Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

„Tatarak” – intymna opowieść Jandy o umieraniu. 10 lat temu zmarł Edward Kłosiński, mąż aktorki, operator filmowy

„Tatarak”. Materiały prasowe

– „Tatarak” to film piękny i misterny, skomponowany z wielu materii – mówiła Katarzyna Jabłońska w rozmowie z ks. Andrzejem Lutrem. – Wajda dał nam piękną historię, gdzie intensywność życia miesza się z bólem niespełnienia i śmierci – odpowiadał ksiądz.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 4/2009, w cyklu „Ksiądz z kobietą w kinie”.

Ksiądz: Andrzej Wajda, osiemdziesięciodwuletni mistrz polskiego kina zrealizował – nie waham się tego powiedzieć – arcydzieło. Jego „Tatarak”, oparty na podstawie krótkiego opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza, mówi z jednej strony o próbie godzenia się z ostatecznością, a z drugiej – o pragnieniu życia pomimo tragicznych doświadczeń, o tęsknocie za miłością i młodością, niepostrzeżenie przechodzącą w śmierć.

Pozornie podobnych problemów dotyka „Lektor” Stephena Daldry’ego zrealizowany według głośnej powieści Bernharda Schlinka. Pozornie, bo perspektywa angielskiego reżysera jest diametralnie inna. Marta, bohaterka Wajdy i Iwaszkiewicza, traci synów w czasie Powstania Warszawskiego. Hanna Schmitz, główna bohaterka Daldry’ego i Schlinka, to strażniczka z obozu koncentracyjnego Auschwitz. Obie w tym samym czasie, prawie dwanaście lat po wojnie, przeżywają swoją ostatnią miłosną fascynację, próbują choć na chwilę odwrócić się od swojego bolesnego niespełnionego życia. To okazuje się jednak niemożliwe, niezależnie od tego, czy tragiczna przeszłość była bohaterska czy zbrodnicza. Wydarzenia sprzed lat stały się piętnem nie do zatarcia.

Zdaję sobie sprawę z ryzykowności zestawienia tych dwóch postaci, ale przecież taki jest nasz świat: zło i dobro istnieją tuż obok siebie. Synowie Marty zginęli zabici przez hitlerowców, „tak ich wychowaliśmy” – powie Marta, która nigdy nie pogodziła się z tą stratą. Esesmanka Hanna jest winna śmierci wielu ludzi, ukrywa swoją tajemnicę, może wyparła ją z pamięci. Jednak człowiek, w którym pozostała choćby odrobina wrażliwości nie wyzwoli się od demonów przeszłości. I to też jest rodzaj cierpienia.

Kobieta: Marta z „Tataraku” i Hanna z „Lektora”… Inicjujesz, Andrzeju, trudne i niezwykłe spotkanie, tym bardziej, że jego uczestniczką jest jeszcze jedna osoba – Krystyna Janda. W „Tataraku” wciela się nie tylko w postać Marty, ale również… samej siebie. Dużą część filmu stanowi monolog aktorki, w którym opowiada o śmiertelnej chorobie nowotworowej i umieraniu swojego męża – znakomitego operatora, Edwarda Kłosińskiego. Ten właśnie monolog rozpoczyna „Tatarak” i muszę przyznać, że sam jego początek wzbudził mój dystans – Krystyna Janda w czarnej satynowej piżamie i czarnych szpilkach zaczyna wieść swoją opowieść. Dystans szybko zniknął, Janda opowiada o rzeczach najboleśniejszych i najtkliwszych – o trwaniu przy cierpiącym mężu, o umieraniu człowieka, który był w jej życiu kimś pierwszym. Satynowa piżama i szpilki nie są ozdobnikiem czy stylizacją, są rekwizytem, który pozwala zdobyć się na odwagę rozpoczęcia opowieści (pisarz ma do dyspozycji słowa, aktor kostium). Rekwizytem, który bardzo szybko okaże się niepotrzebny.

Opowieść Jandy jest spokojna, wyciszona – jest w niej ta charakterystyczna święta cisza, którą przynosi ze sobą śmierć. Aktorka nie boi się szczerości, ale przecież nie wyjawia nam spraw najsekretniejszych – te pozostają własnością jej i zmarłego męża. Jestem wdzięczna i za tę szczerość – mam wrażenie jakbym słuchała zwierzeń mnie tylko wyjawionych – i za tę dyskrecję, za to, że nie ujawnia mi się spraw, do których jako obca nie powinnam mieć dostępu.

Masz rację, Andrzeju, „Tatarak” to film piękny i misterny – skomponowany z wielu materii: opowiadania Iwaszkiewicza i Sándora Máraia – zadziwiające jak te dwa teksty cudownie się spotkały i dopełniły – intymnego dziennika Krystyny Jandy, a także filmowych notatek z planu filmowego. Dzięki tym ostatnim wchodzimy niejako „za kulisy”, widzimy aktorów, reżysera, ekipę filmową w trakcie ich pracy. Tutaj to bardzo adekwatne, ten film opowiada przecież i o tym, co dzieje się za kulisami… życia.

Ksiądz: Wajda pragnął w „Tataraku” po latach spotkać się na planie filmowym z Krystyną Jandą, która debiutowała u niego w „Człowieku z marmuru”. Rola Marty była od początku zarezerwowana dla niej. I nagle ta straszna wiadomość: Edward Kłosiński, mąż aktorki, jest chory na raka. Brał chemię. Janda była cały czas przy nim. Nie mogła zostawić go dla filmu. Niedługo potem zmarł.

W tej eschatologicznej atmosferze Wajda i Janda zaczynają pracę nad filmem. Pamiętasz, Kasiu, tę scenę filmu w filmie? Aktorka czyta fragment z Iwaszkiewicza: „Kiedy się takie pasmo tataraku rozetrze, kiedy się włoży nos w bruzdę, wyłożoną jak gdyby watą…” – siedzący obok Wajda podaje jej do powąchania to dziwne zielsko, bylinę albo, jak niektórzy mówią, lepiech – a ona czyta dalej: „…czuje się obok kadzidlanej woni zapach błotnistego iłu, gnijących rybich łusek”. Tak blisko siebie istnieją zieleń łodyg tataraku i woń gnicia, aromatyczny zapach i gorzki smak. Janda i Wajda czytają tekst, a w tle już widzimy film – młodzi ludzie z pokolenia tuż powojennego tańczą na molo w rytm melodii „Pamiętasz była jesień”. Musiało to być zatem po 1958 roku, kiedy Pożegnania Hasa już weszły na ekrany.

Kobieta: Wajda, jak zawsze, nie zawiódł Iwaszkiewicza

W trakcie realizacji filmu Janda pokazała Wajdzie swoje notatki z czasu choroby męża. Wajda zapytał: „Czy dajesz je tylko mnie, czy chcesz powiedzieć do kamery? Kiedy wyznała, że opowie to też innym, pomyślałem – opowiada reżyser – że ona z tymi myślami każdego dnia wraca do hotelu, gdzie w samotności wraca do tamtych chwil. Natychmiast stanęły mi przed oczami samotne kobiety w hotelowych pokojach namalowane przez Hoppera”.

Kobieta: Rzeczywiście coś z malarstwa Hoppera jest w scenach monologu Jandy. Nieruchoma kamera i ascetyczne wnętrze pokoju, gdzie snuje swoją opowieść, stanowią niezwykły kontrast z sensualną atmosferą i krajobrazem, w którym dzieje się akcja opowiadania Iwaszkiewicza. W chwili śmierci kochanej osoby nasz świat tężeje, zatrzymuje się, a my sami jesteśmy jakby zamrożeni w soplu lodu. Monolog Jandy o umieraniu Edwarda Kłosińskiego rozgrywa się właśnie w takim soplu lodu.

Ksiądz: Janda wypowiada go w ascetycznej scenografii – tylko łóżko i krzesło. Nie ma zbliżeń twarzy. Aktorka mówi spokojnie, bez egzaltacji: „guz na jednym płucu i cienie na drugim”. Cienie, czyli przerzuty, wyniki badań, szpital, budzący zaufanie lekarz („Leczyć się trzeba” – odpowiedział bez przekonania na pytanie: „co robić dalej”?). Czuwanie przy łóżku w domu. Kiedy mąż powiedział: „Andrzej zaczeka na ciebie z filmem”, to właściwie poinformował w ten sposób żonę, że wkrótce umrze…

Kobieta: Wajda zaczekał na Jandę, a ona podarowała mu nie tylko swój talent – jej Marta jest tak inna od wcześniejszych bohaterek aktorki, zdumiało mnie, że również fizycznie jest tak różna i zadziałała tu nie tylko charakteryzacja – ale swoją własną historię. „Decydując się na to – mówi aktorka – nie wiedziałam, jaki będzie rezultat artystyczny, ale przyznam, że było to dla mnie mniej ważne. Film powstał, jest skończony. Niezależnie od tego, jak zostanie przyjęty, nie żałuję. Coś, co było dla mnie najcenniejsze, zostało zarejestrowane na zawsze”.

Podarować swoją historię filmowi, oznaczało znowu ją przywoływać i przeżywać. Chociaż to bolesne, to dla człowieka w żałobie naturalne i paradoksalnie życiodajne – pozwala mu jeszcze przez chwilę być ze swoim ukochanym zmarłym.

Marta, bohaterka Jandy, również umiera, choruje na tę samą chorobę, co mąż aktorki. Mąż Marty, szanowany lekarz, zatai przed żoną jej chorobę. Nie stanie się ona dla nich szansą nowego spotkania i bliskości.

Ksiądz: Przyjaciółka, która przywiozła ze sobą wyniki badań Marty także nie odważy się wyznać jej prawdy, chociaż są sobie bliskie. To u niej latem 1944 roku przebywali jako goście synowie Marty i wtedy zginęli w powstaniu. Teraz czuje się jak kurier śmierci. Ale Marta wie, że umrze. Czuje to. Wszyscy zatem przeczuwają zbliżającą się śmierć. I wtedy Marta wraca do przeszłości, tęskni za młodością, pojawia się fascynacja pięknym młodym chłopcem, którego zobaczyła na przystani. Patrzy na ciało chłopaka, próbuje go dotknąć. Boguś staje się jakby wspomnieniem młodzieńczej miłości, czegoś, co zostało bezpowrotnie utracone, pojawia się tu tak charakterystyczna dla Iwaszkiewicza erotyczna gra ze śmiercią. W Marcie odżywają nie tylko zmysły, ale również, a może przede wszystkim niedopełniony instynkt macierzyński. Sposób w jaki odnosi się do Bogusia łączy namiętność z opiekuńczością.

Kobieta: Dla mnie czułe gesty Marty wobec Bogusia są bardziej macierzyńskie niż erotyczne. Jest w nich pewna płochość, jednak wydaje się ona wynikać raczej z zagubienia w całej tej sytuacji niż wybuchu namiętności. Marta nie bardzo wie, jak zachować się wobec młodego mężczyzny, w którym widzi swoich nastoletnich synów. Jej gesty nie zawsze są adekwatne i być może przez ich adresata tak zostają odczytane. Sam Boguś to postać również dosyć szczególna – zwyczajny do bólu, a przecież w jakiś sposób inny. Ta bladość jego ciała, przezroczystość, jakby przynależał nie do tego świata, chociaż tak bardzo jest z tego świata. A ich ostatnie spotkanie nad rzeką i wstrząsające ostatnie sceny – jakby ożyła „Pieta” Michała Anioła…

Ksiądz: Zgadzam się z tobą, scena w której Marta z trudnością podtrzymuje na rękach młodego mężczyznę jest tak wstrząsająca, że swoim wyrazem przypomina mi – bez żadnej przesady – rozpacz matki Boga pod krzyżem z „Ewangelii według świętego Mateusza” Pasoliniego.

Mówisz, Kasiu, o zwyczajności Bogusia. Andrzej Wajda długo szukał odtwórcy tej roli. Ostatecznie wybrał Pawła Szajdę, aktora ze Stanów Zjednoczonych, syna polskich emigrantów z początku lat 80. Zapytałem Wajdę, dlaczego właśnie jemu powierzył tę rolę. Reżyser odpowiedział, że Szajda wydał mu się „taki przedwojenny i taki nietknięty”.
Możemy zatem, Kasiu, powiedzieć, że Iwaszkiewicz znowu nie zawiódł Wajdy i nie zawiedli go jego aktorzy z Krystyna Jandą na czele.

Kobieta: A Wajda, jak zawsze, nie zawiódł Iwaszkiewicza.

Ksiądz: I nam, widzom, dał piękną opowieść, gdzie intensywność życia miesza się z bólem niespełnienia i śmierci.

Kobieta: Ten ból jest nie do pokonania, może jednak nie zawsze musi odbierać siły i sens? A czy ból, który spadł na Michaela – drugiego bohatera „Lektora” – kiedy dowiedział się o zbrodniczej przeszłości Hanny, coś w nim zniszczył czy otworzył?

Ksiądz: Myślę, że go zmienił. Pozwolił mu zobaczyć człowieka w całej jego złożoności, która gubi się w suchych, dychotomicznych paragrafach prawnych. W ogóle „Lektor” Bernharda Schlinka to wstrząsająca lektura, dotykająca „wciąż niedokończonych niemieckich zapasów z własną przeszłością” – jak określił to Adam Krzemiński. Dramat nie ma końca, bo wciąż żyją sprawcy i ofiary, a ich potomkowie nadal nie znajdują się w kręgu głównej zbrodni XX wieku.

Ekranizacja powieści powiodła się, ten znakomity film zrealizowano w konwencji zimnego melodramatu, co nie jest zarzutem, bo dobre kino gatunkowe robić najtrudniej. Przyznam się jednak, że nie bardzo interesują mnie rozliczenia niemieckie, o wiele ciekawsze tak w powieści, jak i w filmie jest ukazanie siły zła. Możemy powiedzieć za Hannah Arendt, że „Lektor” to właśnie rzecz o banalności zła, któremu ulec może każdy.

Film składa się z trzech aktów. Pierwszy to namiętny związek piętnastoletniego Michaela ze starszą kobietą, o której nie wie nic, poza tym, że zatroszczyła się o niego, kiedy wymiotował na ulicy i że pracuje jako konduktorka w tramwaju. Chłopak przeżywa dzięki Hannie inicjację seksualną, ich romans jest niezwykle intensywny, chwilami może nawet nieco perwersyjny. Drugi akt to proces strażniczek z Auschwitz, który obserwuje Michael – teraz już student prawa. Wśród oskarżonych rozpoznaje swoją byłą kochankę. Przeżywa szok i ta trauma towarzyszyć mu będzie przez lata. Trzeci akt rozgrywa się współcześnie, kiedy to dojrzały życiowo Michael, wzięty adwokat, próbuje rozliczyć się ze swojego życia. Skrzywdzony przez Hannę, mimo to czuje potrzebę, aby jej pomóc.

Kobieta: Michael czuje potrzebę, żeby pomóc Hannie, a ja czuje potrzebę, żeby jej współczuć. Wyznać Ci jednak muszę, Andrzeju, że tej potrzebie towarzyszy pewien niepokój: czy moje współczucie oprawcy z Oświęcimia nie uderza w ofiary, które tam ginęły i cierpiały…

Ksiądz: Sam nie wiem, czy współczuję Hannie, raczej staram się pojąć jej postępowanie w czasie wojny, ale nie przychodzi mi to łatwo, bo trudno pogodzić się z faktem, że zwykły człowiek nagle zamienił się w bestię. Próbuję zrozumieć jej życie po wojnie. I tu jest mi bliższa, coś w jej duszy drgnęło, a jeśli pozostały w niej ślady człowieczeństwa, to oznacza, że będzie żyła z niekończącymi się wyrzutami sumienia i nie uda się ich zagłuszyć aż do tragicznego końca. Współczuję natomiast Michaelowi, który został przez Hannę skrzywdzony, choć z pewnością ona tego nie chciała.

Ksiądz: „Lektor” to rzecz o banalności zła, któremu ulec może każdy

W „Korzeniach totalitaryzmu” Hannah Arendt napisała, że wraz z nazizmem „pojawiło się zło radykalne, którego wcześniej nie znaliśmy”. I pisze dalej: „Piekło ucieleśniały udoskonalone przez nazistów typy obozów, w których całe życie było dokładnie i systematycznie zorganizowane z myślą o jak najdotkliwszej udręce”. Obozy koncentracyjne wyglądają jak „inna planeta”, bo oto świat zobaczył wreszcie jak wygląda zło w „czystej” postaci. W czasie procesu zbrodniarza wojennego, Adolfa Eichmanna, Arendt obserwowała dokładnie oskarżonego. Była zaskoczona przede wszystkim jego niepokojącą normalnością. „Normalność owa – konkludowała Arendt – była dużo bardziej przerażająca niż wszystkie potworności wzięte razem”.

Hanna Schmitz była zwykłą kobietą, która trafiła do SS, bo szukała pracy. Ukrywała swój analfabetyzm, to był jej wielki kompleks. Gdyby ujawniła prawdę o tej swojej słabości podczas procesu, nie dostałaby dożywocia, jako analfabetka nie mogła przecież pisać obozowych sprawozdań. Chciała poznawać wielką literaturę, dlatego wybrane więźniarki codziennie czytały jej kolejne powieści, w ten sposób uratowały swoje życie. Po wojnie jej lektorem stał się Michael.

Kobieta: Hanna pozostaje dla mnie tajemnicą – najpierw uwodzi piętnastolatka, chłopaka, który mógłby być jej synem (ona sama jest od niego ponad dwadzieścia lat starsza). Czy ma świadomość nienormalności tej sytuacji? Chyba trochę tak, skoro zwraca się zazwyczaj do Michaela; „chłopczyku”. Być może potrzeba bliskości była w Hannie ta wielka, że zdecydowała się niejako wziąć ją sobie od niedoświadczonego kochanka. Być może zdarzenia z Michaelem są jakąś kontynuacja czy odpryskiem, tego, co wydarzyło się w życiu Hanny wcześniej, może właśnie tam – w Auschwitz. Czy jednak banalność zła może to wszystko wytłumaczyć? Być może tak bardzo potrzebuję współczuć Hannie, ponieważ nie jestem w stanie zbyt długo wytrzymać tego zła, które jej historia przynosi. Być może my także tak bardzo potrzebujemy współczucia innych, bo zło, którego sami jesteśmy sprawcami tak bardzo nas poraża. Bohaterka innego filmu, „Jagodowej miłości”, mówi, że przegląda się w oczach ludzi jak w lustrach i dzięki każdemu z tych spojrzeń uczy się wiele o sobie i coraz bardziej siebie lubi. Być może z Hanną jest podobnie, być może szuka w oczach Michaela siebie, która może być inna, lepsza?

Ksiądz: Myślę, że jest to próba zmiany życia, wymazania z pamięci tego, co było w nim złe i zbrodnicze, pragnienie nadania nowego sensu swojej egzystencji, bo przecież – jak powie w więzieniu do dorosłego Michaela – „umarłym nikt życia już nie wróci”. A jednak zapomnienie okazało się niemożliwe.

Kobieta: W poprzedniej naszej rozmowie powiedziałeś Andrzeju, że „Największym darem, jakim możemy obdarować Boga są nasze winy…”. Wróciło ono do mnie podczas oglądania „Lektora”. Czy winy Hanny też były największym darem, jaki mogła ofiarować Bogu? Czy każde winy mogą być darem, również t a k i e?

Wesprzyj Więź

Ksiądz: Chcę być przez Ciebie dobrze zrozumiany: mogą, ale pod warunkiem nawrócenia winowajcy. Niemożliwe zresztą, żeby ofiarować Bogu swoje winy bez wewnętrznej przemiany. Jedno jest pewne: Bóg otwiera się na każdego grzesznika. Czy w Hannie nastąpiła przemiana? Nie mam pewności, ona robi wrażenie jakby nie rozumiała swojej przeszłości, rugowała ją ze świadomości, zresztą bezskutecznie. Pamiętaj jednak, Kasiu, że ks. Bronek Bozowski odprawił mszę św. za Feliksa Dzierżyńskiego…

Kobieta: No tak…, a Michael nie wyrzucił Hanny ze swojej pamięci i z serca, chociaż próbował. „Zbrodnię Hanny – wyznaje już jako dojrzały mężczyzna (szkoda, że tylko w książce, a nie również w filmie) – chciałem zrozumieć i zarazem potępić. Ale było to zbyt okropne. Kiedy próbowałem ją zrozumieć, miałem wrażenie, że nie będę już umiał potępić jej tak, jak należało. A kiedy potępiałem, tak jak należało potępić, nie było już miejsca dla zrozumienia. Chciałem jednego i drugiego, chciałem zrozumieć Hannę, bo niezrozumienie jej oznaczało kolejną zdradę. Nie mogłem się z tym uporać. Chciałem sprostać obu: zrozumieniu i potępieniu. Ale obu naraz się nie dało”.

Rozmawiali Katarzyna Jabłońska i ks. Andrzej Luter. Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 4/2009, w cyklu „Ksiądz z kobietą w kinie” pod tytułem „W cieniu śmierci i zła”.

Podziel się

Wiadomość