Zima 2024, nr 4

Zamów

Kot, czworonożny mistrz asertywności

Kot Myszkin. Fot. Magdalena Fijołek

Pluszowa lśniąca sierść, miękkie poduszeczki na łapkach, ogon przybierający kształt pytajnika, pełna gracji postura i zniewalające spojrzenie, które potrafi roztopić najbardziej chłodne serce – co jeszcze sprawia, że stajemy się kociarzami?

Bardzo chciałam napisać ten tekst. Miałam przeczucie, że pójdzie mi szybko, gładko i przyjemnie. W końcu wydawałoby się, że gdy autor(ka) wiąże z jakimś tematem ciut większe emocje, słowa same powinny popłynąć wartkim strumieniem. A jednak z jakiegoś powodu było mi trudno do tego usiąść. Dlaczego?

Może po części dlatego, że koci motyw od wieków (a nawet od tysiącleci) przewija się w naszej kulturze – od staroegipskich fresków przez psychodeliczne obrazy Louisa Waina aż po współczesny koci kontent, którym regularnie raczą nas internetowe algorytmy. Kot już został przez człowieka tak wiele razy opisany, namalowany i sfilmowany, że trudno w tym uniwersum o przestrzeń dla nowych wątków.

Druga trudność to emocjonalny ładunek wiążący się dla mnie z kocim toposem. Wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, że uwielbiam koty. Jednak tylko nieliczni przyjaciele są świadomi, dlaczego darzę te zwierzęta aż tak wielką estymą. Szczegóły narodzin tej więzi zachowam dla siebie, ale myślę, że nie będzie w tym wielkiej przesady, gdy napiszę, że w pewnym sensie koty pozwoliły mi przetrwać najtrudniejsze momenty w życiu. I do dziś są dla mnie niczym dobre duchy emanujące prawdziwym, niemal świętym spokojem. Zresztą, czego innego można było się spodziewać po osobie, która – wedle rodzinnego przekazu – jeszcze jako niemowlę była „kołysana” w wózku przez kotkę o wdzięcznym imieniu Pufcia?

Trzecią pułapką jest obawa przed trywialnością kociej tematyki. Mamy w końcu tyle ważnych kwestii do opisania, palących problemów do poruszenia, niebezpieczeństw do zaalarmowania, czy choćby książek, filmów i płyt do zarekomendowania, że poświęcanie całego tekstu stworzeniu tak pospolitemu jak kot zakrawa na marnotrawstwo czasu i energii. Ale skoro redakcja „Więzi” wyraziła zainteresowanie artykułem o mruczącym czworonogu, w sumie co mi do tego? Zrobię to najlepiej, jak potrafię. Bez odwracania kota ogonem.

Czarny koci PR

Nie miały w ciągu wieków mruczki szczęścia do dobrej prasy. Oj, nie miały… Od czasu upadku egipskiego imperium – jedynego momentu w historii świata, w którym zajmowały wyjątkową (bez wątpienia należną im) pozycję – stopniowo ich prestiż spadał. Wyjątkowo okrutnie potraktowała kocią sprawę kultura judeochrześcijańska, a zwłaszcza wieki średnie, w których czworonoga tego symbolicznie strącono do piekieł, sprowadzając go do ucieleśnienia ciemnych mocy, synonimu szatańskiej przebiegłości i nieodłącznego towarzysza palonych wówczas na stosach czarownic.

W Biblii, słynącej z wielu odzwierzęcych alegorii, kot wspomniany jest tylko raz, dosłownie raz, i to w niezbyt sprzyjających wizerunkowi okolicznościach. W starotestamentalnej Księdze Barucha, gdy mowa o podobiznach pogańskich bożków, czytamy: „Na ciała i głowy ich zlatują nietoperze, jaskółki i inne ptaki, i koty po nich łażą” (Ba 6,19–21).

W średniowiecznej, teocentrycznej sztuce, kot pojawia się częściej niż w Piśmie Świętym, ale niemal zawsze jako czarny charakter, nawet jeśli jego umaszczenie jest w zupełnie innym niż czarny kolorze. Taka była cena za tajemniczość, wspomniane już konszachty z wiedźmami, a przede wszystkim za chodzenie, czy – jak chce tego narrator Księgi Barucha – ŁAŻENIE własnymi ścieżkami. A Kościół, co widać często i widać, za nonkonformistami raczej nie przepada.

W kulturze chrześcijańskiej wieków ciemnych kot dosłownie został zepchnięty na margines – wyparty z pierwszego, a nawet drugiego planu, pojawiał się jedynie właśnie na marginesach średniowiecznych rękopisów, czasami jako niebezpieczny łowca ptaków i gryzoni, a czasami – co ciekawe – w wydaniu humorystycznym. Czyżby ten drugi sposób przedstawiania kotów był wczesnym zwiastunem współczesnych filmików z mruczkami, po które tak często sięgamy dla rozrywki?

Iskariota, kumpel kota

Jest taki ciekawy obraz Domenica Ghirlandaia, florenckiego malarza, u którego nauki pobierał sam Michał Anioł. Dzieło to przedstawia ostatnią wieczerzę, która – w odróżnieniu od słynnej wersji Leonarda da Vinci – pełna jest żywych kolorów i szczegółów.

Jednym z nich pozostaje postać kota, który przysiadł na podłodze wieczernika, tuż za plecami Judasza. Kot pojawia się też u stóp Adama i Ewy na miedziorycie autorstwa Albrechta Dürera. W obu przypadkach konotacje są negatywne – na obrazie Ghirlandaiaego kot wyraźnie ukazany został jako towarzysz zdrajcy, u Dürera zaś symbolizuje choleryczny temperament. W podobnej roli jest kot uciekający w popłochu przed zwiastującym Maryi nowiny aniołem na obrazie Lorenza Lotta. Dopiero w XVII wieku kot zaczyna pojawiać się w sztuce w bardziej neutralnym wydaniu, by sto lat później stać się już modelem z prawdziwego zdarzenia, pozującym do portretów u boku arystokracji.

Ponowna intronizacja kota i jego dominacja w kulturze, zwłaszcza tej masowej, trwa i prężnie rozwija się do dzisiaj.

Rządzą światem, przynajmniej tym wirtualnym

Około stu tysięcy – tyle w samym serwisie YouTube przybywa dziennie filmików z kotami w roli głównej. Gdyby dodać do tego inne media społecznościowe, takie jak Instagram (nazywany czasami Catstagramem – ze względu na rekordową dominację kocich treści), Facebook, TikTok czy platformę X, statystyki te wzrosłyby jeszcze bardziej.

Nie wiem, czy wiecie: „amerykańscy naukowcy”  z Indiana University School donoszą, że oglądanie filmików z kotami – w pracy lub podczas nauki – pozytywnie wpływa na samopoczucie, zwiększając tym samym wydajność pracy i nauki (warto mieć w zanadrzu ten argument – zwłaszcza na wypadek przyłapania nas przez przełożonych na oglądaniu kocich filmików w czasie, gdy mieliśmy pracować nad Bardzo-Ważną-Prezentacją).

Istnieją też koci celebryci. Wystarczy wymienić chociażby kota Stepana z Charkowa, który największą popularność zdobył w czasie pandemii, a po inwazji Rosji na Ukrainę, kiedy wraz z opiekunami musiał na jakiś czas opuścić swój kraj, stał się regularnym celebrytą (dziś na Instagramie obserwuje go półtora miliona osób). Na polskim gruncie mamy rudego kota Zbynia, który w mediach społecznościowych występuje pod kryptonimem „puszystapupcia”.

A jeśli o kocich influencerach mowa, należy też wspomnieć o koteczce Tardar z Arizony, znanej szerzej jako Grumpy Cat (z ang. zrzędliwy kot), która dzięki nietypowemu wyrazowi pyszczka (wiecznie niezadowolonego) przyniosła swojej opiekunce wielomilionowe zyski. Niestety, wspomniana celebrytka zmarła (czy to się profesorowi Bralczykowi podoba, czy nie) w 2019 roku, żegnana przez grupę fanów liczącą prawie dziesięć milionów (!) osób.

W moim osobistym świecie koty pojawiły się jednak „zanim to było modne”. I chociaż nie powiedziałabym, że rządzą moim życiem, to na pewno zajmują w nim bardzo ważne miejsce.

Wychowana przez koty

„Dom bez kota to głupota” – mówią miłośnicy tych zwierząt. Chociaż nie do końca zgadzam się z wymową tego hasła, faktem jest, że koty towarzyszą mi – z małymi przerwami – praktycznie od zawsze.

Wspomniana wcześniej kotka Pufcia opierała łapki na rączce mojego wózka, zaglądając do niego ciekawsko, a jednocześnie „lulając” mnie do snu (być może dlatego jedyną skuteczną w moim przypadku kołysanką była „Aaa, kotki dwa”…). Dzieciństwo spędziłam z kocimi przyjaciółmi – po Pufci byli jeszcze Cykor, Nikita, Garfield (zwany przez moją mamę z tylko jej znanych powodów „wieśniakiem”), Siksa (proszę mnie nawet nie pytać o genezę tego przezwiska) i Piotruś (tak, wiem, nie powinno się nazywać zwierząt ludzkimi imionami, ale patrząc na jego pyszczek, od razu było widać, że jest Piotrusiem i nikim więcej).

W pewnym sensie koty pozwoliły mi przetrwać najtrudniejsze momenty w życiu. I do dziś są dla mnie niczym dobre duchy emanujące prawdziwym, niemal świętym spokojem

Magdalena Fijołek

Udostępnij tekst

Z każdym z tych kotów łączyła mnie prawdziwa więź – uwielbiałam, zwłaszcza jesienią i zimą, wylegiwać się z nimi pod kocykiem (lub w specjalnie wybudowanej z krzeseł i poduszek bazie), zaczytując się w powieściach przygodowych przy akompaniamencie mruczanda. Z kolei wiosną i latem bawiłam się w detektywkę, a moim zadaniem operacyjnym było namierzenie kryjówki, w której akurat – jak to się mówiło na Podlasiu – „zanadził się” czworonożny przyjaciel. Po ujawnieniu takiej kryjówki zdarzało mi się zwijać w kłębek i kłaść na rozgrzanej trawie, tuż obok ukochanego mruczka.

Kot, równie dobry przyjaciel człowieka

Mówi się, że przyjaźń psa z człowiekiem jest najwierniejsza. Zaręczam, że z kotami, choć pewnie to  trudniejsze, również jest możliwa. Nie zliczę, ile razy jako mała dziewczynka opowiadałam Cykorowi lub Nikicie o swoich dziecięcych smutkach i troskach. Za każdym razem głaskanie mięciutkiej sierści i uspokajające, miarowe mruczenie, pozwalały zdystansować się od bieżących zmartwień, a nawet wybuchnąć szczerym śmiechem na widok kocich zabaw i akrobacji.

Brytyjski psychoanalityk Donald Winnicott (zwracam uwagę na ostatnią sylabę jego nazwiska) wprowadził termin „obiektu przejściowego”. Obiekt ten zazwyczaj stanowią ulubiony pluszak lub kocyk dziecka, pozwalające mu wyregulować emocje, gdy „prawdziwy obiekt” (matka, ojciec, opiekun) z jakiegoś powodu jest niedostępny – na przykład fizycznie nie ma go w pobliżu dziecka. W takich chwilach obiekty przejściowe spełniają funkcję kojącą.

Winnicott co prawda pisał o przedmiotach, ale myślę, że w moim przypadku kot mógł odgrywać podobną rolę.

Docenianie momentów

Dziś mieszka z nami kocurek o imieniu Myszkin (wszystkie skojarzenia z bohaterem powieści Dostojewskiego nie są przypadkowe). Odkąd nieco ponad dwa lata temu pojawił się w naszym domu, autentycznie czuję się jeszcze szczęśliwsza, niż byłam przed adopcją tego burego wagabundy, który pewnego dnia przybłąkał się do jednego z domostw na obrzeżach miasta.

Teraz już kot nie jest moim „obiektem przejściowym”, traktujemy się po partnersku. Nie rzucam się – a przynajmniej nie tak często (czasami pokusa jest zbyt silna) jak kiedyś – na miękkie futerko, zagarniając je w ramiona wbrew miauczącym protestom. Szanuję niezależność swojego towarzysza, jednocześnie ucząc się od niego asertywności i łagodnej, ale stanowczej ochrony własnych granic.

Doceniam subtelne momenty, w których Myszkin otrze się delikatnie o moje nogi albo sam przyjdzie na kolana (co jest prawdziwym świętem, więc wtedy w myśl zasady „nie mogę, kot na mnie siedzi” zastygam w zachwycie, odkładając na później wszelkie inne obowiązki), masując je łapkami, które wyglądają jakby ugniatały właśnie ciasto. Albo te ciche, pełne zrozumienia spojrzenia w zielono-żółto-czarne (w zależności od pory dnia) oczy. Albo radosne miauknięcie na powitanie, gdy przekraczam próg mieszkania po całym dniu pracy.

Ktoś kiedyś powiedział, że pies postrzega swojego opiekuna jako pana, a kot czuje się panem swojego opiekuna. Jest w tym ziarno prawdy – kocie niezależność i wyjątkowy urok (ci, którzy pamiętają wzrok kota ze „Shreka”, wiedzą, co mam na myśli…) to mieszanka, która powoduje, że krok po kroku człowiek oddaje kotu zdecydowanie więcej, niż początkowo miał zamiar. Stąd te słynne memy o mężu/ojcu, który najpierw nie chce kota, i godzi się na jego obecność tylko ze względu na naciski domowników, a po kilku tygodniach własnoręcznie robi dla niego wymyślny drapak albo kupuje kotu jedzenie droższe niż sobie (mężu, pozdrawiam Cię).

Kocia fenomenologia

Co sprawia, że koty tak bardzo są w stanie „uwieść” człowieka? Pluszowa lśniąca sierść, miękkie poduszeczki na łapkach, ogon przybierający kształt pytajnika, pełna gracji postura i zniewalające spojrzenie, które potrafi roztopić najbardziej chłodne serce – to wszystko składa się na osobliwy koci urok.

Ale czy chodzi tu tylko o wrażenia estetyczne? Gdyby tak było, „brzydkie” koty (to oczywiście oksymoron stworzony na potrzeby tego tekstu) nie miałyby swoich ludzi. A jednak kociarze słyną z tego, że potrafi ich w sobie rozkochać nawet najbardziej wypłowiały sierściuch z lukami w uzębieniu albo o zezującym spojrzeniem. Sekret kociej magii musi tkwić w charakterze (czy raczej – charakterach, bo nie ma dwóch takich samych kotów) tych zwierząt.

Wspomniane już cechy – takie jak suwerenność, konsekwentne dążenie do celu, wytrwałość i pewność siebie – sprawiają, że na kocią miłość naprawdę trzeba sobie zasłużyć. Psią sympatię przeważnie dość łatwo zaskarbić – nic dziwnego, że psy cieszą się taką popularnością, skoro niemal przy każdej okazji okazują swoim opiekunom szczere przywiązanie.

Wesprzyj Więź

Z kotami sytuacja jest nieco bardziej skomplikowana – raz zawiedzione zaufanie nie tak łatwo odzyskać, a i kocia powściągliwość w okazywaniu emocji nie sprzyja szybkiemu zbudowaniu sztamy.

Kiedy jednak to już się wydarzy, można poczuć się naprawdę wyróżnionym, a przy okazji zyskać wiernego przyjaciela, który może i nie przytłacza swoją obecnością (gdzieś przeczytałam, że dla kota już siedzenie w jednym pokoju z człowiekiem oznacza wyraz bliskości), ale za to pojawia się dokładnie w tych momentach, w których przyjaciel powinien się pojawiać.

Przeczytaj też: Historia pewnej miŁOŚci

Podziel się

7
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.