Jesień 2024, nr 3

Zamów

Muzyka jako nieprzerwany łańcuch. 50 lat temu ukazał się najpiękniejszy album Grateful Dead

Grateful Dead w Red Rocks Amphitheatre w Morrison, Kolorado, z fanami czekającymi na rozpoczęcie koncertu, 1987. Fot. Wikimedia Commons

Rockowa medytacja, jaką oferował tłumom zespół Grateful Dead, to próba wdarcia się do miejsca świętego, bez pytania Boga o pozwolenie. Cel był piękny: wolność, pokój, a przede wszystkim – jedność wszystkich ludzi.

A może muzyka powinna służyć przede wszystkim łączeniu ludzi? Dziś już w to chyba nie wierzymy. Wciąż istnieją wprawdzie zespoły i wykonawcy, wokół których tworzą się całe subkultury oraz wspólnoty oddanych wielbicieli, nieraz nawet masowe. Dobrym tego przykładem są współcześnie koncerty Taylor Swift i zgromadzonych wokół niej swifties. Ale muzyka przestała rościć sobie, jak za czasów hipisowskich, prawo do kreowania uniwersalnej jedności wszystkich ludzi. Jako dzieci ponowoczesności sceptycznie (a może nawet z pewną obawą) patrzymy na takie roszczenia.

Inaczej było w epoce dzieci kwiatów. Oczekiwano wówczas potężnych oddolnych zmian w społeczeństwie i szeroko pojętych stosunkach międzyludzkich. To również czas, w którym muzyka klasyfikowana dotąd jako popularna, ludowa bądź czysto rozrywkowa, zaczęła mówić o sprawach najistotniejszych. Wśród grup grających w tamtym okresie najbliższa mi jest formacja Grateful Dead (a zaraz po nich zaprzyjaźnieni z nimi muzycy Moby Grape). Jej wyjątkowość polegała na trzech czynnikach, które uczyniły z niej czołowy fenomen kontrkulturowej Ameryki.

Pierwszy z nich polegał na stylu. Muzycy zespołu, z Jerrym Garcią na czele, w eklektyczny sposób łączyli rock and roll, country, bluegrass, reggae, psychodelię i jazz. Mówiono o nich: „kowboje na kwasie”. To trafne określenie, ale dotycząca tylko części utworów Grateful Dead, tej, która wpisywała się w koncept tzw. earthquake country, czyli „country podczas trzęsienia ziemi”. Odsłon grupy z San Francisco było jednak więcej, a każda z nich łączyła to, co tradycyjnie amerykańskie, z tym, co kontrkulturowe, czasem wręcz awangardowe. Fuzja stylów odzwierciedlała fuzję różnych ludzkich światów.

Dwa inne czynniki są jeszcze istotniejsze dla marzenia o wielkiej jedności rodzaju ludzkiego zjednoczonego dzięki wibracjom gitary elektrycznej. Przede wszystkim Grateful Dead był zespołem koncertowym. To raczej ich występy, a nie albumy studyjne, stanowiły o sednie działalności grupy. Podczas występów rozdawano ludziom psychodeliki, zresztą zgodnie z hipisowskim ideałem poszerzania świadomości. Muzycy pozwalali nagrywać wykonywaną na żywo muzykę, a następnie rozprowadzać ją za darmo. Każda piosenka wydłużana była do kilkunastu minut, startując z ustalonej kompozycji, aby zmierzać ku spontanicznej improwizacji. Występy Grateful Dead nie były więc po prostu koncertami zespołu rockowego. Z założenia miały przynosić coś więcej: doświadczenie, wspólnotę i jedność.

Ponadto to chyba pierwszy zespół pozostający w permanentnej drodze. Intensywnie koncertowali, nieustannie przemieszczając się z jednego stanu do drugiego. Rozdawali się ludziom. Byli dobrem całej Ameryki.     

Wyśpiewać sens życia

„Czasem odnajdziesz blask w najdziwniejszych miejscach; wystarczy, że dobrze się przyjrzysz” – śpiewa Jerry Garcia w jednym z najbardziej znanych utworów grupy, „Scarlet Begonias”. W tekście tym odbija się poniekąd cała filozofia twórcza muzyków z San Francisco.

Steven Gimbel, redaktor antologii „The Grateful Dead and Philosophy”, stwierdził, że tekst tej piosenki mówi w gruncie rzeczy o dalekowschodniej praktyce ascetycznej znanej jako sanjama. Polega ona na tym, by człowiek nauczył się patrzeć na wszystkie sprawy tego świata „czystym spojrzeniem”, czyli tak, aby wszędzie dostrzegać światło i dobro.

Na płycie znajdziemy wszystko, czym żył ruch hipisowski. Kiedy muzyka cichnie, mamy wrażenie, że była to kwintesencja wielkiego, niespełnionego marzenia zwanego latami sześćdziesiątymi

Michał Gołębiowski

Udostępnij tekst

Choć hipisi lat sześćdziesiątych inspirowali się duchowością Wschodu, w rzeczywistości nie trzeba wędrować aż tak daleko, aby zrozumieć „Scarlet Begonias”. Czegoś podobnego nauczał przecież Jezus, kiedy wyjaśniał uczniom, że „oko jest światłem ciała” (Mt 6,22). Jak kto patrzy, tak będzie miał w duszy. Kto skupia się na świetle, ten zanurzy swoje serce w światłości.

Sprzymierzeńcem takiego nastawienia miał być, dość nieoczekiwanie, rock and roll, a raczej – odpowiednia jego formuła. W koncepcji Grateful Dead muzyka służy odpowiednim stanom ducha. Garcia nie przepadał za punkiem i heavy metalem, ponieważ te gatunki nie pomagają, jego zdaniem, wprowadzać pokój w ludzką duszę. Dla niego liczyła się przede wszystkim rockowa medytacja.

Gitara elektryczna miała stać się narzędziem pozytywnych wibracji, które wprowadzają odbiorców w odpowiedni stan wewnętrzny i transcendują ich życie. Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych większość tych duchowych podróży była, oczywiście, stymulowana psychodelikami. Nie należy o tym zapominać. Polski franciszkanin, o. Zdzisław Gogola, trafnie określił hipisów mianem osób o wielkim duchowym, a czasem nawet mistycznym potencjale, którzy wybrali stymulację naturalną i drogę na skróty zamiast realnego wznoszenia się ku nadprzyrodzonemu.

Z chrześcijańskiego punktu widzenia można powiedzieć, że rockowa medytacja, jaką z pomocą psychodelików oferował tłumom zespół Grateful Dead, była jakąś próbą wdarcia się do miejsca świętego, bez pytania Boga o pozwolenie ani łaskę. Z drugiej strony cel był piękny: wolność, pokój, dobro, a przede wszystkim – jedność wszystkich ludzi w nieprzerwanym łańcuchu muzyki.

O tym wszystkim mówi zresztą siódmy (i poniekąd rozrachunkowy) album grupy, „From the Mars Hotel” z 1974 roku, równo pięćdziesiąt lat temu.

Wiele pokoi, jedna kontrkultura

Nie od razu byłem przekonany do tego albumu. Zawsze uwielbiałem „Scarlet Begonias”, to oczywiste, bo piosenkę tę kocha chyba każdy, kto choć raz jej przesłuchał, a już na pewno każdy wielbiciel Grateful Dead. Ale sama płyta wydała mi się, jako całość, dość niespójna. To po prostu zbiór piosenek przynależących do różnych stylistyk, z różnych etapów działalności grupy, w każdym razie – niepowiązanych ze sobą w innym żadnym kluczu. Takie było moje wrażenie, zanim zrozumiałem, jaki jest klucz do pełnego odbioru albumu.

Rok 1974 uznaje się za początek końca amerykańskiej kontrkultury. I tym właśnie jest „From the Mars Hotel”: odą do rozwiewanego marzenia o miłości i swobodzie. Stąd też wyraźnie odczuwalna niekonsekwencja stylistyczna. Miała ona bowiem oddać całą różnorodność barw, nastrojów, dźwięków i małych światów składających się na ruch kontrkulturowy San Francisco. Ruch, który już niebawem stanie się tylko nostalgicznym wspomnieniem.

Album otwiera rock and rollowy protest song, pytający o Amerykę jako kraj wolności, ale także demokratyczny stan umysłu („US Blues”). Następnie dostajemy psychodeliczną balladę, która przypomina coś w rodzaju surrealistycznej kołysanki („China Doll” jako młodsza siostra „Girl With No Eyes” grupy It’s a Beautiful Day), świadomie spóźniony hipisowski hymn wzywający do jedności i braterstwa całej ludzkości („Unbroken Chain”) oraz prowokacyjną i pełną sarkazmu piosenkę na temat wolnej miłości („Loose Lucy”). Wraz z końcowym okrzykiem Garcii: „dzięki za świetny czas” winyl się zatrzymuje.

Teraz druga strona płyty. A więc najpierw ekstatycznie roztańczona celebracja lata miłości („Scarlet Begonias”), następnie hipisowskie country rozkoszujące się urokami życia w drodze („Pride of Cucamonga”), blues rock wymierzony w materializm („Money Money”), a na koniec spokojny, pełen pobłażliwego uśmiechu gest odrzucenia świata pozorów, na jakich ufundowany został konsumpcjonizm i amerykański sen („Ship of Fools”).

Na płycie znajdziemy zatem wszystko, czym żył ruch hipisowski. Kiedy muzyka cichnie, mamy wrażenie, że była to kwintesencja wielkiego, niespełnionego marzenia zwanego latami sześćdziesiątymi.

Wciąż warto marzyć

Ruch dzieci kwiatów to tytułowy hotel na Marsie. Postawiono go w kosmosie, na obcej planecie. Ma też wiele pokoi, w każdym dzieje się coś innego. Słysząc o tym, możemy parsknąć śmiechem. Hotel na Marsie jest przecież czymś wyśnionym i absurdalnym. Nikt nie potraktuje czegoś takiego poważnie. Mogą się na to nabrać jedynie dzieci, a nie dorośli.

Wizja hotelu w kosmosie jednocześnie ma w sobie coś z marzenia, które mimo wszystko zawsze będzie pociągało ludzi. Ciekawie byłoby zobaczyć coś takiego, zatrzymać się tam na kilka chwil. W 1969 roku Neil Armstrong jako pierwszy człowiek w historii postawił stopę na księżycu. Pewnie to samo chcielibyśmy zrobić na Marsie. A najlepiej gdyby wybudowano tam hotel, do którego mogliby się zakwaterować różnej maści indywidualiści, wyrzutki konsumpcyjnego społeczeństwa i wolne duchy.

Całości dopełnia szata graficzna płyty, która łączy elementy rodem z filmów takich jak „2001: Odyseja kosmiczna” Stanley’a Kubricka z psychodelicznym komiksem Altona Kelley’a. Kosmiczny hotel widoczny na okładce to zresztą 192 Fourth Street, znany z tego, że zamieszkiwał w nim słynny bitnikowski pisarz, Jack Kerouac. Ma to, jak sądzę, głębsze znaczenie. Otóż hotel na Marsie już istniał. Były nim wszystkie hipisowskie spelunki, zbudowane niby na Ziemi, lecz w istocie zaliczające odloty w inne galaktyki.

Po pięćdziesięciu latach od wydania „From the Mars Hotel” można powiedzieć, że siódmy album Grateful Dead nie był wyłącznie pieśnią pożegnalną. Dziś mówi nam on coś więcej. Wystarczy wsłuchać się w „kosmiczną” improwizację w utworze „Unbroken Chain”. Momentami wydaje się, jakby zespół odlatywał międzygalaktycznym wehikułem do innego świata. Gdzieś, gdzie braterstwo i jedność wszystkich ludzi jest jeszcze możliwe. Słychać to zresztą w doskonałym współgraniu wszystkich muzyków.

Wesprzyj Więź

„Unbroken Chain” to „nieprzerwany łańcuch”. Phil Lesh z rezygnacją w głosie śpiewa o tym, że „każdy mówi: kochaj bliźniego, ale kiedy spróbujesz, to ci się oberwie”. Z drugiej strony „przebaczenie to klucz do każdych drzwi”. Istnieje więc łańcuch wiążący ludzi doświadczeniem smutku i straty, ale także ten, który łączy braci i siostry mocą miłości. Tego łańcucha nie da się zerwać. Jest zbyt silny, dodatkowo umocniony przez muzykę.

Album „From the Mars Hotel” rzeczywiście brzmi dziś jak przesłanie z innego świata. Nam, ludziom ponowoczesnym, zatomizowanym, monadycznym i zamkniętym w odrębnych bańkach, trudno uwierzyć w żywotność ideału jedności. Kto wie, może warto puścić płytę w ruch i zaryzykować bardziej ufnym spojrzeniem. Albo przynajmniej oddać się marzeniu, dopóki nie wybrzmi ostatnia nuta i muzyka zamilknie.

Przeczytaj też: Życie to ocean, czyli witalny mistycyzm kontrkultury

Podziel się

2
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.