Jesteśmy uformowani przez przeszłość, choć przecież nie zdeterminowani. Czy rzeczywiście musimy wciąż nieść w sobie folwarczność, poddaństwo i patologiczne relacje domowe?
Okładka książki „Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak i programu „Chłopek” z Teatru Modrzejewskiej w Legnicy są bardzo do siebie podobne: ta sama żółć tła, ten sam krój pisma, ten sam biały nimb. Inny jest podtytuł. Książka to „Opowieść o naszych babkach”, spektakl natomiast to już „Opowieść o nas i naszych babkach”. Na okładce programu nie ma już starej, zgiętej w pałąg kobiety w chustce z obciążonym dwoma wiadrami koromysłem na ramionach. Jest za to wyprostowana dziewczyna o sylwetce fit, w spodniach i w butach na wysokim obcasie, a zamiast wzroku wbitego w ziemię, mamy odważne spojrzenie wprost i uśmiech białych zębów.
Brand i content
Chłopki przeprowadziły się już ze wsi do miast, porzuciły swych chłopów, a gospodarstwa rolne zamieniły w rodzinne korpo-przedsiębiorstwa i piją kawę z ekspresu. Do metropolii nie przybyły jednak same. Przywiozły ze sobą dziedzictwo – pamięć, która bywa najcięższym bagażem. Trzeba się z tą chłopsko-wiejską pamięcią zmierzyć, skonfrontować, zaakceptować albo zepchnąć, zapomnieć. Czy to jednak możliwe? Czy umiastowienie, zmiana zewnętrznego brandu pociągnie za sobą również zmianę contentu?
W legnickim spektaklu jest jedna kluczowa scena. Akcja „Chłopek” dzieje się w siedzibie rodzinno-kobiecej firmy DżemWar Inc., która właśnie przechodzi rebranding. Odtąd zamiast dżemu babci Heleny ma wypuszczać na rynek dżem szlachecki, a ludowszczyznę z logotypu trzeba będzie zamienić na pańskie kontusze. Zaniepokojona młodsza kadrowa pyta szefową, co się zmieni w składzie produkowanego dżemu. „Nic” – odpowiada szefowa firmy. Content pozostanie ten sam.
Pole ziemniaków
Twórcy spektaklu (duet Jędrzej Piaskowski, Hubert Sulima) świadomie nie próbowali przenieść reportażu autorstwa Joanny Kuciel-Frydryszak na scenę, zresztą – jak sami przyznają – stanowi on materię nieprzekładalną w rozumieniu klasycznej adaptacji.
Spektakl został zainspirowany książką, jej zasadniczymi ideami mówiącymi o sytuacji polskich kobiet na wsi wieków minionych. Autorzy koncepcji dopisują tym spektaklem coś na kształt posłowia czy pokłosia, stawiając pytanie, co zostało w nas – a właściwie polskich kobietach, bo chłopów tu jak na lekarstwo, raptem jeden – z tego chłopskiego dziedzictwa. Pierwsza część spektaklu – składająca się ze scen realistycznych i symbolicznych (co ma w sobie dużo z „Wesela” Wyspiańskiego, prototypu polskiej chłopomanii) ukazuje, jak porzucona przeszłość wciąż wychodzi na jaw, jak wypływa, wyziera, próbuje się wydostać się z naszych wnętrz na światło dzienne.
O książce „Chłopki” Ewa Buczek rozmawia z Joanną Kuciel-Frydryszak
Jeśli teza książki czy dramatu miałby brzmieć, że my wszyscy z chłopstwa, to jest to oczywista nieprawda albo przynajmniej nadużycie. Nawet jeśli żywioł chłopski stanowił ilościowy fundament polskiego społeczeństwa, to przecież trzeba także wziąć pod uwagę istnienie innych korzeni: mieszczańskich, szlacheckich, inteligenckich czy robotniczych, które – jak się wydaje – z czasem wyzwalały się z „mentalności folwarcznej”.
Bliższe mi są dwie inne tezy, które wyczytałem ze spektaklu. Po pierwsze, nosimy w sobie przeszłość i jesteśmy przez nią uformowani, choć przecież nie zdeterminowani. Czy rzeczywiście musimy wciąż nieść w sobie folwarczność, poddaństwo i patologiczne relacje domowe? Po wtóre, potrzebujemy pilnie – jak to słusznie postuluje Andrzej Leder w cytowanym w programie fragmencie – historii polskiego żywiołu, a nie tylko jego tzw. klas wyższych. Był to bowiem nie tylko liczebny, ale także jakościowy fundament. Wszyscy – w jakimś stopniu – jesteśmy z pola ziemniaków.
Rabacja i beatyfikacja
Gatunek spektaklu okazuje się trudny do zdefiniowania. Autorzy rysują swoją historię grubą kreską, czasami groteskową, czasami kampową, momentami wręcz satyryczną. Operują stereotypami, insynuacjami, aluzjami, odniesieniami do różnych współczesnych wydarzeń. To strategia tyle oryginalna, co niebezpieczna. Momentami można stracić orientację, czy twórcy obśmiewają czy wyśmiewają opowiadaną historię. A może współczują? Jak to jest choćby w pięknej scenie, gdy Ania „Kanapka” (w tej roli postawny mężczyzna) śpiewa ludową piosenkę „Urodo, urodo…”. A może jest to wciąż poszukiwanie języka, by opowiedzieć o przeszłości? Śmiech, jak wiadomo, pozwala na dystans.
Tak też trzeba moim zdaniem czytać scenę o rodzinie Ulmów, której historia ma być zainscenizowana przez pracowników firmy. Jakim językiem mówić o beatyfikowanej rodzinie chłopskiej? Chłopskim, grubym? A może wyidealizowanym, odcieleśnionym, bez mała angelicznym?
Intryga fabularna w tym spektaklu szybko się urywa, zapominamy o rebrandingu firmy. Konstrukcja opowieści ma raczej charakter klastrów luźno ze sobą powiązanych, które stanowią jedynie prowokację, punkt wyjścia, by wygłosić kolejny protest song chłopek, często w bardzo zabawnym czy wręcz groteskowym entourage’u, jak to jest w scenie rabacji przeciw księgowej.
Wieś w nas?
Druga część spektaklu radykalnie się zmienia. Za sprawą przyjętej do pracy Andżeliki, dominować zaczyna historia polsko-ukraińska. I to nie jest tylko wątek dotyczący Wołynia i wspólnej przeszłości. To pytanie o to, na ile wstydzimy się naszej przeszłości i tożsamości. Przyjmująca się do pracy dziewczyna utrzymuje, że jest z Przemyśla, ma na imię Andżelika, a w Ukrainie – jak się zapiera – nigdy nie była. Niestety, jej wymową ją zdradza. Ostatecznie przyznaje się do swej narodowości i wołyńskiego pochodzenia, co jednocześnie oddziela ją i zbliża do jednej z bohaterek, owej babci Heleny, która jest autorką receptury dżemu. Historia o przeszłości i teraźniejszości chłopek staje się pytaniem o współczesny ostracyzm społeczny.
Mimo jego wartkości i błyskotliwości, wyszedłem jednak ze spektaklu nieco rozczarowany, a może nawet nieusatysfakcjonowany. Dramatyzm chłopskiej przeszłości trochę się gubi w kabaretowych gagach, dowcipnych bon motach, społecznych aluzjach, które – trzeba przyznać – są najlepszego sortu. Takie są prawa gatunku.
Co nam zostaje po tym widowisku? Że można wyjść ze wsi, ale wieś nie wyjdzie z nas? Trochę to za mało. I wcale nie musi to być śmieszne.
Przeczytaj też: Przebieranki. „Empuzjon” w teatrze w Gnieźnie