To, co zwiemy „rewolucją seksualną”, ukazało podstawową samotność człowieka.
Samo wyłączenie „rewolucji seksualnej” jako odrębnej kwestii właściwej kulturze lat sześćdziesiątych jest już w istocie osądem. Nie obroni się ona w żadnym przypadku: tym, którzy chcieliby uznać się za jej zwolenników, świat dzisiejszy nie wyda się ani bardziej przyjazny ani pokojowy. Jej zagorzali przeciwnicy wytkną jej natychmiast rozluźnienie wszelkich norm, a niewykluczone, że wytoczą ciężkie oskarżenie, iż otwarła drogę epidemiom i schorzeniom. Dla pierwszych, „rewolucji” było za mało, dla drugich – stanowczo za wiele.
Nie chciałbym zatem mówić osobno o „rewolucji seksualnej”, ale raczej o całym zespole zjawisk i postaw przypisywanych latom sześćdziesiątym. Po pierwsze dlatego, że wyłączenie tej kwestii ustanawia sprawę płci jako nadrzędny problem tamtych lat, a nie sądzę, aby tak było. Przesłanie tamtego czasu – zapewne naiwnie i idealistycznie – pozostawało w głębokim związku z polityką i rzeczywistością społeczną, i myliłby się ten, kto hasło „Make love not war” chciałby traktować jedynie w całej jego dosłowności. Nawet ekstatyczny Jim Morrison, jeden z erotycznych idoli sceny rockowej, mawiał o sobie i swoim zespole „we are erotic politicians”.
Trzeba także spojrzeć na powstające wtedy pisma dotyczące pedagogiki i edukacji (Paul Goodman, Ivan Illich, Paolo Freire), aby wyraźnie zobaczyć, że to, co nazywano „wyzwoleniem seksualnym” stanowiło, a przynajmniej miało stanowić element oswobodzenia się spod – jak wówczas sądzono (zapewne nie całkiem niesłusznie) – systemu ograniczającego swobodny rozwój jednostki poprzez po części nieświadome zabiegi indoktrynacyjne. Tylko skrajnie nieuważny lub niechętny słuchacz potraktuje dosłownie powszechnie znany song Pink Floyd z rock-opery „The Wall”: „we don’t need no education”, jako wezwanie do beztroskiej ignorancji, bowiem w istocie chodzi tu o krytykę pewnego modelu szkoły, a liczne, wręcz nieustające reformy szkolne przeprowadzane na całym świecie dowodzą, że przesłanie to nie było pozbawione racji.
W Polsce nie odbyła się w materii seksualności żadna „rewolucja”
Po drugie, samo określenie „rewolucja” zapowiada fundamentalny przełom, po którym nic nie jest już takie samo, przewrót trwale obalający dotychczasowy porządek rzeczy. Nie uważam, aby był to dobry opis, bowiem wystarczy przeczytać wyniki ankiety opublikowanej ostatnio przez „Gazetę Wyborczą”, z której wynika jednoznacznie, iż Polska pozostaje krajem głęboko, „przedrewolucyjnie” konserwatywnym: 60 procent rodaków nie wyraża chęci tolerowania odmiennych orientacji seksualnych i zaleca wrogą wobec nich postawę. Gdyby przeprowadzić podobne badania w prowincjonalnej Ameryce wyniki przemawiałaby jeszcze bardziej na rzecz (skoro mamy pozostać przy nomenklaturze rewolucyjnej) „ancien regime’u”.
Fałszywy byłby, jak mniemam, pogląd jakoby teraz zachodziło coś na kształt „kontrrewolucji” seksualnej. Bliżej prawdy byliby ci, którzy twierdziliby, iż w Polsce nie odbyła się w tej materii żadna „rewolucja”, a co najwyżej pewna, naturalna dla społeczeństwa demokratycznego liberalizacja niektórych norm (np. w zakresie partnerskiego współżycia bez legalizacji związku), nie obejmująca zresztą norm Kościoła katolickiego, który do dzisiaj – a to nie jest już polską specyfiką – nie potrafi znaleźć rozwiązania dopuszczającego ludzi rozwiedzionych do pełnego uczestnictwa w praktykach religijnych. A przecież rozwód trudno uznać dzisiaj za przykład jakiejś szczególnie „rewolucyjnej” procedury.
Po trzecie, gdyby zatem przyszło mi odpowiedzieć na pytanie, co wyniknęło z owej szczególnej i niepowtarzalnej miszkulancji polityki (studenckie ruchy na rzecz demokracji), filozofii (Herbert Marcuse), nowej pedagogiki (Paul Goodman) i psychiatrii (Ronald David Laing), eksperymentu społecznego (wspólnoty komunarystyczne) oraz sztuki (pop art, happening, muzyka rockowa) powiedziałbym: wyostrzyła się świadomość własnej i obcej cielesności, a w konsekwencji związki międzyludzkie, do tej pory funkcjonujące w przestrzeni pewnego społecznego obyczaju, w osłonie otuliny ustanowionych niejako „odgórnie”, niekwestionowanych norm i przyzwyczajeń zostały tejże otuliny jeśli nie pozbawione, to w każdym razie osłona owa została mocno naderwana.
Paradoksalnie, to, co zwiemy „rewolucją seksualną”, ukazało podstawową samotność człowieka: gdy otulina norm i przyzwyczajeń przestała ściśle „przylegać” do człowieka, musiał on przyjąć na siebie daleko idącą odpowiedzialność za swoje decyzje i sposoby działania. Także w sferze relacji międzyludzkich.
„Mężczyźni i kobiety winni nauczyć się wzajemnej czułości oraz sztuki pozostawiania siebie w spokoju” – ten fragment wiersza D. H. Lawrence’a pochodzącego jeszcze z okresu międzywojennego zdaje się dobrze podsumowywać ogólny efekt „rewolucji seksualnej” lat sześćdziesiątych: seks przestał być „bezpieczny” w tym sensie, że wyzwolił się z otuliny, czy też kokonu ściśle określonych relacji i instytucji (takich jak małżeństwo), które zapewniały mu właściwy tor, „spokój” i „bezpieczeństwo” właśnie.
W czułości związku odsłoniło się ciemne serce niepokoju i samotności. Ale czy tym samym, jako ludzie „niespokojni” właśnie, nie stanęliśmy bliżej własnego losu?
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 7-8/2008. Redakcja zwróciła się wówczas do wybranych osób z prośbą o wzięcie udziału w ankiecie „Bilans rewolucji seksualnej”