Czy rytuały związane z jesienią służą temu, by odwrócić naszą uwagę od chłodu, ciemności i konfrontacji z przemijaniem? Pewnie tak, ale to wcale nie odbiera jesieni uroku, raczej czyni ją jeszcze bardziej pociągającą.
– Jak to możliwe, że właśnie jesień doczekała się fanów i określonych przyjemności, a na przykład nie bardziej sprzyjające ludziom lato lub wiosna? – nie mógł się nadziwić redaktor Damian Jankowski, gdy zaproponowałam napisanie dla Więź.pl tekstu o fenomenie jesieniarstwa.
Cóż, jako rasowej jesieniarze wydaje mi się, że powody zachwytów nad tą porą roku są raczej oczywiste. Ale niech Ci będzie, Damian. Specjalnie dla Ciebie jeszcze uważniej prześledzę swoje motywacje w tej kwestii. Może Cię (a przy okazji naszego Czytelnika) trochę przekonam, a może zupełnie nie, i to też będzie OK – bo z jesienią jest trochę jak z cukierkami lukrecjowymi lub pizzą z ananasem: albo jest się do niej przekonanym z całym dobrodziejstwem inwentarza, albo po prostu się tego nie czuje, tertium non datur.
W jednym natomiast z Damianem muszę się zgodzić – uskuteczniane od lat w mediach (głównie społecznościowych) romantyzowanie jesieni być może ma w sobie coś z mechanizmu obronnego: w końcu wiosną, latem, a nawet zimą, która mimo swojej surowości (bez względu na temperaturę) nosi w sobie obietnicę rychłego odrodzenia, o radość i energię jest dużo łatwiej niż podczas długich, ciemnych i przygnębiających na dłuższą metę słot.
Czy jednak urok jesiennej aury da się zredukować do prymitywnego mechanizmu pozwalającego jedynie ją przetrwać? Tutaj śmiem wątpić. Ale po kolei.
Książki, dużo książek
Kiedy spoglądam wstecz, by spróbować uchwycić moment, w którym po raz pierwszy zakiełkowała we mnie szczególna sympatia do jesieni, okazuje się, że był to dłuższy proces. Jeśli jednak miałabym wskazać pewien trop, z pewnością byłoby nim czytanie.
W moim domu rodzinnym, głównie za sprawą mamy polonistki, książki zawsze zajmowały ważne wyjątkowe miejsce – może nie w sensie dosłownym, bo nie były wyeksponowane w jakiejś okazałej biblioteczce, raczej piętrzyły się w różnej wielkości stosach i wieżach w losowych częściach domu, ale samo czytanie było czymś tak powszechnym i oczywistym jak ścielenie łóżka czy przygotowywanie i spożywanie posiłków. Słowem – przez okrągły rok się czytało, a wizyty w bibliotece były tak regularne jak te w osiedlowej piekarni.
Jednak to właśnie jesienią czytania było najwięcej – pamiętam do dziś jak mama, niczym wiewiórka gromadząca zapas orzechów, kompletowała zestaw książek „na długie jesienne wieczory”. Jeśli dodać do tego rytuał parzenia herbaty, najczęściej z miętą, cytryną i miodem, a czasami towarzystwo ciepłej szarlotki z cynamonem, to recepturę na wychowanie jesieniary mamy gotową.
Wrześniowy pokój
Tym, co wywołało absolutny peak jesieniarstwa w moim życiu, był tzw. wrześniowy pokój. Miałam może 17 lat, kiedy pewnego dnia mama zawołała mnie na strych, gdzie w tajemnicy przed wszystkimi przygotowała pewien szczególny rodzaj pomieszczenia.
Znajdowały się tam dwa fotele, stojąca wysoka lampa, prowizoryczny dywanik na równie prowizorycznej podłodze z białej płyty pilśniowej i drewniany stoliczek. Mama przekształciła dawno zapomniane i nieużywane poddasze, będące dotychczas składowiskiem zapomnianych szpargałów, w przytulny (dzisiaj określilibyśmy to jako hygge) zakątek, do którego wnieść można było jedynie dzbanuszek z gorącą herbatą, coś słodkiego do pochrupania i stosik książek.
Może to dlatego miłośnicy jesieni tak intensyfikują swoje rytuały, aby w pełni wykorzystać wąską szczelinę między końcem lata a startem gwiazdkowego szaleństwa?
„Wrześniowy pokój” szybko stał się hitem – najpierw wśród domowników, z czasem zapraszani byli do niego również przyjaciele rodziny. Gdy zrobiło się chłodniej, na wyposażeniu tajemniczej komnaty znalazły się również koc i zapachowe świeczki.
Urokiem tego miejsca stała się jego sezonowość: latem na poddaszu było zbyt gorąco, zimą – za zimno. Wrzesień był miesiącem idealnym, chociaż bywało, że sezon przedłużał się, a wtedy pokoik stawał się październikowym, a czasem nawet listopadowym, co wiązało się z dodatkową atrakcją w postaci dźwiękoterapii fundowanej przez odgłosy jesiennej ulewy uderzającej w blaszany dach.
Wraz z nadejściem zimy całe czytelnicze życie znowu zstępowało do parteru domu, by jesienne przyjemności stopniowo mogły ustąpić miejsca tym bożonarodzeniowym.
Jesieniarstwo jako styl życia
Przywołując wspomnienie wrześniowego pokoju, muszę nie bez dumy zauważyć, że w moim domu praktykowano jesieniarstwo, zanim stało się to modne. Od tamtego czasu trend ten wyewoluował w pełnorozmiarową modę, a może nawet styl życia.
Widać to w asortymencie sklepów, w których na przełomie sierpnia i września stroje kąpielowe, ozdobne butelki na lemoniadę i wielkie słomkowe kapelusze wypierane są przez puchate sweterki, pluszowe koce i różnokolorowe kubki mogące pomieścić nawet pół litra herbaty o korzennym aromacie. Zmienia się też oferta kawiarni i restauracji – choć czasem na dworze jest jeszcze zbyt ciepło, by wyciągnąć czapkę i szalik, szyldy i potykacze nęcą nas wizją wstąpienia na dyniowe lub kasztanowe latte.
Podobne zjawisko zachodzi w mediach społecznościowych, co widać zwłaszcza po Instagramie – żywą zieleń trawy i turkus morskiej wody zastępują żółte liście, brązowe kasztany i pomarańczowe dynie. Być może to efekt jesieniarskich algorytmów, ale zaledwie kilka dni po zakończeniu wakacji w moim feedzie pojawiły się urokliwe obrazki ukazujące idylliczne scenki, nierzadko z udziałem zwierząt: a to myszka gotująca w swojej norce rozgrzewające leczo, a to lisek wylegujący się w fotelu przed kominkiem, czytający swoim rudym latoroślom bajkę.
Moją absolutnie ulubioną grafiką jest ta pokazująca wrześniową bucket-listę, na której znajdziemy takie przyjemności jak m.in. zapalenie zapachowej świeczki, wygrzebanie z dna szafy dzierganego grubego swetra, przygotowanie przetworów na zimę czy jesienny spacer pośród szeleszczących liści.
Inna ilustracja przedstawia kotki cieszące się z perspektywy noszenia otulających miękkością szaliczków, puszystych grubych skarpetek i drzemek w akompaniamencie trzaskającego kominka.
Osobiście dodałabym jeszcze do tego zbieranie kasztanów – jeśli widząc połyskującą w jesiennym słońcu brązem kulkę, nachylasz się, by ją podnieść i schować do kieszeni (zupełnie tak, jakby była ci do czegoś potrzebna), wiedz, że coś się dzieje, i najprawdopodobniej zaliczyłeś/aś test na jesieniarstwo.
Absolutną mistrzynią tworzącą nastrojowe grafiki, które cieszą się największym uznaniem właśnie jesienią i zimą, jest amerykańska artystka z Vermont, Loré Pemberton. Jej pastelowe landszafty i scenki rodzajowe z jesienno-zimowymi rytuałami od lat przyciągają amatorów tego typu estetyki (profil Pemberton obserwuje prawie 300 tys. osób).
Październikowy danse macabre
Wraz z nadejściem października obrazki kasztanów turlających się wśród żółtych liści zaczynają ustępować miejsca dyniom – absolutnym królowym tego miesiąca. Dynia pojawia się jako dodatek do deserów, baza rozgrzewającej zupy, a także wyjątkowo przykuwająca wzrok ozdoba – pośród jesiennej szarości stanowi jasny punkt, który ożywi każdą przestrzeń.
Im dalej w las, tym więcej nie tylko dyń, ale i innych artefaktów kojarzących się z nadchodzącym Halloween. I choć osobiście bliżej mi estetycznie do naszych polskich dziadów, trudno się nie uśmiechnąć, widząc te wszystkie pajęczyny, nietoperze i szczerbate dynie wyglądające ze sklepowych i kawiarnianych witryn.
Tak naprawdę w wymiarze kulturowo-społecznym październik od wielu lat jest już schyłkową fazą jesieni. Kiedyś mentalną magiczną granicę między jesienią a zimą stanowił dzień Wszystkich Świętych. Po przekroczeniu tej daty z półek sklepowych pospiesznie znikały znicze, aby zrobić miejsce choinkowym ozdobom. Dziś już wczesną jesienią (a zdarza się, że nawet i pod koniec lata) można natknąć się na bożonarodzeniowy asortyment, który będzie się cieszył popytem przez kilkanaście kolejnych długich tygodni. Jeszcze tylko pańska skórka albo pieczone kasztany na przycmentarnym straganie, i sezon na „Last Christmas” można zaczynać.
Może to dlatego miłośnicy jesieni tak intensyfikują swoje rytuały, aby w pełni wykorzystać wąską szczelinę między końcem lata a startem gwiazdkowego szaleństwa?
Jesieniarstwo jako mechanizm obronny
W psychologii rozpoznano i szeroko opisano fenomen tzw. reakcji upozorowanej. To mechanizm obronny polegający na zniwelowaniu niewygodnej ambiwalencji – tak, by w świadomym przeżyciu zachować tylko jeden z jej biegunów, ten łatwiejszy do zaakceptowania i przyswojenia. Stąd wzięły się między innymi żarty o tym, że kto się czubi, ten się lubi.
„Reakcja upozorowana stanowi intrygujące zjawisko. Najwyraźniej ludzki organizm jest zdolny zamienić jedną rzecz w całkowite jej przeciwieństwo, aby uczynić ją mniej groźną” – pisze guru współczesnej psychoanalizy Nancy McWilliams.
Czy podobnie ma się rzecz z jesienią? Czy te wszystkie puchate sweterki, dyniowe kawki i miękkie kocyki mają w sobie tyle przepychu właśnie po to, by odwrócić naszą uwagę od chłodu, ciemności i konfrontacji z przemijaniem? Pewnie w dużej mierze tak. Czy jesieniarsko-halloweenowa estetyka bywa kiczowata? Oczywiście. Ale to wcale nie odbiera jej uroku, wręcz przeciwnie: może przez to, że służy oswojeniu tego, co na pierwszy rzut oka nieprzyswajalne, jest tak bardzo ludzka, a przez to w jakiś sposób pociągająca, bliska.
Przyjdzie wiosna, baronowo
Niezależnie od źródeł tego trendu, jesieniarstwo na dobre rozgościło się w naszej codzienności. I myślę, że wcale nie trzeba być wielkim fanem jesieni, by dostrzec pewien czar tego zjawiska.
Jesienią zawsze zaczyna się szkoła
A w knajpach zaczyna się picie
Jest tłoczno i duszno, olewa nas kelner
I tak skończymy o świcie
Jesienią zawsze myślę o latach
Tak starych, jak te kamienice
Jesienią o zmroku przechodzę z tobą
Przez pełne kasztanów ulice
– śpiewa Muniek Staszczyk w słynnej piosence o stolicy. I choć w tym prostym obrazku może brakować głębi, trudno nie odnieść wrażenia, że narrator opowiada o jesieni z pewnym niewolnym od tęsknoty za „oddychającą spaliną wiosną” sentymentem.
Inny król polskiego rocka, Kazik Staszewski, tym razem w opozycji do zimy, przekonuje za Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim tytułową baronową o rychłym powrocie wiosny:
Lecz się nie martw, baronowo, już przemija zima zła
Rozpoczniemy znów na nowo nasze słodkie trulla-la!
Trulla, trulla, trulla, trulla, trulla, trulla, trulla-la!
Rozpoczniemy, ach, na nowo, nasze słodkie trulla-la!
Czy te wszystkie tęsknoty miałyby sens, gdyby właśnie nie czas jesienno-zimowej posuchy? Stąd już tylko krok do banalnego stwierdzenia, że bez ciemności nie znalibyśmy wartości światła, ale czy tak właśnie trochę nie jest?
Dlaczego by nie wziąć przykładu z zamierającej (pozornie) przyrody i nie skorzystać z jesiennej obietnicy chwili wytchnienia od dyktatury ustawicznego rozwoju? No i kiedy, jeśli nie jesienią, pozwolić sobie na szczyptę nieszkodliwego banału?
Przeczytaj też: Mój ideał – sybarytka. Rozmowa z s. Małgorzatą Borkowską