Jesień 2024, nr 3

Zamów

Andrzej Bobkowski, samotnik z Gwatemali

Andrzej Bobkowski, kwiecień 1961 r., zbiory Henryka Boukołowskiego

Andrzej Bobkowski nie potrafił czekać na rozwój sytuacji z założonymi rękami. Wiedział, że wolność kosztuje i był gotów bronić jej z rewolwerem w ręku.

Mało jest w polskiej literaturze głosów równie czystych i sądów równie przenikliwych, jak pisarstwo Andrzeja Bobkowskiego. „Pośród piór urodzonych na emigracji należał do najwspanialszych” – napisał po jego śmierci Kazimierz Wierzyński.

Bobkowski wyjechał z Polski w marcu 1939 roku, by nigdy już do niej nie powrócić. Świetnie wykształcony erudyta, absolwent warszawskiej Szkoły Głównej Handlowej, wojnę spędził we Francji, imając się najprzeróżniejszych zajęć. Zapiski z czasów okupacji pt. „Szkice piórkiem”, wydane przez Jerzego Giedroycia w 1957 roku, były jego literackim debiutem i to debiutem olśniewającym. Ów wciąż za mało znany dziennik (w Polsce wydany po raz pierwszy w 1987 r. w podziemiu, a oficjalnie dopiero w 1996 r.) łączy znakomite reporterskie obrazy czasu wojny z fragmentami wielkiego eseju o Francji i kryzysie kultury europejskiej. Jego naturalną kontynuacją są korespondencje, jakie Bobkowski pisał po wojnie dla prasy krajowej i paryskiej „Kultury”, teraz zebrane i wydane po raz pierwszy w jednym tomie przez Pawła Kądzielę w Bibliotece „Więzi”.

Autor „Z dziennika podróży” z komunizmem nigdy się osobiście nie zetknął, ale nie miał żadnych złudzeń co do losu, jaki czekałby Europę Zachodnią w wypadku jego zwycięstwa. Czyż nie dlatego, między innymi, postanowił opuścić stary kontynent? Obserwacja powojennej, zniszczonej i podminowanej przez wpływy sowietyzmu Francji nie dawała podstaw do optymizmu. Mimo całej miłości do tego kraju, który zjeździł wzdłuż i wszerz na rowerze, Bobkowski widział jasno grzechy główne francuskiej polityki. „Są dwa rodzaje demokracji: ta, która chciałaby, aby wszystkie wagony były wygodne, i ta, która miękkie przerabia na twarde, uznając to za zdobycz ludu. Ta druga to właśnie francuska. Zemsta społeczna za obrazę ideału równości, nieproduktywna i kosztowna, bywała tu często jedyną oznaką przemian i reform” – pisał.

Z punktu widzenia małego warsztatu rowerowego, w którym autor pracował w 1947 roku, najgroźniejsze było wdzierające się w życie gospodarcze państwo, a co za tym idzie, rosnąca w siłę biurokracja i zanik ludzkiej przedsiębiorczości. Diagnoza była celna – tak wtedy, jak i dziś. Zupełnie te same przyczyny wskazują współcześni analitycy nadsekwańskiej choroby, która hamuje rozwój Francji w erze globalnej konkurencji.

Zniechęcony do Europy, która w kataklizmie wojny zagubiła własną tożsamość, Bobkowski wyjeżdża w 1949 roku do Ameryki Południowej. „Wybrał sobie Gwatemalę dlatego, że nic o niej nie wiedział i myślał, że będzie najbardziej niepodobna do Europy” – pisał o nim Wierzyński w tomie „Cygańskim wozem”. – „Stary kontynent wydał mu się pohańbiony przez hitleryzm, zohydzony przez komunizm, skazany na charytatywność możnych, wyciągający rękę po zupę w kuchniach publicznych, ustawiony w kolejkach po zapomogi, kontynent klęski i katastrofy, zgubiony w egzystencjalnej filozofii śmierci i życia bez celu i bez sensu”.

Opis transatlantyckiej podróży można śmiało zaliczyć do najlepszych kart polskiego reportażu. Trzy tygodnie spędzone na polskim statku „Jagiełło” dały pisarzowi czas na pożegnanie się z Europą i przygotowanie do powitania nowego świata. Były też okazją do poruszających spotkań i rozmów z Polakami z załogi „Jagiełły”. Pod wrażeniem cechującej ich „prostoty głębokiej kultury” pisarz odnotowuje: „Jesteśmy narodem o głupich, irytujących wadach, przywarach i narowach, ale produkujemy ludzi w gatunku naprawdę rzadko spotykanym wśród innych”. Dojmujący kontrast między znakomitymi indywidualnościami a mizerią życia zbiorowego – czyż nie tak można też opisać dzisiejszą Polskę?

W Gwatemali Bobkowski rozpoczyna życie od nowa. Zakłada warsztat i sklep z artykułami modelarstwa lotniczego i „po sześciu latach straszliwej pracy” osiąga sukces, czyli jaką taką stabilizację. Kraj, w którym spędził dwanaście ostatnich lat swego życia, darzy uczuciami mieszanymi. Bezlitośnie kpi z lenistwa i ciasnoty umysłowej ludzi bogatych – warstwy próżniaków, pozbawionych inicjatywy i zdolnych jedynie do naśladownictwa. Ale jednocześnie pisze: „Przywiązałem się do nich i do ich kraju. Nie czuję się obco, nie czuję się przedzielonym na «my» i «wy». Są okazami ludzi wolnych w tym zbaraniałym świecie. […] Ameryka Łacińska nie chce stać karnie w ogonku, nie chce być karna i nie ma ganas [ochoty – JS] być zdyscyplinowana. Zmienia swoje rządy i swoich polityków tak, jak wszyscy politycy na całym świecie zasługiwaliby, ażeby ich zmieniano: po męsku, z pistoletem w ręce”.

Ten latynoski anarchizm, który pozwala ludziom powiedzieć władzy prosto w oczy, że mają jej dość, przydał się Gwatemalczykom w roku 1954. W swoim dzienniku Bobkowski opisuje podjętą wówczas próbę wprowadzenia komunistycznych porządków. Czytamy te stronice z poczuciem déjà vu. Oznaki przodującego ustroju wszędzie są bowiem podobne – cenzura blokuje krytykę rządu, antykomuniści zapełniają więzienia, w radiu króluje rosyjska muzyka poważna. „Na ulicach pełno wydawnictw sowieckich, w kinach zapowiadają filmy polskie, czeskie i węgierskie. Czeski towar wpycha się wszędzie i w gazetach pełno olbrzymich i drogich ogłoszeń – czeskich awionetek i szybowców. […] Przygotowują ustawę o wywłaszczeniu nieruchomości w obrębie miasta, o upaństwowieniu handlu mięsem i inne tym podobne”.

Wreszcie nadchodzi ludowe powstanie, które obala lewicowy rząd. Pisarz czekał na wynik starć z rewolwerem w kieszeni – władze mogły próbować skierować gniew ludu na gringos, a wtedy nikt o białej skórze nie byłby bezpieczny. „A niech spróbują, niech przyjdą, niech mnie zastrzelą, ale przedtem ja też postrzelam” – zapisuje. – „Czego broniłbym w takim wypadku? Jaki sens miałoby to wszystko? Nie wiem. Ale wiem, że zaczepiony, poszedłbym na udry, a nie na pertraktacje, choćby dlatego, że czuję się kawałkiem tej cywilizacji, której tu na tym malutkim skrawku ziemi wypowiedziano w tej chwili otwartą walkę. Wcale nie jako Polak i nie jako biały. Zwyczajnie, po prostu, dla obrony odbicia w lustrze, spojrzenia we własne oczy”.

Owo „pójście na udry, a nie na pertraktacje” definiuje całą postawę życiową Andrzeja Bobkowskiego. Pisarz nie potrafił czekać na rozwój sytuacji z założonymi rękami. Nie szukał pomocy ani protekcji, budował swoje życie sam – bez taryfy ulgowej. Wiedział, że wolność kosztuje i był gotów bronić jej z rewolwerem w ręku. O iluż powojennych twórcach można to powiedzieć?

Doświadczywszy dobrodziejstw socjalizmu w Europie i w Gwatemali, Bobkowski z tym większą sympatią patrzył na nowy amerykański kapitalizm. „Na pewno nie jest doskonały i na pewno nie rozwiązał jeszcze wszystkich problemów, ale ma przed sobą możliwości, choćby dlatego, że kształtuje się w klimacie wolnym i nie jest obudowany dogmatami. Na własnym terenie potrafił rozwiązać już wiele zagadnień, o których rozwiązaniu komunizm tymczasem marzy. Nieraz wydaje mi się, że w obecnej chwili jedynie komuniści wiedzą, czym naprawdę jest nowoczesny kapitalizm amerykański i jaką siłę przedstawia”. Dziś te oceny brzmią niemal banalnie, ale żeby tak pisać i myśleć w połowie lat pięćdziesiątych, gdy zachodni świat intelektualny znajdował się pod urokiem obietnic marksizmu, trzeba było zachować prawdziwą niezależność umysłu.

Wesprzyj Więź

Przemądrzałego antyamerykanizmu europejskich intelektualistów Bobkowski nie znosił. „Wolność? Oni jej nie chcą. Śnią o kajdanach zwanych opieką” – notował pod wrażeniem podatności elit starego kontynentu na komunistyczną propagandę. „Oni pierwsi, spece wolności, pogodziliby się z jej utratą tu, tak samo, jak inni potrafili ją sobie «wytłumaczyć» tam. Od totalnego przeczenia najłatwiej przechodzi się do totalnego potakiwania. Wolność bez oparcia o coś, o jakąś prawdę (czyżby o Boga?), nie jest niczym, jest niewymierzalna i do niczego nie służy. A o jakież prawdy opierają się oni? O tę jedną, która mówi, że nic nie jest prawdą. Wszystko jest płynne. Nadawać kształt wydarzeniom? A gdzież tam. To wydarzenia nadają im kształt. Koegzystencjonaliści”.

Warto czytać Andrzeja Bobkowskiego. Bo samotnik z Gwatemali widział dalej i rozumiał więcej niż niejeden światowiec z Warszawy i Paryża.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 8-9/2007

Podziel się

Wiadomość

Jak Pan to robi, że tyle robi ? I w dodatku trafia Pan tak doskonale w moje zainteresowania ? Jest zaszczycony przyjaźnią Pana ojca i każda wizyta u Niego jest wielką przyjmnością, To, co robi w Pan w dziedzinie oftalmologii, jest po prostu genialne.

To nie powstanie ludowe – jak napisał Bobkowski – obaliło Jacobo Arbenza; obaliła go CIA – z pomocą skorumpowanego oddziału armii gwatemalskiej – dla ochrony interesów United Fruit Company. Tego obecnie nie ukrywaja nawet Stany Zjednoczone.
Czy nie wypadało dodać do zamieszczonego fragmentu tekstu Bobkowskiego odpowiedniego komentarza? I napisać, jak tragiczne było 40 lat dla Gwatemali po obaleniu Jacobo Arbenza? Z winy USA – tak przejętego w 1980-tych brakiem wolności w Polsce.
Przy okazji: niedawno wyszła w Polsce (oczywicie przekład) książka Maria Vargasa Llosy „Burzliwe lata” o tamtym tragicznym okresie w historii Gwatemali. Autor nie ma wątpliwości, kto zgotował straszny los Gwatemalczykom. Dziwię się, że nie odczuwamy dyskomfortu w związku z tym, że radośnie witaliśmy pomoc USA w „odzyskaniu wolności” – państwa, które w tym samym okresie za nic miało prawa człowieka w Gwatemali (i w kilku innych krajach). My, Polacy, zasługujemy na więcej? Nasze krzywdy i cierpienia są większe od krzywd i cierpień doznawanych przez ludzi w jakichś odległych, biednych, zacofanych krajach? Czy Jan Paweł II angażował się również w pomoc Gwatemalczykom? A może też uważał, że Polacy zasługują na więcej?