Zima 2024, nr 4

Zamów

Za murami miasta, w ciemności nocy

Vincent van Gogh, „Gwiaździsta noc”, 1889. Fot. Wikimedia Commons

Narodziny Jezusa to powiedzenie non possumus światu rozumianemu jako wielość wzajemnie skierowanych przeciwko sobie dyskursów.

Tam, na uboczu, w Betlejem, dzieje się akcja Świąt Bożego Narodzenia. Młoda, ciągle jeszcze nastoletnia Żydówka w towarzystwie swojego ukochanego, niewiele od siebie starszego mężczyzny rodzi – było nie było – nieślubne dziecko, którego przyjście zrewolucjonizuje świat.

Poza polityką      

Zaledwie chwilę po narodzinach noworodka, młodzi rodzice muszą uciekać, ponieważ politycy – w tym wypadku Herod – boją się utraty władzy. W rzeczy samej, wieść o urodzeniu Jezusa wiąże się z zapowiedzią radykalnej zmiany.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.

Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

Ówczesny namiestnik Galilei nie rozumie jednak, że nie ma ona stanowić aktu politycznego; będzie mieć przeto charakter etyczny w najwłaściwszym sensie tego słowa. Greckie pojęcie ethos, co warto przypomnieć, znaczy bowiem nie co innego niż „sposób zamieszkiwania”.

Przyjście na świat Jezusa uderza więc nie we władzę jako taką, ale – znacznie głębiej – w sposób jej myślenia; w hierarchię wartości, priorytety, „naturalne” podziały, interesy zarówno samych rządzących, jak i tych, którzy im podlegają. Ci nie są niewinni. Przeciwnie, zachodzi ścisły związek między jakością konkretnej społeczności a jej władzą.

Ta druga jest emanacją pierwszej. Nie ma znaczenia, czy myślimy o ówczesnej monarchii sprawowanej pod kuratelą Cesarstwa Rzymskiego, czy dzisiejszych, ufundowanych na szerokim wachlarzu swobód obywatelskich, modelach demokratycznych.

Dla Arystotelesa polityka stanowi dział filozofii praktycznej. Nie jest bezwzględną grą o władzę, metodą jej podtrzymywania i rozszerzania, a raczej – w swoich założeniach – sztuką sprawowania rządów rozumianych jako służba (łac. minister – sługa). Sztuką opartą na rozumnym dążeniu do jak największej sumy dobra wszystkich mieszkańców danego obszaru, miasta czy państwa. Podkreślmy: miasta czy państwa. Jakiegoś partykularnego miejsca, konkretnej ziemi, ograniczonej ilości osób.

Dlatego, czy nam się to podoba, czy nie, polityka – nawet ta najlepsza, relatywnie dobra, nie-zła – jest dwuznaczna. Niemalże każde wprowadzone przez nią dobro zostaje okupione jakimś złem. To zaś oznacza, że nie należy pokładać w niej zbyt wielkich oczekiwań, a już na pewno nie nadziei. Bo nadzieja wiąże się z pragnieniem powszechnej jedności. Dla niej nie liczy się partykularyzm, a uniwersalizm, nie lokalność, a otwarty, bezgraniczny horyzont. Nikt nie jest z niego wykluczony.

Skąd, skoro nie z polityki, czerpać nadzieję? Z religii, która okazuje się mieć z nią wiele wspólnego? I tak, i nie…

Dorosły ponownie stający się dzieckiem mówi wielkie „tak” życiu takiemu, jakim ono jest. Sam staje się wrażliwy, czuły, uważny. Odzyskuje to, czego wcześniej nie dostrzegał. Widzi, że nic nie jest stracone, przyszłość pozostaje otwarta

Wojciech Zalewski

Udostępnij tekst

Bo trzeba wrócić do źródeł, do początków, do narodzin. One są wydarzeniem intymnym, przed-publicznym, a więc i ponad-politycznym. Tak, narodziny Jezusa – rewolucja etyczna, której dają początek – to powiedzenie non possumus światu rozumianemu jako wielość wzajemnie skierowanych przeciwko sobie dyskursów. To przede wszystkim apel indywidualny, osobowy i osobisty dotyczący jakości charakteru konkretnego człowieka, nie zaś bytu kolektywnego, jakim jest naród, państwo, Kościół czy jakakolwiek inna instytucja. One, niepozbawione znaczenia, ostatecznie są wtórne.

Czy nie jest symboliczne to, że Jezus rodzi się za miastem, w oddali od jego tłumów, zgiełku i chaosu? Na marginesie tego, co większość ludzi najczęściej interesuje?

Odzyskać pierwotną naiwność                            

Sensem świątecznego wydarzenia, jeśli ma być czymś więcej niż tylko podtrzymywaniem corocznej tradycji, jest okazja do przemyślenia, jak właściwie odtąd powinno wyglądać nasze indywidualne zamieszkiwanie świata. Bo przecież jego zmianę, jakkolwiek banalnie to zabrzmi, należy zaczynać zawsze od siebie. Gdy myślimy inaczej, grozi nam ślepe i bezduszne moralizatorstwo. Człowiek naprawdę dojrzały, dorosły, to zawsze człowiek „młody”, czyli otwarty, słuchający, a jednocześnie zdecydowany i świadomy. To ktoś głęboko przejmujący się paradoksalną myślą Jezusa, zgodnie z którą warunkiem dojrzałości ma się okazać swoisty powrót do stanu dziecięcego.

I tak, kiedy weźmiemy do ręki pierwsze lepsze opracowanie dotyczące podstaw filozofii, zauważymy, iż wzór postawy filozoficznej spełnia nie kto inny, jak małe dziecko. To ono, zanim zacznie się przyzwyczajać do faktu istnienia, pyta dorosłych o wszystko, nie zadowalając się zdawkową odpowiedzią. Kierowane intuicją pierwotnej dobroci, ośmielane przed pierwsze lektury czytane przez rodziców i/czy opiekunów, widzi w świecie miejsce powszechnej przyjaźni. Nie tylko zwierzęta uśmiechają się do niego z kart bajek i opowieści, ale także elementy świata nieożywionego mają prawdziwie ludzką twarz.

Co się dzieje później? Dziecko staje się, krok po kroku, powoli, kimś „dorosłym”, czyli przyzwyczajonym. Świat staje się dla niego miejscem chłodnej kalkulacji. Pełne niewinności, ufności spontaniczne myślenie zostaje zatracone, niekiedy raz na zawsze. Musi ustąpić przed twardym realizmem. Tym samym realizmem, który powołuje do życia politykę.

Ale są tacy, którzy nie zasną raz na zawsze, lecz będą przynajmniej próbowali budzić się z letargu. Wiedział o tym Fryderyk Nietzsche, gdy w swoim „Tako rzecze Zaratustra” kreślił  przed czytelnikiem trójstopniową drogę do ponownych narodzin.

Jak wskazuje filozof, najpierw człowiek jest kimś na podobieństwo zwierzęcia jucznego, zbierającego na swoje barki wszelkie zasady i role nałożone przez społeczeństwo. Wtórnie dokonuje aktu buntu i w tym przypominać będzie agresywnego, ryczącego, mówiącego stanowcze „nie” lwa. Na końcu zaś, po tak odbytej drodze, może się odrodzić, raz jeszcze stając się małym dzieckiem.

Wówczas naiwność nie będzie już, jak wcześniej, pozbawiona komponentu wiedzy, lecz wzbogacona zostanie o szeroki wachlarz doświadczeń, otworzy przed człowiekiem nową wyzwalającą perspektywę. Dorosły ponownie stający się dzieckiem – jak stwierdza Nietzsche – mówi wielkie „tak” życiu takiemu, jakim ono jest. To znak, że staje się wrażliwy, czuły, uważny. Odzyskuje to, czego wcześniej nie dostrzegał. Widzi, że nic nie jest stracone, przyszłość pozostaje otwarta.

Trzy razy „tak”  

Do tego, jak myślę, w istocie sprowadza się opowieść o przyjściu Jezusa na świat. Przyjściu dokonującym się poza domem, w ciemną, chłodną noc, w bezpośrednim towarzystwie zaledwie kilku osób: kochających rodziców, pasterzy (Łk 2, 8-20), wschodnich mędrców (Mt, 2, 1-12), zwierząt. I to wszystko okazuje się pełne głębokiego znaczenia, które wzywa nas do afirmatywnego przytaknięcia…

Po pierwsze, jakże znacząca obecność zwierząt. Obecność „gwarantowana” jedynie przez ludowe wyobrażenie, bez oparcia w literze tekstów źródłowych. Czy nie należałoby tutaj jednak dostrzec genialnej, poetyckiej intuicji odwołującej się do tego, co niedosłowne, ukryte „między wierszami”? Tak, nasza medytacja nad fenomenem Bożego Narodzenia woła o ponowną, właściwą wiekowi dziecięcemu rehabilitację świata zwierząt. Bez metaforyzacji i sentymentalizacji, w iście franciszkańskim stylu: człowiek nowo narodzony naprawdę widzi w zwierzęciu bliskie sobie, przyjacielskie Ty, nie zaś tylko odległą od siebie quasi-przedmiotową „istotę żywą”.

Boże Narodzenie po „śmierci Boga”. Rozmawiają Michał Jędrzejek i Karol Grabias

Po drugie, nad kołyską Jezusa spotyka się miejscowy pasterz z egzotycznym mędrcem. Człowiek z człowiekiem, poza kategoriami egalitaryzmu i elitaryzmu. A więc mądrość nosi zwyczajne imię, stroniąc od zbędnej ornamentyki. Nie potrzebuje komplikacji, definicji, opasłych podręczników, zastępów „wielkich interpretatorów”. Wystarczy prosta intuicja. Parafrazując ostatnie słowa eseju Susan Sontag „Przeciw interpretacji”, należy powiedzieć, iż nie potrzeba nam hermeneutyki (interpretacji) Bożego Narodzenia, a jego erotyki. Pełnego niepokoju myślenia biorącego się z pierwotnego impulsu miłości. To ona jest przecież stawką w tej grze.

Wreszcie, rzecz trzecia. Obce miejsce, noc, zimno, ciemność, strach, niepewność, szybka emigracja z kraju do Egiptu. Ucieczka od polityki i przypomnienie, które blisko dwa tysiące lat później wypowie Czesław Miłosz: „Który skrzywdziłeś człowieka prostego / Śmiechem nad krzywdą jego wybuchając / Gromadę błaznów koło siebie mając / Na pomieszanie dobrego i złego, / Choćby przed tobą wszyscy się kłonili / Cnotę i mądrość tobie przypisując / Złote medale na twoją część kując / […] Poeta pamięta. / Możesz go zabić – narodzi się nowy. / Spisane będą czyny i rozmowy”.

Bez wątpienia, słowa te są skierowane do Herodów wszystkich czasów. Tych, którzy za nic mają Życie. Nieważne, czy są ze Wschodu czy Zachodu, Północy czy Południa. „Głos brata twojego woła do mnie z ziemi” (Rdz 4, 10).

Najbliższa bliskość

W poemacie „Christmas-Eve and Easter-Day” Roberta Browninga wiara religijna stanowi problem rodzący liczne napięcia. Czytamy tam, że podmiot utworu ma wyraźny problem z Kościołem. Źle czuje się w kaplicy podczas nabożeństwa, trudno utożsamić mu się ze wspólnotą ludzi, irytuje go pewny siebie, niewykształcony pastor.

Wtedy wychodzi ze świątyni na zewnątrz. Jest noc, dostrzega człowieka, rozpoznaje w nim Chrystusa. I nagle, jak błyskawica, olśniewa go myśl, że przecież istota chrześcijaństwa sprowadza się do konkretnej, ziemskiej miłości. Miłości do jednego, dwóch, trzech… Nawet najmniejsza, niepozorna, kiedy tylko jest prawdziwa, pozwala nam za Browningiem śmiało powiedzieć, że „robak, który kocha w bryle ziemi, bardziej byłby boski niż Bóg bez miłości pośród swoich światów”.

Tylko to się liczy. Ku temu nieustannie, aż do śmierci się rodzimy.

Ale rodzenie zakłada trud i ból. W opowieści o Jezusie jest to nie tylko naturalny opór, ale również swoiste sprzysiężenie się okoliczności przeciwko Niemu. Także w naszych (ponownych) narodzinach „wszystko i wszyscy” mogą nas głęboko rozpraszać, robiąc wiele, by odciągnąć nas od tego, ku czemu jako ludzie dobrej woli nieustannie staramy się kroczyć. Dlatego nie należy bać się ciemności nocy, nawet ona ma mistyczny wymiar, to właśnie podczas niej mogą zdarzyć się cuda. Bo oto kot, pies czy inne stworzenia okazują się prawdziwymi przyjaciółmi, ktoś niepozorny mędrcem, a urzędowi „mędrcy” pozorantami.    

Wesprzyj Więź

W gruncie rzeczy tak niewiele trzeba, żeby osiągnąć to, co kluczowe. W „Bożym Narodzeniu” Josepha von Eichendorffa, po krótkim opisie świecącego, świętującego miasta, następuje taka oto deklaracja: „Więc opuszczam mury miasta, / idę polom białym rad. / Zachwyt wielki w drżeniu świętym wzrasta: / Jak jest wielki cichy świat!” (przeł. J. Szymik).

Zatem, aby na nowo się narodzić, wystarczy opuścić miasto – to znaczy „anonimowych” ludzi – wziąć ze sobą tylko to, co najważniejsze (jednego, dwóch, trzech…) i z tym najważniejszym, w obrębie „najbliższej bliskości”, mieć odwagę wejść w cichą, ciemną noc.

Przeczytaj też: Bóg jako Pan „pomiędzy”

Podziel się

3
1
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.