
„The Order” to świetny film sensacyjny, ale zmarnowany potencjał na pokazanie prawdziwego oblicza neofaszystowskiego terroryzmu.
Zacznę od sprawy najprostszej: „The Order: Ciche braterstwo” Justina Kurzela jako film sensacyjny bardzo mi się podobał. Jest sprawnie poprowadzony, z wyrazistymi postaciami (trio Jude Law, Nicholas Hoult, Tye Sheridan) i dobrymi scenami akcji. To wszystko siedzi, działa i robi swoje. Na tym pewnie mógłbym skończyć, gdyby nie jeden, drobny, ale niebywale istotny element: ta historia zdarzyła się naprawdę. I tu zaczyna się całkiem ciekawy cyrk medialny.
Film kontra prawda
W polskich mediach z uporem maniaka powielany jest, za materiałami prasowymi, chwytliwy slogan, że „The Order” bano się dystrybuować w amerykańskich kinach. Powód? Bardzo prosty: film opowiada historię Roberta Jaya Mathewsa – neonazisty, założyciela organizacji Zakon, a w dzisiejszej Ameryce, która rządzona jest przez ludzi wyrastających z podobnych środowisk, mogłoby to być źle przyjęte. Dlatego też film miał trafić w ograniczonej dystrybucji do kin.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.
Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Ta argumentacja pomija dwie niezwykle istotne rzeczy. Po pierwsze: „The Order” to nie amerykańska produkcja, a kanadyjska. Producenci sprzedali prawa do dystrybucji kinowej (na miesiące przed premierą na festiwalu w Wenecji) dystrybutorowi Vertical, który specjalizuje się we wpuszczaniu do kin filmów w ograniczonej dystrybucji. Taki model biznesowy, niezależny od ilości gwiazd w obsadzie. Szeroką dystrybucję streamingową zapewniała umowa z Prime. Dystrybucja kinowa miała jedynie za zadanie podbić wartość i rozpoznawalność filmu oraz ewentualnie zapewnić mu start w wyścigach po Oscary.
Po drugie – co chyba jeszcze bardziej istotne – „The Order” nie jest pierwszym filmem pokazującym działalność Zakonu. Pierwszy powstał w 1999 r., nazywał się „Braterstwo zabójców” i jest wciąż w Stanach dostępny w kablówce i sieciach VOD. Tam w postać Mathewsa wcielał się Peter Gallagher i… jego kreacja była ciut bliższa prawdzie niż to, co pokazał Hoult w filmie Kurzela (żeby nie było: podobała mi się ta rola, mówimy teraz tylko o relacji „film kontra prawda”). Ba, nikt tego filmu nie skasował, nie ukrył, nie zakazał dystrybucji. Jest. Można go w każdej chwili obejrzeć.
U Kurzela Mathews to charyzmatyczny, młody przywódca neonazistowskiej organizacji, który chce przywrócić biały ład w USA. Jest kimś w rodzaju buntownika. Ma dość tego, że rasistowskimi organizacjami zarządzają pozbawieni odwagi starsi panowie, którzy nie widzą potrzeby radykalnej rewolucji. Dlatego Mathews z filmu Kurzela się buntuje i idzie na swoje z Zakonem.
I tu znów: na potrzeby filmowej narracji pomysł ten działa znakomicie. Ale z prawdą ma to niewiele wspólnego, do tego jeszcze wybiela (nomen omen) i ociepla wizerunek bardzo, ale to bardzo złego człowieka. Dlatego kiedy czytam, że moja koleżanka z „Wyborczej” w swojej recenzji pisze: „Po seansie chciałam się ukryć przed światem i zamieszkać w piwnicy”, bawi mnie to niezmiernie. Gdyby bowiem Kurzel pokazał prawdę o Zakonie i wszystkim, co go otaczało, obawiam się, że zamiast chować się w piwnicy, budowałaby schron.
Bóg Bogiem, a podatki podatkami
Kim naprawdę był Robert Mathews i dlaczego zbudował wokół siebie armię? Jak zawsze wszystko zaczyna się od pieniędzy, czego niestety nie pokazuje w swoim filmie Kurzel. Ojciec Mathewsa był zamożnym, wpływowym człowiekiem. Burmistrzem miasta Marfa w Teksasie, cieszył się sporym szacunkiem i zaraził syna pasją do polityki. Po odejściu z urzędu John z rodziną wyjechał do Arizony, tam zaś młody, zaledwie jedenastoletni Robert postanowił zostać mormonem, bo mormoni nie płacili podatków. Mówiłem, że chodzi o pieniądze? No właśnie. Kiedy pisze się o neonazistowskich organizacjach, zazwyczaj zauważa się ich konotacje z chrześcijańskimi Kościołami. To prawda, ale…
Mathews i jemu podobni wyrastali z organizacji religijnych, mało kto jednak zwraca uwagę na fakt, że przystępowali do nich najczęściej, by nie płacić podatków. Pierwszy zatarg z prawem późniejszy przywódca Zakonu miał w wieku dwudziestu jeden lat, kiedy został złapany na mataczeniu i niepłaceniu podatków. Dostał pół roku w zawieszeniu. Wtedy już odszedł od mormonów i szukał własnej organizacji religijnej, która pomogłaby mu w ucieczce od nękającego go państwa. Bóg Bogiem, wiara wiarą, ale zawsze chodzi o gratyfikacje płynące z prowadzenia działalności religijnej.
Większość swoich członków Zakon zwerbował właśnie spośród mormonów – czyli mamy zbieraninę seksualnie sfrustrowanych młodych mężczyzn, którzy do tego nie chcą płacić państwu należnych opłat. Wymyślają więc organizację, która będzie ważna i wielka, pozwoli zdobyć szacunek pośród kobiet i oczywiście nie będzie płaciła podatków. Bo podatki to zło, za podatkami stoją zamożni, zamożni to Żydzi, należy więc wypowiedzieć im wojnę. Mechanizm znany od dawna. Ale tak rodzi się terroryzm. A Mathews był klasycznym terrorystą, którego organizacja w działaniu niczym nie odróżniała się od Al-Kaidy czy Hezbollahu.
Seksualność, głupcze
Do tego niezwykle ważna w działalności zarówno Zakonu, Mathewsa, jak i większości terrorystycznych organizacji neonazistowskich była seksualność. Mathews – czego w swoim filmie Kurzel nie pokazał – miał ciągoty do młodych dziewczynek. Byli członkowie Zakonu, zeznając w procesie, opowiadali o tym, jak chciał on swoim nasieniem, które miało być błogosławione przez Boga, próbować zapładniać dzieci (jego własna pokręcona wersja niepokalanego poczęcia).
Jest to chore i godne absolutnego potępiania, ale nie zaskakuje. Bo jak miałoby zaskakiwać, skoro przywódca współczesnej organizacji neofaszystowskiej National Vanguard jest Kevin Strom – człowiek skazany prawomocnym wyrokiem na dwa lata więzienia za posiadanie dziecięcej pornografii. Służbom nie udało się udowodnić mu nakłaniania do współżycia dziesięciolatki. W normalnym świecie taki człowiek byłby skazany na banicję. W Stanach przewozi dziś sporej organizacji.
I to jest swoją drogą niezwykłe. Arabskich terrorystów często definiuje się poprzez seksualne preferencje względem zwierząt, ale nikt nie definiuje białych terrorystów przez ich preferencje. Ba, ci sami ludzie stoją najczęściej na czele organizacji domagających się normalizowana życia erotycznego ludzi. Szkoda tylko, że nie wspominają w swoich gorących przemówieniach, że ich zdaniem np. wiek jest pojęciem bardzo względnym…
Medialnie czy po cichu?
Ale wróćmy do filmu. Kurzel wybielił swojego bohatera. Na potrzeby swojej opowieści zrobił z niego neofaszystowskiego buntownika, który prowadzi pojedynek ze ścigającym go agentem. Podczas gdy w rzeczywistości Mathews był terrorystą zasilającym funkcjonowanie gigantycznej sieci neofaszystowskich organizacji. Blisko cztery miliony dolarów, które ukradł podczas jednego ze skoków, nie trafiły w niebyt, a zostały przekazane dalej organizacjom, przeciw którym się buntował (bo wiecie jak to jest – możemy się kłócić o zasady, ale kasę trzeba wyprać, a to mogą zrobić tylko więksi od nas), i zasiliły one całą neofaszystowską sieć.
Jego wpływ na historię nie ogranicza się tylko do zabójstwa dziennikarza (Alana Berga, o którym Oliver Stone nakręcił „Radiowe rozmowy”) i promowania jednej książeczki („Dzienniki Turnera”). To przede wszystkim Mathews zasilał finansowo sieć organizacji, pozwalał się im utrzymywać, rosnąć, a po jego śmierci (która była im na rękę) na jego miejsce wskoczyli inni. Bardziej posłuszni i mniej rzucający się w oczy. Bo radykalne działania są medialne, ale nie dają tego, co daje ciche i powolne budowanie świadomości u ludzi, którym nie podoba się współczesny świat.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.
Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
I dlatego „The Order” mnie zawiódł. To świetny film sensacyjny, ale zmarnowany potencjał na pokazanie prawdziwego oblicza neofaszystowskiego terroryzmu. Oblicza wypełnionego religijnymi fanatykami (wciąż są w Stanach werbowani z radykalnych chrześcijańskich Kościołów), finansowymi cwaniakami (co idealnie przemawia do tłumów) i dewiantami (misja jest idealnym sposobem na maskowanie swoich potrzeb). Tego w filmie nie ma. W ogóle bardzo mało jest tam prawdy o działaniu tego typu organizacji. A szkoda, bo w końcu dziś mają one ogromny wpływ na światową politykę.
Tekst ukazał się na profilu „Po Godzinach. Robert Ziębiński” na Facebooku. Tytuł i śródtytuły od redakcji Więź.pl
Przeczytaj też: Stworzeni, by opowiadać. „Sto lat samotności”, czyli książka mojego życia