Dom nie musi być ani „tutaj”, ani „tam”. Dom jest wtedy, gdy się słyszy, widzi i czuje drugą osobę. Nawet jeśli fizycznie zostało po niej puste miejsce.
K.K.
Jechałem z domu do obcego miasta. W którymś momencie, znużony monotonią autostrady, postanowiłem z niej zjechać, by zajrzeć tam, gdzie od dawna nie byłem. Nie byłem, choć powinienem. Należy przecież odwiedzać miejsca związane z domem.
Jadąc, odczuwałem pewien niepokój. Taki niepokój, jaki chyba każdy odczuwa, kiedy opuszcza to, co mu znane i przyjazne, kiedy kieruje się w miejsca nierozpoznane… Dlatego starałem się systematyzować myśli, porządkować je w kluczu uprzednio przyjętego schematu. Nie udało się. Prócz beznadziejnej rezygnacji zostało tylko jedno: jakaś forma ucieczki. Włączyłem więc odtwarzacz i „skoczyłem” w muzykę.
Ten Czas
„The Time” – pierwsza płyta tria, w skład którego wchodzą Leszek Możdżer, Lars Danielsson i Zohar Fresco. Fortepian, kontrabas i wiolonczela, instrumenty perkusyjne, bliskowschodnie bębny, dzwonki. Elementy muzyki klasycznej wyrażone w tęsknocie fortepianu, oszczędne, a jednocześnie zdecydowane drgnięcia strun, nierzadko przejmujące pierwszoplanową rolę.
I cisza. Paradoksalna, bo wyrażona w stanowiących tło uderzeniach bębnów. Cisza… Doskonała harmonia, która może być tylko dziełem tria. Trzech osób. Osób, spośród których każda jest radykalnie inna. Inne style, inne założenia, tradycje. I cud ich spotkania. Żadnej konkurencji, próby wyprzedzenia jeden drugiego. Przeciwnie: perfekcyjne, niczym nieprzymuszone, wolne współbrzmienie.
Przesłuchiwałem tę płytę wiele razy, w wielu miejscach, przy wielu okazjach. Nieustannie do niej wracałem. I nagle, słuchając jej po raz kolejny, spłynęła na mnie świadomość. „The Time” – Czas, ten Czas.
Czas, czyli z jednej strony przemijanie, zmiana, odchodzenie i przychodzenie. Początek i koniec. Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. „Byłość”, „będość” i to, co między nimi.
Ale z drugiej strony: tu i teraz, chwila, moment. Oraz pytanie o ich znaczenie. I brak odpowiedzi, tylko narastający niepokój „uzupełniany” przez cudowną moc przesłuchiwanego przeze mnie, skrywającego nieodkryte dotąd przesłanie „tego Czasu”.
Pogłos muzyki
Przystanek numer jeden: cmentarz. Początek lata, ciepłe, przyjazne przedpołudnie. Wokół cisza przełamywana przez śpiew ptaków, lekki szum poruszanych wiatrem drzew. Kamienny grób, chaos wspomnień, próba złapania się jakiegoś jednego, wyróżnionego momentu, sytuacji, na których można by się zatrzymać. Nic z tego.
Ale zarazem, w tym samym momencie, w tej samej chwili, trwał jeszcze we mnie pogłos dopiero co słuchanej muzyki, byłem przez nią nastrojony. Więc, mimo wewnętrznego niepokoju, zachowałem równowagę i wróciłem do samochodu. Wiedziałem jedno: nie wrócę już do głównej drogi prowadzącej do celu. Postanowiłem pojechać w głąb drogami pobocznymi, kierowany jedynie mglistą pamięcią. Drogami wśród pól, lasów, niepewnych zjazdów, możliwych bezdroży.
Nie ma żadnego „nic”. Na odwrót, jest „wszystko”. Niemal wszystko. Bo ta lub ten, nad których grobami byłem kilkadziesiąt minut wcześniej, nie nadchodzą
Jechałem, to włączając muzykę, to ją wyłączając. Wracałem do wybranych utworów, przewijałem je do ulubionych momentów. Dotarła do mnie świadomość, że tak właściwie to ja tej muzyki nie słucham, a jestem w niej zanurzony całym sobą. To ona mnie przejmuje, wnika w moją najgłębszą tkankę, staje się mną, zaś ja w jakimś sensie staje się nią.
Powoli zbliżałem się do następnego celu, ale przecież w pewnym sensie ciągle byłem na cmentarzu, kilkanaście kilometrów wcześniej. Fizycznie już go opuściłem, lecz w jakimś najgłębszym do pomyślenia sensie przecież cały czas na nim jestem, bo pytania, z którymi przyszedłem, nie zniknęły. Ale, kiedy tak dalej jechałem, zanurzony w brzmieniu tria, jakby się rozjaśniały, stawały się wyraźniejsze, otrzymywały kontury.
Teraz, tutaj…
Przystanek drugi: plac pod kościołem, cisza i spokój. Nikogo nie ma, chociaż było tylko nieznacznie po południu, w lecie, w niedzielę. Czułem, jak gdyby czas dosłownie się zatrzymał. Jakby ktoś z bliżej mi nieznanego powodu postanowił oprowadzić mnie po przeszłości. Ale przeszłości aktualnej, ciągle żywej, takiej, która nie przeminęła, bo przecież tutaj, teraz, w tej chwili, widziałem – widzę! – wszystko wyraźnie. Nic się nie zmieniło.
Dlatego nie ma żadnego „nic”. Na odwrót, jest „wszystko”. Niemal wszystko. Bo patrzę w prawo, a ta lub ten, nad których grobami byłem kilkadziesiąt minut wcześniej, nie nadchodzą. Podobnie z lewą stroną, ona również nikogo nie zwiastuje. I znów dociera do mnie, że jestem w przeszłości. Ale jestem w niej TERAZ. A zatem „teraz” i „kiedyś” – „tutaj” i „tam” jakoś nakładają się na siebie, stanowiąc osobliwą jedność.
I tak chodziłem, niesiony od wnętrza przez „The Time”, zasadniczo spokojny i pogodzony, a jednocześnie rozdarty. Bo przecież pamiętam te wszystkie miejsca jako pełne przyjaznej obecności. Pamiętam dokładnie osoby, które wchodziły do tego kościoła, albo stały na jego schodach i rozmawiały, uśmiechając się do mnie. I wszystko było tak, jak i teraz być powinno. Ale tego już nie ma.
Nie ma, a zarazem jakoś przecież jest, skoro wtedy – teraz, tutaj – stałem i nie, nawet nie tyle, że pamiętałem. Pamięć to za mało, bo nigdy nie zapomniałem, pamiętałem zawsze. Chodzi o coś znacznie większego i ważniejszego niż pamięć. O najżywsze wspomnienie, cielesne, organiczne poczucie, że oto przeszłość trwa. Że ona nigdy nie odeszła w niebyt. Że zatem nigdy z niej nie wyszedłem.
Zasmucony i pocieszony równocześnie po raz kolejny wróciłem do samochodu. Spojrzałem na zegarek, a on ściągnął mnie za ziemię, przypominając, że czas to nie tylko „The Time”. Jest i drugie jego oblicze, pisane przez małe „cz”: czas matematyczny, chronologia zdarzeń, bezwzględność sekund, minut i godzin. Następstwo momentów, zdrowy rozsądek, proza życia, jego realizm, rzeczy-wistość. Ona też wzywa.
Ale nie musimy jej tak całkiem słuchać. W każdym razie nie w sposób, który wykluczałby głębszy wymiar. Hos me – jakby nie… Ponownie ruszyłem, jednak już na swoich zasadach.
Ostatnie słowo?
Jechałem do pierwotnie wyznaczonego celu – obcego miasta, choć znowu: nie wróciłem do głównej drogi. Chciałem trwać w tym, co było, ale nie minęło – ciągle jest, ciągle trwa. Co nigdy się nie skończyło. A ponieważ jednocześnie jechać musiałem, toteż w dalszym ciągu polegałem na intuicji, bez pomocy technologii, jej map, ostrzeżeń i sugestii. I to był/jest przystanek trzeci – obietnica otwartej przyszłości. Sama droga. Jazda nią przed siebie.
Już nie włączałem muzyki, bo wiedziałem, że nie trzeba jej ani włączać, ani wyłączać. Bo ona, kiedy już raz wybrzmiała, kiedy już raz się ją usłyszy, ale usłyszy tak na-prawdę, odciska w nas trwałe, niezmazywane piętno. Nieustannie trwa, czy jesteśmy tego świadomi, czy nie. Czy o tym pamiętamy, czy nie.
I tak jechałem, od miejscowości do miejscowości, raczej zwalniając, niż przyśpieszając, wśród polnych dróg, drzew, ciszy i spokoju. Z nikim się nie mijałem, nikogo nie widziałem. Co najważniejsze, nikogo nie wyprzedzałem. Świat – ten jego fragment, w którym się znajdowałem – miejsca, z których wyjeżdżałem, aby wjechać do innych, fragmenty drogi – one wszystkie niosły ze sobą jakąś cichą, ale wyraźną obietnicę. Raz za razem odsłaniała się przed moimi oczami żywa przeszłość, która miała zostać zachowana w przyszłości.
Początkowy niepokój krystalizował się w pytania: czyżby więc nie było zmiany? Czy nasza nieobecność musi oznaczać koniec? I, co najważniejsze, czy nieobecność tych, których nie ma, to prawda? Nikogo nie dojrzałem, nie usłyszałem żadnego głosu, a jednak miałem – mam – będę miał głębokie poczucie, iż oto zasłona właśnie zaczęła opadać…
Trzeba podkreślić: zaczęła opadać i ciągle opada, ale nie opadła. Wciąż niestety istnieje, ale ważne, że dostrzegam ją w momencie opadania. A zatem nie jest ostatnim słowem. Bo przecież doświadczenie, które towarzyszyło mi w czasie drogi, nie było złudzeniem, nie mogło nim być, inaczej…
Obca przyszłość
Niemniej im dłużej jechałem, tym droga zaczynała się dłużyć, a ja niecierpliwić. Byłem „przyciągany” przez obowiązek pojawienia się w miejscu, do którego nie miałem ochoty przybyć, a jednak musiałem się w nim stawić i to o konkretnej godzinie.
Coraz częściej spoglądałem na zegarek i wiedziałem już, że prawdopodobnie nie dojadę do celu na czas. Wróciło napięcie, myśli znowu stawały się chaotyczne. A przecież dopiero co osiągnąłem rodzaj wyżyny, niemalże uspokajającego visio. I oto znowu zaczynałem myśleć o najbliższej przyszłości, ku której aktualnie zdążałem, jadąc owymi poboczami.
To była przyszłość jedynie „chronologiczna”: obca, zewnętrzna, obiektywna. Bo przecież miałem świadomość, że miejsce akcji tej mającej się wydarzyć przyszłości to również „miejsce obiektywne”, miejsce, do którego wyjechałem ze swojego domu.
Przyjechałem. Byłem na miejscu. Wyjechałem, ruszyłem z powrotem do domu.
Cisza błękitu
Pustka, której doświadczamy w obcych miejscach nieobecności, potrafi niemalże wszystko zburzyć. Wszystko, co wcześniej odzyskałem, zjeżdżając z autostrady na pobocza, jak gdyby znowu straciłem. Ale tylko do czasu. Od czasu do Czasu.
Bo oto wracając monotonną autostradą, dostrzegłem to, czego wcześniej nie widziałem. Niebo. Błękitne, bezchmurne, skąpane w świetle słońca. Nic więcej. Tylko to. Tylko czysta radość patrzenia przed siebie, oglądania zmieniających się na tle błękitu pejzaży, w ciszy nieznacznie zakłócanej przez szmer pojazdu. Ale to nie miało już znaczenia.
Pomyślałem, że być może moje oczy widzą dokładnie to, co słyszą uszy – że błękit jest ciszą. Zawsze znajdujemy się pod ich/jego osłoną, nawet w szarzyźnie zachmurzenia, w hałasie tłumów i maszyn. Nawet najodleglejsze miejsce naszej samotności i nieobecności bliskich znajduje się „pod niebem”, podszyte jest absolutnym milczeniem, ciszą zwiastującą, jak można mieć nadzieję, nadejście, powrót, przeszłość wracającą w przyszłości.
Gdy tak jechałem, dziwna rzecz, czas mi się nie dłużył. Wszystko zdawało się być na swoim miejscu. Na nic specjalnego nie czekałem, cierpliwość i niecierpliwość straciły rację bytu. Stałem się jednym z wielu, a zarazem – tak czułem – kimś wyróżnionym. Ale nie lepszym, bo ci inni, których bez przerwy mijałem albo którzy mnie wyprzedzali, też byli jedyni i niepowtarzalni.
Nie ma bowiem większych ani mniejszych, ważniejszych czy mniej ważnych. Nie ma też społecznej idei „równości”. Nasza wzajemna inność nie do niej się redukuje. Gabriel Marcel słusznie zauważał, że tylko kochając, uznaję inność, nie sprowadzając jej do rzędu równości, małości ani wielkości. Powiedzieć i usłyszeć „Ty” – oto szczyt odkrycia naszej jedyności i niepowtarzalności, dosłownej nieporównywalności.
W okolicach domu, tuż przez zjazdem do niego, na horyzoncie dostrzegłem unoszący się w górę samolot. Bynajmniej nie kojarzył mi się ze złowrogą techno-cywilizacją, jak niegdyś Tomaszowi Mertonowi, który w „Dniu Obcego” notował ze zgrozą, że oto przy akompaniamencie złowrogiego hałasu leci zwiastun apokalipsy, a w nim biedni, choć dostatnio żyjący Amerykanie, nieświadomi własnego, konsumpcyjnego pogubienia, własnej straty, bez szans powrotu na drogę ocalenia. Jak mówię, ja tego w startującej maszynie nie dostrzegłem. Przeciwnie, widziałem odbijającą światło obietnicę wzlotu w górę, oderwania od ziemi.
Spadanie w górę, wznoszenie się w dół
Wróciłem do domu, ale ponieważ trwało lato, postanowiłem nie czekać, a zaufać własnemu zachwytowi. Dosłownie dałem się ponieść. Poleciałem.
Ponad chmurami, wysoko w górze, świat nie jest dwuznaczny, raczej wyłącznie piękny, sam lot przypomina zaś o tym, że w gruncie rzeczy prawdziwa wartość życia polega na tym, iż jest ono w pewnym sensie nieważne. W tym mianowicie, że wtedy jest nam najlepiej, gdy dostrzegamy, że to nie lekkość bytu jest nieznośna, a właśnie jego ciężar, waga, „przyziemność”, ciążenie w dół. Umiejętność fizycznego wzniesienia – technologiczne dokonanie człowieka – aż nadto jasno wykazuje, że to właśnie nieważkość, beztroska stanowi o naszym najwłaściwszym powołaniu.
Kiedy samolot obniża lot, a jesteśmy nad morzem lub oceanem, można odnieść nieodparte wrażenie, że oto dokonuje się rodzaj „wniebowstąpienia”. Powoli się spada, to niezaprzeczalne, ale – paradoks – w górę! Bo im niżej samolot się znajduje, tym bardziej niebo scala się w jedno z bezmiarem wody, stwarzając wrażenie tańca niebieskiego spektrum. Ciemniejsze, jaśniejsze kolory, ale tak czy inaczej, wszystko dzieje się w ramach „niebieskości”.
Jak wcześniej, przed zjazdem do domu, widziałem startujący samolot, tak teraz, samemu siedząc w lądującej maszynie, dostrzegałem na morzu białe statki, pojedynczo rozsiane po ogromnej tafli wody. Zdałem sobie sprawę z tego, iż z perspektywy otwartej nieokreśloności nie ma – nie może być – ani „w górę”, ani „w dół”. Bo kiedy jest się zawieszonym pomiędzy dwoma otwartymi horyzontami – jednym morskim, drugim powietrznym – wówczas wyraźną się staje myśl, zgodnie z którą jedynym punktem orientacyjnym może być inna osoba. Osoba „na dole”, w białym statku, bądź „na górze”, w samolocie… Poza tym wszelkie kierunki są umowne. Umowne, to znaczy dziejące się między nami – mną i tobą, istotą a istotą.
Dlatego Dom nie musi być ani „tutaj”, ani „tam”. Bo Dom jest wtedy, gdy się słyszy, widzi i czuje drugą osobę. Nawet wtedy, kiedy fizycznie, biologicznie zostało po niej puste miejsce. Miłość nic sobie z tego robi.
Lazurowe Wybrzeże
Jest w tej podróży jeszcze jeden przystanek, a wiedzie on wzdłuż morskiego wybrzeża, poprzez wszystkie możliwe promenady i plaże, jakie można wyobrazić sobie nad Morzem Śródziemnym.
Dlaczego akurat nad nim? Bo tutaj Europa spotyka się z Afryką i Azją. Żyd z muzułmaninem, „poganin” z chrześcijaninem, Grek z Rzymianinem, osoba z osobą. Zatem Środziemnomorze jest symbolem – łącznikiem, mimo geograficznego uproszczenia, wszystkich stron i miejsc na świecie. To tutaj wylądowałem.
W tym miejscu niebo łączy się z ziemią, błękit nieba z błękitem morza, a w nich – ziemia z ziemią. Dlatego każde wybrzeże, każda ziemia, na której spotykamy się ze sobą we wzajemnym – „niebieskim” – odniesieniu, jest przeto prawdziwym „Lazurowym Wybrzeżem”. Domem, którego każdy z nas najgłębiej potrzebuje i pożąda; nie ma w nim już rozbitków, ofiar, bezdomności, uchodźstwa. Ani imigracji, ani emigracji, granic, ani ich ochrony. To tutaj ziemia staje się „niebieska”.
A jednak, spacerując promenadami wybrzeża, mogłem powtórzyć za „Pieśnią miłosną Alfreda Prufrocka” T.S. Eliota, że idąc nad morskim brzegiem, nieustannie nawoływani jesteśmy przez syreny – zwiastuny zawsze możliwej tragedii. One – jak czytamy – już przygotowują nam wieńce z glonów, a my – oniemiali – budzimy się dopiero wówczas, gdy słyszymy ludzki, prawdziwie ludzki głos. I w tym samym momencie możemy utonąć, jeśli damy się zwieść sile i urokowi syren. One zdają się być tylko wrażeniem, „zjawą”, „niczym”. Ale „nic” może być przecież bolesne.
Nad morzem nie należy więc niczego przyśpieszać, trzeba się zatrzymać. Stojąc, siedząc lub leżąc nad nim, patrząc przed siebie, nie możemy nie zauważyć jednego. Tego mianowicie, że głębia niebieskiego koloru nie jest jednolita. Im dłużej wpatrujemy się w otwarte – wodę i sklepienie – zawsze na nowo zauważamy, że „niebieskość” jest żywa. Ma fakturę, paletę kolorów. I oto, nie przestając być „niebieską”, może przybrać kolory takie jak biel, zieleń, szarość, granat, czerń, czerwień, brąz. Nie wszystkie są przyjazne.
Ale gdy zgaśnie słońce i księżyc, nawet w najczarniejszą, bezgwiezdną noc, istnieje szansa, że na morzu czy niebie zapali się choćby jeden punkcik światła. Jeśli tak będzie, to znak, iż niedaleko znajduje się ktoś taki jak my, choć inny.
Beetwen Us and the Light
Ostatecznie, kiedy przyjdzie poranek, gdy wróci słońce, morze znowu odsłoni swoje właściwe, niebieskie oblicze. I wtedy możemy do niego wejść. Nie utoniemy, a Eliotowe złe syreny nie obdarzą nas swoim wieńcem. Usłyszymy głos. A podążając za nim, wrócimy do Domu. Zasłona opadnie. Będzie jak było, było jak będzie. Może więc przepaść między nami a światłem wcale nie jest tak wielka?
Przeczytaj też: Co filozof wie o Zmartwychwstaniu?