Czy nie jest niezwykłe to, że w szczytowej fazie kulturowych wojen są jeszcze jakieś wycinki istnienia, które – chyba – bezdyskusyjnie budzą zachwyt? Nawet ten skromny, płonny, bez metanoi na końcu.
– Proszę wyłączyć tę latarkę, bo nie będzie widać spadających gwiazd! – woła zaaferowana pani w średnim wieku do mężczyzny, który przypadkiem włączył flesz w telefonie. Tej nocy każde niepotrzebne źródło światła to wróg kosmicznego spektaklu – w końcu przed nami noc Perseidów! Po całym brzegu Wisły mrowią się tysiące osób w poszukiwaniu dogodnego punktu obserwacyjnego, a w tle sączy się eteryczna, bezkształtna muzyka, przywodząca na myśl kosmiczne epopeje. Raz na kilka minut bulwary eksplodują okrzykami zachwytu: „Ach!”, „Widziałaś to?!”, „Ooo!”, „Ta to była wielka!”.
Przychodzą tu samotni marzyciele, piknikujące rodziny z dziećmi, zakochani i randkujący, studenci Erasmusa czy też pasjonaci napojów wyskokowych – słowem wszyscy. Bywa gwarnie, czasami zbyt, chwilami atmosfera przypomina letni festiwal (są foodtrucki, konferansjerzy i muzyka), by pod wpływem rozbłysku zbliżyć się do podniosłości. Niektórzy biją brawo i krzyczą, inni patrzą z otwartymi szeroko ustami na bliskich, z którymi dzielą kosmiczne widowisko, jeszcze inni siedzą w głębokim milczeniu. Każdy przeżywa tę noc trochę inaczej.
Pozornie nie ma w tym nic niezwykłego – ot, tłum przypadkowych ludzi gromadzi się, by patrzeć, jak ukruszone niedopałki komet spalają się w naszej atmosferze, zostawiając za sobą krótkotrwałą smugę światła. Większość Perseidów to ledwo widoczne świetliste żyłki, które na ułamek sekundy przecinają sierpniowe niebo. Takie kosmiczne babie lato. Nie wspominając o typowym dla miast zanieczyszczeniu świetlnym, które dodatkowo odbiera spadającym meteroidom powagi – nie ma przecież dramaturgii bez odpowiedniego kontrastu.
A jednak coś niezwykłego dzieje się w te noce u schyłku lata. Roje Perseidów, czyli okruchy z Komety Swifta-Tuttle’a, raz w roku przecinają orbitę ziemi, dostarczając od dwóch tysięcy lat – od tak dawna ponoć je obserwujemy – niezwykłego widowiska ludziom na całym globie. Nazywaliśmy je wcześniej łzami św. Wawrzyńca z Rzymu, męczennika z III w., którego liturgiczne wspomnienie (10 sierpnia) zbiega się mniej-więcej z najintensywniejszą fazą spotkania orbit ziemi i tego niezwykłego roju.
Jako nastolatek oglądałem Perseidy w samotności nad brzegiem podwarszawskiego Zalewu Zegrzyńskiego. Bo po co przypatrywać się im w niesfornym tłumie? A jednak gdy przypadkiem trafiłem nad brzeg Wisły 27 lipca 2018 r. – wówczas doszło do najdłuższego zaćmienia Księżyca od stulecia – ukazał mi się niezwykły widok. Dziesiątki, setki, tysiące ludzi z najróżniejszych krańców socjologicznych wykresów, których świat nagle skurczył się – a może poszerzył? – do niewielkiego wycinka przestrzeni, w którym coś ważnego się WYDARZYŁO.
W głośnym tekście z 2003 roku psychologowie Dacher Keltner i Jonathan Haidt podali prototypową definicję tego, czego doświadczamy, gdy stosujemy słowo „zachwyt”: „Dwie cechy są obecne we wszystkich wyraźnych przypadkach zachwytu: postrzegany ogrom i potrzeba akomodacji, definiowana jako niezdolność do przyswojenia doświadczenia, przez aktualne struktury mentalne”. Te dwa czynniki – przekraczający nasze „ja” masyw napotkanego istnienia oraz odczucie, że właściwe uchwycenie go wymaga w nas pewnej zmiany – naukowcy dostrzegli zarówno w doświadczeniach piękna, moralnej wzniosłości, zagrożenia, jak i nadprzyrodzoności.
Naiwnością byłoby twierdzić, że każdy w tłumie wpatrującym się w Perseidy wraca tej nocy porażony kosmicznym misterium, które woła o ponowne przemyślenie własnego miejsca na świecie. Nie każdy wraca stamtąd nawet trzeźwy – letnie wieczory rządzą się swoimi prawami. Ale czy nie jest niezwykłe to, że w szczytowej fazie kulturowych wojen, w świecie, w którym nie jemy już przy jednym stole, są jeszcze jakieś wycinki istnienia, które – chyba – bezdyskusyjnie budzą zachwyt? Nawet ten skromny, płonny, bez metanoi na końcu i rzucenia się sobie w ramiona.
Skoro raz w roku tak wielu z nas potrafią zaabsorbować niedopałki komet, to może nie jest jeszcze z nami tak źle.
Przeczytaj również: Delsol i ukryta rana. Nadzieja matką filozofów (5)