Co przeżyte, być może nie podlega unieważnieniu, raczej staje się potrzebną częścią całości. Brakującym puzzlem układanki.
Dzieje się to dwa tygodnie temu. Wieczorem, po całym dniu redagowania, wychodzę z domu do księgarni. Idę swoim własnym rytmem, dla mnie ani nie za szybkim, ani za wolnym. W drodze powrotnej czuję w plecaku ciężar odebranych pięć minut temu książek.
W pewnym momencie zatrzymuję się na środku chodnika. Zimno, nieprzyjemnie, ulewa. Niby mam na głowie kaptur, ale twarz szybko staje się mokra od deszczu, który mocno zacina. Przez chwilę obserwuję, jak wokół ponuro. Mgliście. A może paradoksalnie pięknie? Wtedy nagle TEGO doznaję.
Najpierw jest tak, jakbym ponownie doświadczył strat i rozczarowań, które poniosłem lub które stały się moim udziałem w ostatniej dekadzie. Znowu muszę uderzać głową o mur. Znowu nucę za Dżemem, że „wszystko wzięło w łeb”, albo witam się z przyjaciółką ciemnością jak Simon & Garfunkel. Znowu czuję, że ważne dla mnie relacje dobiegły końca i nic z tym nie można zrobić.
Ale po chwili pojawia się inne uczucie, zdecydowanie intensywniejsze i… kojące: że życie – ogólnie, ale i MOJE WŁASNE życie – jest czymś dobrym; że cudownie, że się wydarzyło i trwa; że zwyczajnie cieszę się z niby prostego faktu, że żyję.
W najnowszym odcinku podcastu „Oddech kultury” mówimy o tym z poetką Julią Fiedorczuk: można doświadczyć smutku i radości właściwie jednocześnie. I tego najwyraźniej doświadczam. Cieszę się nie z powodu braku trudności, a pomimo nich. Nie udaję, że czegoś nie było lub że było nieistotne; że w ogóle mnie nie obeszło; że tak naprawdę nie chciałem w tej czy innej dziedzinie zwyciężyć. Chciałem, chciałem. Ale nie wyszło, po prostu, i nie ma się co oszukiwać…
Stoję na tym chodniku w jesiennym deszczu i aż za dobrze zdaję sobie sprawę, że nic, co wokół mnie trudne, nie zniknęło. Dalej noszę w sobie pewną chandrę, którą mniej lub bardziej udanie wyrażam w tekstach, mniejsze bądź większe troski, tęsknoty, które nie chcą się niczym wypełnić, niespełnienia i klęski, od których nie mogę uciec. Elementy oswojone i nieoswojone. Nieoswajalne. Dalej coś tam mnie drażni, coś innego niepokoi. Dalej czegoś nie wiem, i wiem, że będzie jak w finale „Wielkiego piękna” Sorrentino: nieznane pozostanie nieznane. Dalej wisi nad moją głową sporo zobowiązań, bardziej lub mniej przyjemnych. Dalej…
A jednak, mimo wszystko, buzia mi się uśmiecha. Teraz czuję coś więcej niż spokój czy nawet wspomniana radość. Coś, co nie ma żadnego wyraźnego powodu. Bo niby czemu przychodzi do mnie ni stąd, ni zowąd w połowie smętnego listopada? Niczego istotnego w tamtych dniach nie zarejestrowałem: ani domknięcia jakiegokolwiek „życiowego rozdziału”, ani choćby „spotkania po latach”, które wymusiłoby nostalgię.
Nie ma więc wyraźnego powodu, nie ma też cudowności. Jest jak w późnym wierszu Miłosza. Stary poeta budzi się w środku nocy i notuje to, czego doznaje: „Było to uczucie szczęścia tak olbrzymiego i doskonałego, że w życiu minionym istniały tylko jego zadatki. I to szczęście nie miało żadnych powodów. Nie usuwało świadomości i nie znikała przeszłość, którą w sobie nosiłem razem z moją zgryzotą [pogr. DJ]. Teraz nagle została włączona jako potrzebna część całości”.
Żadne tam „tak było pisane” albo „tak miało być”. Żadne magiczne „uzdrowienie” czy „wyzwolenie”. Po prostu, co przeżyte, być może nie podlega unieważnieniu czy anihilacji, raczej staje się – nie jest automatycznie z góry – potrzebną częścią całości. Brakującym puzzlem układanki. Co ważne, do całości zostaje włączone dosłownie wszystko, również klęski, gorycz, ból. Wszystko. A jaka to będzie całość, już nie mnie, jeśli w ogóle komukolwiek, oceniać…
Wiem też, że tak już będzie zawsze, do samego końca. Satysfakcja będzie się u mnie mieszała z rozczarowaniem, spełnienie z żalem. Raz czy drugi doznam olśnienia bądź zachwytu, mimo to smak straconych szans nie zniknie z moich warg. Nie przekroczę zresztą magicznego progu, za którym stwierdzę: „oho, zrozumiałem całkowicie, na czym polega życie”. Żyjąc, nie zbliżę się nawet do tego progu, i może to właśnie jest piękne? Pamiętacie anioła z „Nieba nad Berlinem” Wendersa, który zapragnął zostać człowiekiem? Chciał przeczuwać, a nie od razu wiedzieć. Chciał – mówiąc za Staffem – „kochać i tracić, pragnąć i żałować, / Padać boleśnie i znów się podnosić”. Czyli żyć, nawet jeśli zostaną po nas jedynie „ślady na piasku i kręgi na wodzie”. Życie to przecież „nic, a jakże dosyć…”.
Nie ufam słowu „szczęście”, uważam je za jeden z najbardziej wyświechtanych wyrazów. Co roku życzymy sobie, by kolejne dwanaście miesięcy było szczęśliwe, czyli – w założeniu – bezproblemowe. I by szczęście towarzyszyło nam stale. A ja nie wierzę w nie jako stan, który raz a dobrze można posiąść. Co to, to nie. Szczęście raczej się pojawia i znika. Jest ciche, jeśli krzyczy, robi to szeptem. Bywa najczęściej kruche, niewielkie, jak w piosence Seweryna Krajewskiego. Gubi się nam z oczu, bo „gdzieś tam na liściu / zbyt zmęczone usiadło, / a wiatr z liściem je porwał znienacka, / potem z liściem porzucił / i nie umie tu wrócić / z dalekiego, nieznanego miasta”.
Ale można je kilka razy w życiu musnąć palcem, póki nie uleci. I chyba tego muśnięcia przez chwilę nieoczekiwanie doświadczam. A potem wracam do codziennych zajęć. Wokół mnie znowu deszcz i mgła. Przede mną, oby, jeszcze trochę życia, czyli dobra.
Przeczytaj też: Są na tym świecie rzeczy niemożliwe, czyli o dotknięciu rzeczywistości