Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Rezydenci bronią także Konstytucji

Protest w Warszawie, lato 2017 r.

Myślisz, że protest rezydentów i obrona Konstytucji to dwie zupełnie odrębne sprawy? Jesteś w dużym błędzie. W zakresie ochrony zdrowia ustawa zasadnicza była przez lata łamana. Poważnie i przewlekle. Tylko że prawie nikt nie zwracał na to uwagi.

Od kilku tygodni niemal każdy program informacyjny zaczyna się od dramatycznej sytuacji polskiego systemu ochrony zdrowia. I bardzo dobrze. Kilometrowe kolejki w szpitalach, wielomiesięczne (lub wieloletnie!) okresy oczekiwania na wizytę u specjalisty; masowa migracja lekarzy i pielęgniarek za granicę spowodowana fatalnymi zarobkami i warunkami pracy w szpitalach i przychodniach… ten krajobraz od lat istniał na obrzeżach przekazu medialnego. Sukcesem ostatnich tygodni, który zawdzięczamy świetnie zorganizowanemu protestowi lekarzy rezydentów, jest jednak usystematyzowanie tego przekazu i wskazanie praprzyczyny problemu – skandalicznie niskiego poziomu wydatków publicznych na ochronę zdrowia.

Zdrowie niedocenione

W tym miejscu musimy zerknąć na kilka danych. Po pierwsze na sam udział publicznych wydatków na ochronę naszego zdrowia w produkcie krajowym brutto. Dane takie są co roku publikowane przez OECD w raporcie „National accounts at a glance” (polecam internetową „porównywarkę” danych, dzięki której można sprawdzić, na co poszczególne państwa kierują strumień publicznych pieniędzy, bardzo pożyteczna zabawa) Zerknijmy na wykres pokazujący skalę wydatków na interesujący nas cel.

Jak widać, nasze państwo ewidentnie nie traktuje priorytetowo zdrowia swoich obywateli. Wydatki na poziomie 4,7 proc. PKB stawiają nas daleko w tyle nie tylko za państwami skandynawskimi czy Niemcami, ale także Czechami (7,5 proc.), czy Słowacją (7,2 proc.). Widać, że inne państwa Grupy Wyszehradzkiej przyswoiły sobie naukę, że wydatki w tej sferze to inwestycja na przyszłość.

„Między prawem i sprawiedliwością”. Z Adamam Strzemboszem rozmawia Stanisław Zakroczymski, Wydawnictwo „Więź”. Premiera 5 października
„Między prawem i sprawiedliwością”. Z Adamam Strzemboszem rozmawia Stanisław Zakroczymski, Wydawnictwo „Więź”

Jednakże chyba jeszcze bardziej dramatyczne dane przynosi inny raport tej samej instytucji, „Health at a glance” (w tym wypadku dane pochodzą z 2013 r., a więc nie są w pełni kompatybilne z zaprezentowanymi wyżej). Dowiadujemy się z niego m.in., że udział wydatków na ochronę zdrowia w ogóle wydatków publicznych (i tak bardzo w Polsce ograniczonych) wynosi ledwie 11 proc. Nasz kraj wyprzedza pod tym względem (i to nieznacznie) ledwie cztery spośród 34 państw zrzeszonych w OECD: Turcję, Grecję, Słowenię i Węgry.

Co smuci najbardziej – choć jesteśmy relatywnie ubogim społeczeństwem (w porównaniu z pozostałymi członkami tej organizacji), bardzo dużo płacimy na zdrowie z własnej kieszeni. W 2013 r. co czwarta złotówka wydawana na zdrowie została zakwalifikowana do tzw. out-of-pocket spending. Zaznaczam, że do tej kategorii nie zaliczają się prywatne ubezpieczenia (na nie wydajemy ledwie 4 proc., jeden z najniższych wyników wśród badanych krajów), a jedynie wydatki nagłe, jednorazowe. Widzimy więc, że Polacy są wydatkami na zdrowie niejako zaskakiwani, czy raczej przygważdżani. Porównanie? Wśród wydatków Czechów na zdrowie, jedynie 15 proc. pochodzi „prosto z kieszeni”, u Niemców – 13 proc., ale już u Francuzów – 7  a u Holendrów jedynie 5 na każde 100 Euro wydawanych na ten cel.

Podsumowując krótko tę garść gorzkich statystyk możemy dojść do wniosku, ze Rzeczpospolita wyraźnie nie ceni sobie zdrowia Polaków. Albo przynajmniej uznaje, że sami o nie zadbają. Tymczasem doskonale wiemy, że skala wydatków na opiekę medyczną, zwłaszcza w wypadku poważniejszych i rzadszych schorzeń, może skutecznie zniszczyć budżet nawet nieźle sytuowanej rodziny.

Mamy prawo do zdrowia

No dobrze, spyta zapewne przytomny czytelnik, ale co z tym wszystkim wspólnego ma nasza biedna Konstytucja? Przecież, można pomyśleć, ustawa zasadnicza ma regulować sprawy dla państwa fundamentalne, a za takie zwykliśmy uważać kwestie ustrojowe, nie zaś system opieki zdrowotnej. Otóż taki pogląd jest całkowicie błędny.

Nieraz z pola widzenia znika nam być może najważniejszy, drugi rozdział Konstytucji, w którym zagwarantowano nasze prawa i wolności. Rozdział ten definiuje stosunki państwo-obywatel i, szerzej, państwo-człowiek. Jeśli już o nim wspominano w szeroko rozumianej debacie publicznej, to chyba tylko w kontekście obrony wolności słowa i zgromadzeń. Zupełnie zapominamy, że ustawa zasadnicza gwarantuje nam także szereg „praw i wolności społecznych, ekonomicznych i kulturalnych”. Wśród nich – prawo do ochrony zdrowia, które w myśli art. 68 przysługuje każdemu.

Ustęp 2 tego artykułu stanowi: „Obywatelom, niezależnie od ich sytuacji materialnej, władze publiczne zapewniają równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej [pogrubienie S.Z.] finansowanej ze środków publicznych (…)”. Jak zwraca uwagę prof. Dawid Sześciło w wydanej ostatnio książce „Zmierzch decentralizacji? Instytucjonalny krajobraz opieki zdrowotnej w Europie po nowym zarządzaniu publicznym”, jest to regulacja wyjątkowa na skalę europejską. Jedynie w portugalskiej konstytucji artykuł poświęcony zdrowiu publicznemu jest dłuższy i bardziej szczegółowy niż u nas. W żadnej zaś europejskiej konstytucji nie położono tak wyraźnego nacisku na równość dostępu do świadczeń.

W tym samym, 68 artykule czytamy, że „warunki i zakres udzielania świadczeń określa ustawa”. Można więc argumentować, z samej Konstytucji nie wynika nic poza tym, że jakieś świadczenia mają być udzielane. Czy na pewno?

Każdy przepis Konstytucji należy czytać przez pryzmat całej jej systematyki, a ta jest w naszej ustawie zasadniczej dość nietypowa. Jej artykuł drugi stwierdza na przykład, że „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej [pogrubienie – S.Z.]”. Ten przepis – również niespotykany w innych państwach Unii – sugerowałby, że państwo polskie za szczególny cel stawia sobie wyrównywanie szans między obywatelami i wspieranie grup słabszych, które nie są w stanie poradzić sobie z rozwiązywaniem kluczowych problemów (za takim rozumieniem art. 2 opowiedział się zresztą w październiku 2015 r. Trybunał Konstytucyjny, uznając za niezgodną z Konstytucją kwotę wolną od podatku w wysokości nieprzekraczającej minimum egzystencji).

Dodatkowo trzeba pamiętać, że, zgodnie z art. 30, za źródło wszelkich konstytucyjnych praw i wolności uznana została „przyrodzona i niezbywalna godność człowieka” (jest to ewidentna „pożyczka” z katolickiej nauki społecznej), którą słusznie wiąże się bezpośrednio (choćby w orzecznictwie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka) z prawem do efektywnej ochrony  zdrowia.

Co więcej, należy podkreślić, że cały katalog praw i wolności „socjalnych” jest  znacznie bardziej rozbudowany niż w „przeciętnej” ustawie zasadniczej państw unijnych. To powinna być wystarczająca wskazówka, że filozofia naszego państwa to filozofia państwa dbającego o obywateli. Niestety, praktyka jego funkcjonowania poszła w odwrotnym kierunku, czego dowodzą fatalnie niskie wydatki na zdrowie i, do niedawna, na świadczenia społeczne.

Bierzmy prawa poważnie…

Jest w ogóle pewnym paradoksem, że najlepiej funkcjonujące systemy publicznej opieki zdrowotnej rozwinęły się w państwach, które nie wpisały do swoich konstytucji artykułów analogicznych do naszego sześćdziesiątego ósmego. Niemcom czy Francuzom wystarczą przepisy ogólne o „państwie socjalnym”, aby przeznaczać na ten cel kilkakrotnie więcej pieniędzy niż my. Nie świadczy to dobrze o naszej klasie politycznej, która najpierw uchwaliła „społecznie zaangażowaną” ustawę zasadniczą, a później traktowała ją jak kwiatek do kożucha. Ale nie świadczy również dobrze o obywatelskiej świadomości prawnej w naszym kraju. Ani politycy, ani  obywatele nie brali Konstytucji na poważnie.

Niestety jest to być może również pochodna ogólnego światowego trendu, by prawa „socjalne” traktować nieco po macoszemu, raczej jako „wskazówki” („dyrektywy”) dla polityki państwa niż jako realne uprawnienia jednostki, których może ona dochodzić. Szczęśliwie w nauce coraz mocniej zaczyna wybrzmiewać krytyka takiego punktu widzenia.

Wesprzyj Więź

Wielu prawników i socjologów zauważa, że że prawa człowieka należy traktować integralnie, gdyż są niepodzielne i współzależne. Lapidarnie ujął to już pół wieku temu socjolog z London School of Economics T.H. Marschall, twierdząc, że „prawa socjalne tworzą materialne podstawy formalnego statusu obywatela. Państwu został przypisany obowiązek ich respektowania i gwarantowania. (…) Zapewnienie [przez państwo] pewnego poziomu materialnego bezpieczeństwa obywatelom ma umożliwiać im korzystanie z prawa do pełnego uczestnictwa w życiu społecznym”.

Nie sposób odmówić racji tym, który argumentują, że utrzymujące się wysokie poparcie dla partii rządzącej jest w dużej mierze spowodowane programami i przywilejami socjalnymi wprowadzonymi przez ostatnie dwa lata, takimi jak świadczenie 500+ czy wprowadzenie minimalnej stawki godzinowej.

Trzeba powiedzieć o tym głośno: te programy nie tylko nie są niezgodne z Konstytucją, ale stanowią wypełnienie jej „socjalnych” norm, które długo były zaniedbywane, czy wręcz przemilczane. Czas, abyśmy nauczyli się ich bronić równie mocno, jak tych dotyczących ustroju polityczno-prawnego naszego państwa. Wszak bez równowagi społecznej i dobrych usług publicznych jeszcze żadna demokracja długo się nie utrzymała. Dlatego obrońcy Konstytucji z całych sił powinni wspierać protest lekarzy rezydentów.

Podziel się

Wiadomość

Każda władza po roku 1989 jest nie tylko niesprawiedliwa jeżeli chodzi o ochronę naszego zdrowia, ale jest bezczelnie niesprawiedliwa. W konstytucji oczywiście nie jest napisane jak długo powinno się czekać na wizytę u specjalisty czy na zabiegi rehabilitacyjne, ale jest zapisany wymóg godności osoby ludzkiej. Rządy rżą ze śmiechu i mówią : zapewniamy ci obywatelu tę wizytę, ale za pół roku więc się nie czepiaj. A jak nie dożyjesz to masz pecha. W konstytucji nie ma ani słowa, że państwo ma chronić obywatela przed pechem. No to sobie płacimy, jak mamy rzecz jasna. I kolejna niesprawiedliwość – na to samo schorzenie jest tradycyjny (czytaj gorszy) sposób leczenia i nowoczesny. Państwo refunduje tylko ten pierwszy, no trudno może rzeczywiście go nie stać, jeżeli jednak wybieram ten skuteczniejszy zabieg i sam płacę, to psim obowiązkiem państwa jest oddanie mi pieniędzy na jakie został wyceniony zabieg tradycyjny, który mi się należy ze składki ubezpieczeniowej. Pewnie to tak potępiany populizm, ale dopóki posłowie, rządzący i wszyscy uprzywilejowani ze względu na władzę nie będą zmuszeni leczyć się „na rejonie”, to czarno to widzę.