Za to, co dzieje się w czasie nawalnych opadów, odpowiada szereg czynników – w tym również postawy negujące zmiany klimatu i potrzebę oddania przestrzeni przyrodzie.
Cała Polska żyje powodzią. Trudno się temu dziwić, mamy przecież kolejną wielką wodę, która sprawiła, że wiele osób straciło swoje domy. W mediach zniknął jednak temat suszy, która od kilku tygodni dotyka inne regiony kraju. Tymczasem mamy i będziemy mieli coraz większe problemy z wodą. Jej nagłym nadmiarem, a jeszcze częściej z jej brakiem.
Ten felieton chciałem napisać o łosiu i jego dniu. Bo to był bardzo dziwny Dzień Łosia – już siódmy, ale bardzo ciepły. W Narwiańskim Parku Narodowym i w jego otulinie wody mało. Można śmiało powiedzieć – wyschliśmy. Nawet łosie, które w ubiegłym tygodniu wyszły na spotkanie osób biorących udział w spacerze, tym razem czmychnęły do chłodnego olsu, ukrywając się przed wschodzącym słońcem, a my mogliśmy zobaczyć tylko ich dość świeże ślady. Tymczasem na południu Polski trwała wielka powódź. Trudno zatem pisać o łosiu, jeśli w jednym miejscu wody jest nadmiar, i to śmiertelnie groźny, a w innych regionach Polski, tej północno-wschodniej, jest jej bardzo mało, co okazuje się równie niepokojące.
Wszyscy jesteśmy połączeni. Tuż obok nas sączy się, płynie, czasem wręcz wysycha, rzeka, strumień, struga. Niektóre z nich pozbawiliśmy już wody. Inne ujarzmiliśmy, zapominając o tym, że bliskie sąsiedztwo rzeki, której zabieramy dolinę, nie jest niczym bezpiecznym.
Północ sucha, południe pod wodą
Tymczasem my na północnym-wschodzie Polski wysychamy – mógłbym napisać, stojąc nad Narwią, na wysokości wsi Góra, gdzie jeszcze kilka dekad temu rozciągały się mokradła, wypełniające rzeczną dolinę. Potem przyszli melioranci i odessali wodę systemem rowów, których celem było udostępnienie przestrzeni pod łąki. Łatwiej było w takie miejsce wjechać, zebrać siano, wypasać zwierzęta.
Zmiany były tak gwałtowne, że znany fotografik i filmowiec, Włodzimierz Puchalski, który miał dom w pobliskich Morusach, nie wracał już w to miejsce. Był świadkiem tego, jak zniszczono dolinę. Wówczas miało to uzasadnienie ekonomiczne. Miało być łatwiej. Nikt nie przewidział suchego scenariusza, który przerabiamy teraz.
W powietrzu rozgrzanym od wysokich jak na początek jesieni temperatur wyczuwam drobne cząstki pyłu, niesione z szutrowych dróg i zaoranych pól. Tumany kurzu za przejeżdżającym samochodem unoszą się wysoko. Przed zachodem słońcem mogą przypominać mgły, ale nimi nie są. Rosy też jest mało. Im dalej od rzeki, tym trudniej było o te krople, do których przyzwyczajał mnie od lat koniec lata i początek jesieni.
Niestety bobrom znów się dostało. Znów zostały wywołane do tablicy, kiedy premier Donald Tusk zapowiedział, że trzeba się z nimi rozprawić, bo przez nie wały są w gorszym stanie
Tymczasem na południowym zachodzie Polski rozegrał się dramat. Przede wszystkim ludzki. Bo to ludzie stali się ofiarami wielkiej wody. Trudno dyskutować z ludzką krzywdą. Można zastanawiać się, czy można było tego uniknąć? Kto zaniedbał? Kto zaszkodził? I ta licytacja, w której szuka się winnych, już trwa. Ludzie mediów z różnych stron politycznych sympatii kreślą swoje wizje, interpretują, oskarżają.
Niezmienne pozostają fakty podawane przez część środowiska naukowego. Jeśli odbieramy rzekom ich doliny, gdzie przez wieki rozlewały, nie uwzględniamy zagrożenie powodziowego, które w XXI wieku jest już dobrze zidentyfikowane, po doświadczeniach poprzednich powodzi, i nadal powstaje zabudowa na terenach zalewowych, to wielkie oburzenie i wzywanie do rozliczeń za powódź, wydaje się nietaktem. Za to, co dzieje się w czasie nawalnych opadów, odpowiada szereg czynników – a również postawy negujące zmiany klimatu i potrzebę oddania przestrzeni przyrodzie: często tych skrawków, które dziś liczą się najbardziej.
Nikt nie słuchał?
Już wcześniej wiedzieliśmy, że wały i zapory nie dają pełnej gwarancji bezpieczeństwa. Że życie w ich cieniu nie ocali ludzi i ich dobytku. Tam, gdzie człowiek mieszka od wieków, tętni od stuleci życie, w pełni zrozumiałe są działania, które mają tych ludzi chronić. Zupełnie niewytłumaczalne jest za to zezwalanie ludziom na budowę nowych domów, całych osiedli, tam, gdzie rzeka może wylać. To wygląda jak porzucenie mądrości ludzi, którzy budowali w miejscach, których rzeka nie zalewała.
Wznoszenie domów tam, gdzie nie dosięgnie ich woda, było czymś oczywistym. Jednak przyszedł taki czas, kiedy człowiek zaczął rzeki regulować, wygradzać wałami i zmuszać do posłuszeństwa, wierząc w to, że da radę zapanować nad żywiołem. Wielka woda przypomina nam, że błądzić jest rzeczą ludzką, ale bardzo bolesną, jeśli nasze błądzenie wynika z ignorowania sąsiedztwa rzeki.
Dobrze pamiętam wielką wodę w 2010 roku w Warszawie. Im bliżej Wału Zawadowskiego, tym donośniej odzywały się płazy. Można było nawet wyczuć wilgoć w powietrzu. W mediach pojawiały się mapy stolicy z rozrysowanymi plackami, które oznaczały miejsca zagrożone powodzią. A jednak to nie powstrzymało nikogo przed zabudową aż pod wał. I to pomimo symbolicznego wodowskazu w parku pałacu w Wilanowie, gdzie zaznaczono poziom wody w czasie wielkich powodzi w poprzednich stuleciach.
Nikt tego nie słuchał. I owszem Wisła w tym roku zanotowała bardzo niskie stany wody, ale nie wyklucza to powodziowego scenariusza w przyszłości. Kolejne osiedla powstają w Warszawie i okolicach.
Tymczasem w moich rodzinnych stronach powodzi praktycznie nie było. Owszem mój rodzinny Białystok, który swoją nazwę najprawdopodobniej zawdzięcza rzece Białej, która dziś stanowi miejską tętnicę, doświadczał podtopień, ale nigdy nie była to taka skala, jak ta widziana na Dolnym Śląsku. Chociaż i tu trzeba zaznaczyć, że doliny Białej, Bażantarki i innych białostockich cieków, są dziś na celowniku tych, którym marzą się inwestycje w budownictwie. Wpychanie tam zabudowy skończy się jednak nieustającymi problemami z jej ochroną.
Zabudowa rzecznych dolin to temat tak rozległy, jak Polska. Być może część osób chce mieć widok na rzekę. Inni szukają miejsca pod zabudowę, a że jest ono czasami tuż pod wałem, to nie zastanawiają się i budują, skoro ktoś wydał pozwolenie. W tym momencie powinien wkraczać zdrowy rozsądek, ale tego nam brakuje.
Tymczasem na północno-wschodnim skrawku Polski, gdzie spędziłem ostatnie tygodnie, wody ewidentnie brakuje, co wynika z nieregularności opadów. Ten sezon letni był szczególnie trudny. Dość powiedzieć, że najlepiej widać to w lasach Puszczy Knyszyńskiej. Otóż na parkingach, przy leśnych drogach nie ma zaparkowanych samochodów. Nie ma też ludzi, bo wciąż większość osób ściąga do lasu, tylko w określonym celu, najczęściej po grzyby.
Może jutro spadnie deszcz
Prognozy zapowiadają deszcz, a kiedy piszę te słowa, wieje coraz mocniej. Przyjdzie kolejny front. Nie wiem, czy przyniesie opady. Bobry, które dość niedawno założyły swoje żeremie i zbudowały tamę na jednej z niepozornych rzeczułek na przedmieściach mojego rodzinnego miasta, trzymają jeszcze wodę. Po tym, jak się pojawiły, poziom niepozornego cieku od razu się podniósł. Wyprostowana przez człowieka rzeka, sprowadzona do roli rowu melioracyjnego, stała się znów atrakcyjnym siedliskiem.
Kipi życiem. Na brzegu bobrowego stawu pojawiły się różowe storczyki. Pomyślałem sobie, że dobrze, iż w pobliżu nie ma jeszcze zabudowy i oby tak zostało jak najdłużej. Docelowo te bobry będą oddawać nieocenione usługi w upalne i suche dni, zatrzymując wodę w swoim stawie, a staw będzie takim małym miejscowym klimatyzatorem, który pomoże i nam, ludziom.
Niestety bobrom znów się dostało. Znów zostały wywołane do tablicy, kiedy premier Donald Tusk zapowiedział, że trzeba się z nimi rozprawić, bo przez nie wały są w gorszym stanie. Mam wrażenie, że cofnęliśmy się w czasie do 2010 roku, kiedy ówczesny minister Jerzy Miller obarczył bobry winą za powódź.
Nie wiem tylko ile wielkich wód i jak wielkie susze, mają się zdarzyć, żeby decydenci zaczęli szukać rozwiązań, które trwale zminimalizują zagrożenie. Nie są nim bobry
To, jak politycy mówią o bobrach, jest bardzo dobrym papierkiem lakmusowym, który pozwala nam sprawdzić, czy wiedza o wpływie tych ssaków – które pełnią ważną rolę tak w ochronie przed powodzią na górnych odcinkach rzek, jak i w przeciwdziałaniu suszy i pożarom w lesie – na stan wód dotarła na szczyty władzy. Póki co nie dotarła!
Może kiedyś to się zmieni. Nie wiem tylko ile wielkich wód i jak wielkie susze mają się zdarzyć, żeby decydenci zaczęli szukać rozwiązań, które trwale zminimalizują zagrożenie. Nie są nim bobry, a stoi za nim szereg czynników – to, jak traktujemy rzeki, jak zarządzamy ich dolinami. Dziś tym, co możemy i powinniśmy zrobić, to pomóc osobom dotkniętym powodziom, wspierając akcje na rzecz ich materialnego wsparcia. To już się dzieje.
Możemy też zatrzymywać zabudowę w ostatnich wolnych od niej dolinach rzek. Wyciągnąć wnioski. Inaczej wyschniemy albo – jak przyjdzie nawalny opad – rzeczne koryta znów wypełni wielka woda, i w tych rejonach Polski, gdzie człowiek zabudował ich brzegi, będziemy świadkami kolejnych ludzkich dramatów.
A następny felieton obiecuję poświęcić bobrom.
Przeczytaj również: „Zdychać”, jak to łatwo powiedzieć