Zima 2024, nr 4

Zamów

Nerwus w mundurze. 60 lat „Żandarma z Saint-Tropez”

Louis de Funès w filmie „Żandarm z Saint-Tropez”, reż. Jean Girault, Francja 1964. Fot. Materiały prasowe

Wesoła historia, prosty humor, piękne krajobrazy francuskiej riwiery – „Żandarm z Saint-Tropez” zdecydowanie lepiej studził społeczne niepokoje niż kontestatorskie dzieła twórców Nowej Fali.

Nie Jaś Fasola i nie Benny Hill; nie Charlie Chaplin i nie Buster Keaton – na hasło „komik” przed moimi oczami w pierwszej kolejności zawsze staje on. Niski, nerwowy, łysiejący, z dużym nosem i nader ekspresyjnymi ciemnymi brwiami, najczęściej zmarszczonymi w wyrazie złości. W większości swoich ról wcielał się właśnie w takiego cholerycznego, żywo gestykulującego, marudnego faceta. Każdy zna ten typ. Louis de Funès pojawił się w moim życiu bardzo wcześnie i nierozerwalnie kojarzy mi się z dzieciństwem.

Od inspektora Cruchota do rabina Jakuba

Na pewno w mojej sympatii do tego aktora sporo jest nostalgii. Wychowałam się na francuskich komediach, które telewizja publiczna puszczała wyjątkowo chętnie. „Wielka włóczęga” (1966), „Fantomas” (1964), „Przygody rabina Jakuba” (1973) i oczywiście seria o żandarmie leciały w moim rodzinnym domu często. To właśnie ogromny sukces „Żandarma z Saint-Tropez” (1964) – pierwszej części przygód inspektora Cruchot, która w tym roku świętuje 60. urodziny – ukoronował de Funèsa na jednego z najzabawniejszych aktorów w historii francuskiej kultury, ulubieńca widowni, pieszczotliwie nazywanego „Fufu”.

Komik czekał na uznanie długo. Przyszedł na świat 31 lipca 1914 roku w Courbevoie koło Paryża, w rodzinie zubożałych hiszpańskich arystokratów. Podobno to ze swojej matki – temperamentnej, nerwowej i nieprzebierającej w słowach dewotki – czerpał inspirację do kreowania porywczych bohaterów oraz ich manieryzmów.

Od wczesnej młodości Louis przejawiał wiele talentów i próbował swoich sił w różnych zawodach. Był m.in. pianistą jazzowym i aktorem teatralnym (co ciekawe: jego pierwszą rolą sceniczną była postać… żandarma), aż wreszcie w 1945 roku zadebiutował na wielkim ekranie w małej rólce. Przez ponad dekadę komediowy geniusz de Funèsa pozostawał niezauważony, aktor nie miał szczęścia do ról i okupował głównie trzecie plany produkcji, w których występował.

Sława spadła na niego niespodziewanie w roku 1957, w wieku czterdziestu czterech lat, za sprawą filmów „Jak włos w zupie” i „Ani widu, ani słychu”, gdzie po raz pierwszy otrzymał większe role i z miejsca zaskarbił sobie sympatię widzów.

De Funès to jeden z najwybitniejszych komików w historii kina. Stworzył postać, która potrafi być odpychająca, nikczemna i nieprzyjemna, rzadko też się śmieje czy opowiada żarty, ale mimo licznych wad budzi sympatię

Katarzyna Kebernik

Udostępnij tekst

Sam zainteresowany tak podsumowywał swoją zawodową drogę: „Nie żałuję, że moja kariera rozwijała się tak powoli. Pozwoliło mi to gruntownie poznać mój zawód. Kiedy byłem jeszcze nieznany, próbowałem kolorować za pomocą szczegółów, min, gestów niewielkie rólki, które mi powierzano. Dzięki temu zdobyłem pewien warsztat komediowy, bez którego nie zdołałbym zrobić takiej kariery. Dlatego też gdybym miał zaczynać od nowa, niczego bym nie zmienił”.

De Funès pozostał aktywny zawodowo do końca swojego życia, z przerwami wywołanymi złym zdrowiem: chorował na serce. Występował także w teatrze i zdarzało mu się zajmować reżyserią, np. przy okazji filmu „Skąpiec” z 1980 roku.

Prywatnie, jak wielu komików, był całkowitym przeciwieństwem swojego filmowego emploi. Skryty, cichy i nieśmiały, nielubiący wywiadów i odmawiający dziennikarzom odpowiedzi na osobiste pytania, wolny czas spędzał najchętniej z żoną w ich wspólnej posiadłości, zamku Clermont. Lubił pracować w ogrodzie i pielęgnować kwiaty. Wyhodowany przez niego gatunek róży o pomarańczowych płatkach został po śmierci aktora nazwany jego imieniem.

Każdy lubi się śmiać z policji

W samej Francji w roku premiery „Żandarma z Saint-Tropez” obejrzało w kinach prawie osiem milionów widzów. W późniejszych latach powstało jeszcze pięć filmów z tej serii.

O ile pierwszy „Żandarm” był dla de Funèsa początkiem międzynarodowej sławy, to ostatni – „Żandarm i policjantki” z 1982 roku – okazał się niestety pożegnaniem. Aktor zmarł pół roku po zakończeniu zdjęć. Odszedł przedwcześnie, w wyniku powikłań kardiologicznych po przebytej grypie, w wieku 68 lat.

W trakcie kręcenia „Żandarma i policjantek” zmarł także reżyser tego filmu oraz większości tytułów z tej serii, w tym „Żandarma z Saint-Tropez”, Jean Girault. Pracę dokończył jego asystent, Tony Aboyantz. Girault nakręcił z de Funèsm wiele niezapomnianych komedii, nie tylko o przygodach inspektora Crochot: ich wspólne dzieła to także „Kapuśniaczek” (1981) i „Skąpiec” (1980).

W czym tkwi tajemnica sukcesu „Żandarma z Saint-Tropez” i jego kontynuacji? Wszyscy lubią się pośmiać ze stróżów prawa. „Żandarmeria to porządek, a nikt nie lubi porządku” – zauważa grany przez de Funèsa inspektor Cruchot. Taki ocieplający wizerunek funkcjonariuszy film był też zwyczajnie na rękę francuskim politykom. Komedia o gapowatych i niekompetentnych, ale dobrotliwych żandarmach przywracała sympatię do mundurowych, nadszarpniętą po wojnie w Algierii. Wesoła historia, prosty humor, piękne krajobrazy francuskiej riwiery – „Żandarm z Saint-Tropez” zdecydowanie lepiej studził społeczne niepokoje niż kontestatorskie dzieła twórców Nowej Fali.

Żandarm powraca

Ponowny seans „Żandarma” po latach okazał się dla mnie… lekkim rozczarowaniem. To przyjemny film, ale nieco trąci myszką. Humor jest raczej przaśny, sporo też tutaj seksizmu. Prosta, dość infantylna komedia jakich wiele.

Najjaśniejszy element to sam de Funès: jest sercem tej historii, to jego sceny są najciekawsze, a talent komediowy i charyzma deklasują pozostałych członków obsady. Kiedy inspektor Cruchot znika z ekranu i zajmujemy się perypetiami miłosnymi jego córki, robi się nudno i sztampowo.

Film utwierdził mnie w przekonaniu, że De Funès to jeden z najwybitniejszych komików w historii kina, mistrz wymownych gestów, przesadzonych reakcji i sugestywnej mimiki. Zdaniem wielu stworzył wręcz nowy typ komika: postać, która potrafi być odpychająca, nikczemna i nieprzyjemna, rzadko też się śmieje czy opowiada żarty, ale mimo licznych wad budzi sympatię.

Komizm bohaterów de Funèsa leży w jego talencie obserwacyjnym, w charakterologicznej trafności zachowań i celności naśladowania rozmaitych ludzkich manieryzmów. „Fufu” jako skłonny do gniewu i chwalipięctwa inspektor Cruchot nawet z największych banałów napisanego przez Jeana Giraulta i Richarda Balducciego scenariusza potrafi zrobić perełkę.

„Żandarm” nie przeniósł mnie zatem do świata mojego dzieciństwa, nie udało mu się wywrzeć na mnie takiego wrażenia, jakie robił, gdy byłam dziewczynką, zasiadającą razem z bratem po turecku przed telewizorem i zaśmiewającą się z Cruchota goniącego nudystów albo udającego milionera przed snobistyczną rodziną chłopaka córki. Sam film jest jak pocztówka z czasów, do których nie ma już powrotu. Jasny i pogodny świat „Żandarma z Saint-Tropez”, zamieszkany wyłącznie przez szczęśliwych ludzi i niestawiający przed funkcjonariuszami żadnych poważnych spraw do rozwikłania, ma w sobie coś baśniowego.

Wbrew tytułowi, główną bohaterką jest córka Cruchota, Nicole (Genevieve Grad). Po awansie ojca i przeprowadzce nad Lazurowe Wybrzeże dziewczyna szuka dla siebie miejsca. Dorasta, rwie się do życia, pragnie się zakochać i modnie ubierać. W tajemnicy przed kontrolującym ją ojcem zaczyna się spotykać z lokalnym przystojniakiem i, by zrobić na nim wrażenie, kłamie, że jest córką milionera. Konflikt pokoleń wyrasta na główny temat filmu. Napięcie między młodym i starym (córka i ojciec), nowym stylem życia i tradycją (nowobogaccy, przyjezdni właściciele jachtów i skromni, pracowici mieszkańcy), wolnością i porządkiem (szukająca wrażeń młodzież i dyscyplinująca ją żandarmeria) stanowi kompozycyjną dominantę i punkt wyjściowy dla większości gagów.

Z dzisiejszej perspektywy „Żandarm z Saint-Tropez” staje się obrazem społecznych i kulturowych przemian. Nicole ku złości ojca chce się opalać w bikini, jak Brigitte Bardon na Festiwalu w Cannes. Żandarmi pod przywództwem Cruchota toczą nieudolną walkę z nudystami, bezskutecznie starając się powstrzymać postępującą obyczajową swobodę.

Wesprzyj Więź

Z tych względów ta prosta komedia nabiera drugiego dna, przeistacza się w opowieść o przemijaniu. Apodyktyczny ojciec musi w końcu zaakceptować, że jego mała córeczka jest już kobietą i prędzej czy później go zostawi, by zacząć własne życie. Żandarmom nie uda się powstrzymać „zdemoralizowanej mody” młodych, bo to nowe pokolenie, a nie oni, buduje przyszłość i redefiniuje porządek, której strażnikami są funkcjonariusze.

Wreszcie – nawet najdoskonalsze dzieła kultury nie uciekną przed nadgryzieniem zębem czasu i nigdy nie można przewidzieć, które filmy przetrwają jego próbę, a które nie. „Żandarm z Saint-Tropez”, pomimo iż w mojej pamięci prezentował się lepiej, wychodzi mimo wszystko z tego testu zwycięski, o czym najlepiej świadczy nieprzemijająca sympatia widzów.

Przeczytaj też: Robert Altman. Czuły indywidualista

Podziel się

3
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.