy był im przeciw, pewne ugrupowania ekstremistyczne zwalczały ich, ale mieszkańcy okolicznych miejscowości ich kochali, bo oni świadczyli im bezwarunkowe miłosierdzie.
Można mówić o poszczególnych chrześcijanach angażujących się w politykę, ale nie o całym chrześcijaństwie jako sile politycznej
Po trzecie, dopiero jak się spełni te dwa pierwsze warunki, wówczas można i należy upominać się o godność człowieka tam, gdzie ona jest deptana. Choć to czasem będzie oznaczało ściągnięcie na siebie prześladowań. Chrześcijanie w świecie są tym, czym dusza w ciele. Powiedzielibyśmy, czym sumienie w ciele. Obecność chrześcijan to poparty własnym świadectwem głos moralny, a nie walka polityczna.
Wspólnym zaś mianownikiem tych trzech zasad jest wiara w wewnętrzną moc Ewangelii, ufność pokładana nie w strukturach tego świata, lecz w mocy krzyża Chrystusa. Chrześcijaństwo nie jest jeszcze jedną strukturą tego świata, lecz ma przenikać cały świat i wszystkie jego struktury.
Tam, gdzie Kościół bardziej dba o christianitas niż o chrześcijaństwo – musi przyjść rozczarowanie. Bo podobnie jak inne organizmy doczesne, także christianitas czasem rozwija się i rośnie, czasem kurczy się i zanika, „przemija bowiem postać tego świata”. Kiedy zaś zaczyna znikać, pojawia się tęsknota za nią. I to jest ta chrześcijańskopodobna herezja „raju utraconego”, która uniemożliwia dobre przeżywanie swojej teraźniejszości. Duch zaś działa w Kościele i w świecie właśnie dzisiaj.
Bardzo dziękuję za ten tekst. Uważam, że bardzo prwdziwie analizuje sytuację. Mam nieprzyjemne wrażenie, że katolicyzm w Polsce jest kulturowy, a nie Ewangeliczny. JP II czcimy wargami i pomnikami. A nie chcemy wiedzieć, ze Jego wielkim dziełem było jednanie ludzi. Dziełem JP II byla myśl teologiczna i filozoficzna, którą zaowocowała dokumentami Soboru Watykańskiego II. Niestety Kościół w Polsce jest przesiąkniety mentalnościa obrony i walki. A nie świadectwa Ewangelicznego. W Watykanie co wielu katolików w Polsce uważa za głupote kardynał Krajewski mieszka z bezdomnymi, a w Polsce wielu biskupów dba o wysoki standard pałacu biskupiego. W Watykanie biskup oskarżony o pedofilie mieszkał w celi – w areszcie domowym, a w Polsce w pałacu biskupim, A sprawe zamieciono pod dywan.
Jestem oo lekturze ks. Tomasa Halika dostrzegam tę samą nić przewodnią.
Herezja modernizmu