Jesień 2025, nr 3

Zamów

Stetoskop brata Luca

Michał Zioło OCSO. Fot. Jakub Szymczuk / Gość Niedzielny

Słuchaj, najpierw posłuchaj, nie gadaj, nie pocieszaj, nie wymądrzaj się, nie oskarżaj, nie szantażuj, nie kokietuj. Jeśli Luc był taką milczącą podporą prześladowanych, to musiał go podpierać sam Bóg.

Nieżywe buty pod nocną szafką. Jego stetoskop na dnie szuflady jak każdy inny stetoskop: oliwki, lira, głowica, którą przed badaniem dzieci o mroźnym górskim poranku ogrzewał trochę we wnętrzu swojej wielkiej dłoni. Gumowe przewody i krzątające się przy nich teraz – niczym tajemniczy nurkowie przy Nord Stream – zabłąkane mrówki. Symbol jego pierwszego powołania i zapomniana przez wszystkich relikwia. I moja intuicja, że tak jest słusznie, niech on tam sobie leży w spokoju w szufladzie, bo przecież Luc to ucho nieuzbrojone. Od szmerów pęcherzykowych zapodawanych mu przez staroświecki stetoskop, świstów, rzężenia, dźwięków skrobiących, bulgotów, które znał na pamięć, wolał ludzki głos algierskich górali z Tibhirine i ten ludzki zezwierzęcony, ale dla niego zawsze ludzki – terrorystów pokrzykujących na niego, żeby się śpieszył, wyciągał kulę, tamował krew, szył, dawał piguły na ból, nikomu nie mówił, bo popamięta. Albo ten nieco przytłumiony, jakby dobywający się z pancernej szafy na teczki, ten czasami przerażony i wściekły zarazem – żandarmów z Blidy i Medei.

Luc był lekarzem i mnichem. Jeszcze przed „dziwną wojną”, kiedy to trzeba było umierać za Gdańsk i nikt się nie kwapił, bo miał w pamięci Verdun, skończył medycynę w Lyonie. Od dzieciństwa kręcił się zawsze przy opactwie trapistów w Aiguebelle, bo urodził się nie tak daleko od klasztoru, więc kiedy poczuł, że ma zostać mnichem, zapukał właśnie do aiguebellskiej furty. Mnisi przyjęli młodego lekarza z wszelkimi honorami, dali brązowy habit brata konwersa i posłali pracować do chlewni.

Zdawało się, że od tej pory życie Luca mimo wojny będzie układało się w rytm przyjmowania kolejnych miotów, karmienia butelką co słabszych sztuk, nocnych czuwań w składziku świniopasa, modlitwy i mieszania otrębów. Ale Petain dogadał się z Adolfem w sprawie jeńców wojennych i Adolf zgodził się rozpuścić do domów jedynych żywicieli rodzin pod warunkiem, że znajdą na swoje miejsce zastępców. I Luc poszedł do obozu jenieckiego za jednego z ojców rodziny. W obozie ratował chorych na tyfus Rosjan. Jeden z nich naszkicował kawałkiem węgla portret Luca. Z rysunku patrzy na nas ładny, bystry młodzieniec. Widać w jego jasnym spojrzeniu, że – jakby powiedział poeta – ma twardy zmysł materii. Takim zresztą pozostał do samego końca swojego życia: realista do szpiku kości, wielki nieprzyjaciel ideologii, słownych gierek i intelektualnych abstrakcji, które tak często goszczą na stołach Francuzów.

Był bezlitosny także wobec zbyt pewnych siebie kaznodziejów. Kiedyś po kazaniu przeora Christiana złapał za rękę brata Christopha i zapytał: „Zrozumiałeś coś z tego?”. To samo pytanie zadawał, patrząc na polityczną sytuację Algierii i rządy generałów. Wyrażał w ten sposób swoją złość, niemoc i smutek. Wioska Tibhirine, gdzie mieszkał z kilkoma mnichami, żyła na skraju nędzy. Kiedyś mu się wyrwało à propos tej biedy: „Nie mam tu już nic do roboty, nie ogarniam tego, resztką moich sił mogę jeszcze wykonać gest Kolbego – oddać życie za tych biedaków, gdyby ktoś chciał je wziąć”. Gadał tak, kiedy przydusiła go astma. Nie spał wtedy, gderał, tłukł garami w kuchni do trzeciej nad ranem, gotował jakieś cienkie zupki, smażył braciom frytki, a ci go błogosławili, bo nie mogli się wyspać. On tylko tak gadał, bo przecież miał dużo roboty. Od rana do późnego popołudnia chorzy, w nocy budzony do rannych terrorystów – on, człowiek, który skończył osiemdziesiątkę.

Po południu wracał do siebie, ale to „do siebie” było oczywiście całkiem umowne, bo w klasztorze kontemplacyjnym nikt nie jest u siebie, mieszka się przecież kątem, celki są wąskie jak trumny, czasami trafi się umywalka, jest stolik, krzywy taborecik, naga żarówka. Ale przypadek Luca to był jakiś monastyczny hard rock: Luc mieszkał jakby w norze, jakby w jamie, jakby w dziurze, jakby w więziennej celi. Przez grzeczność nazwijmy to pomieszczeniem. Nie sprzątał, nie odkurzał, na pewno dogadałby się w tej materii z Diogenesem z Synopy. Kiedy przyjeżdżał do niego na wakacje kursowy kolega, sławny chirurg Georges Guillemin, dochodziło do sprzeczek, bo Georges zaraz brał się za porządki w Lucowej jamie, ten się stroszył i obruszał – i miał poniekąd rację, bo po sprzątaniu było jeszcze gorzej. No może nie tak całkiem gorzej, bo kurz wreszcie się do czegoś przydawał: spadał na ukochaną płytę z piosenkami Edith Piaf, tego małego wróbelka wychowanego w domu publicznym, i płytę zacinał. Luc więc bez podnoszenia się z taborecika miał okazję wysłuchiwać po wielokroć swojego ulubionego fragmentu: „Non, je ne regrette rien, je ne regrette rien, je ne regrette rien”. Luc też niczego nie żałował, nie nagrał co prawda tego na płycie, ale doskonale wyrażał w swoim otwarciu na niekończące się ludzkie wyznania.

Po pracy w gabinecie zabiegowym przewieszał sobie przez szyję lekarską stułę czyli stetoskop, siadał sobie na takiej małej ławeczce pod klasztornym murem i słuchał. Słuchał dziewczyn z Atlasu, które zakochały się po raz pierwszy i przychodziły do niego po poradę – drapał się wtedy frasobliwie po głowie i przypominał sobie, że rzeczywiście coś takiego wydarzyło się i w jego życiu. Słuchał żon napiętnowanych listem rozwodowym, choć dla świętego spokoju mógł przecież wleźć z butami w ich ból i rzucić kościelną klasyką: „Skoro już musisz tak krzyczeć, rób to cicho”. Słuchał ojców, których synowie wąchali klej albo przystawali do terrorystów. Czasami wydarł się, gdy dowiedział się przypadkiem, że ktoś nie bierze zaordynowanych mu leków, no, ale tak w ogólności był zawołanym słuchaczem. Słuchał nawet zaczepnego hiszpańskiego księdza Carmony z Algieru. Co prawda w tym przypadku nie był to już wielki heroizm, bo słuchał go przy zimnym piwie z puszki – czyli coś w stylu: Tak, tak, Gerwazeńku, tak, tak, Protazeńku.

Dawno temu, kiedy jeszcze trwała wojna w Algierii, a ja bezskutecznie próbowałem zasnąć oddzielony od tej wojny tylko cienką sklejką drzwi, rozwiązywałem różne myślowe szarady, liczyłem owce i czasami zapraszałem polskich poetów, żeby sobie pogwarzyli z moimi tragicznie zmarłymi braćmi. Ciekawe – myślałem – jakie potworzyłyby się pary, jak poukładałyby się przyjaźnie, kto i z jakim tomikiem przechadzałby się po cedrowym parku w Tibhirine?

Christian czytałby pewnie Herberta, Christoph – Białoszewskiego, Celestyn – Pawlikowską na mur beton. Bruno? Chyba wczesnego Miłosza. Paul zaś księdza Twardowskiego. Michel to Świrszczyńska. A Luc? No przecież! Luc to Staszek Barańczak i jego wiersz Stan skupienia. Staszek pisał w nim o swoich strofach powstających w zgrzebnej i pełnej przemocy peerelowskiej rzeczywistości i o obowiązku poety w nich wyrażonym:

Choć ich stan pozostawia wiele do krzyczenia – umówmy się, że
krzyczeć w nich nie warto;
że w stałym braku skupienia ich stan skupienia musi być bardziej
stały,
że nie wolno im przeciekać przez byle palce, ulatniać się przy byle pałce;
że jedyną rzeczą, która nie jest do kupienia
i która czasem bywa odkupieniem.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.

Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

W 1996 r. codziennie w okolicach algierskiego klasztoru zabijano ludzi. Stan skupienia Luca, stan skupienia jego myśli, gdy wysłuchiwał ludzkich zwierzeń, musiał więc być bez zarzutu, bo to było ich odkupienie, ich schronienie. Stan skupienia bardziej stały. Powtarzam sobie to bezgłośnie. Uczę się tego od Luca. Słuchaj, najpierw posłuchaj, nie gadaj, nie pocieszaj, nie wymądrzaj się, nie oskarżaj, nie szantażuj, nie kokietuj. Podciągnij się do stanu skupienia bardziej stałego i nie zwalaj swojej niemocy na okoliczności. Nagle odkrywam, że stan skupienia bardziej stały nie jest możliwy bez Boga. Jeśli Luc był taką milczącą podporą prześladowanych, to musiał go podpierać sam Bóg. Luc po prostu swoim milczeniem pokornie zrobił Mu miejsce. Luc te wszystkie swoje mnisze i lekarskie mądrości uznał za stratę, co pozwoliło mu usłyszeć Największego Rozmówcę i Pacjenta żebrzącego o miłość. W Nowym posiewie kontemplacji Merton wspomina taką sytuację (tłum. Lidia Zielińska): „Jeśli uda ci się oczyścić swój umysł z każdej myśli, każdego pragnienia, możesz się rzeczywiście wycofać do środka siebie i skoncentrować wszystko w sobie na tym wyimaginowanym punkcie, skąd twoje życie wytryskuje z Boga: jednak Boga i tak nie znajdziesz. Żadna własna praktyka nie może doprowadzić cię do decydującego kontaktu z Nim. Jeżeli On nie wypowie się w tobie, nie powie swego imienia w samym środku twojej duszy, nie poznasz Go bardziej, aniżeli kamień zna ziemię, na której w swym bezwładzie spoczywa”.

Siedzę teraz w Atlasie. Wysoko siedzę – na wysokości Pięciu Stawów Polskich. Mam taki pleciony fotelik pod murem i jeszcze jeden fotelik dla gości. Siedzę i słucham. Niczym jakiś polski gazda, który kiedy ma czas, to siedzi i słucha, a jak czasu nie ma, to tylko siedzi. Czasami nie wiem, co powiedzieć. Wtedy kręcę się na foteliku i bezgłośnie przyzywam na pomoc Luca: „Słyszysz mnie, Luc? Luc, słyszysz mnie?”. Ale nikt nie woła, co może też oznaczać: słuchaj tylko, twój stan skupienia musi być bardziej stały, żeby się przekonać, że ludzie przecież znają odpowiedź.


Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” jesień 2024 jako felieton z cyklu „Jakotakość”.

Podziel się

2
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.