Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Pożegnanie z Miłoszem. Ankieta „Mój Miłosz”

Jerzy Jarniewicz. Fot. Jerzy Koba

Miłosz przyjął rolę jednoosobowej instytucji kodyfikacyjnej, arbitra poetyckiego smaku, który czuł się władny wyrokować, czemu w poezji należy przyklaskiwać, a co uznać za przejaw rozkładu kultury.

Tekst jest częścią ankiety „Mój Miłosz”, która ukazała się w kwartalniku „Więź” lato 2024

Miłosz zaczął odchodzić ode mnie, od kiedy do nas powrócił. A powrócił – był rok 1993 – w pechowym dla siebie czasie: głębokich przeobrażeń w polskiej poezji. Jego ówczesne wiersze czytane na ich tle, a jeszcze bardziej jego wypowiedzi, ujawniały, jak daleko są od tego, czym żyje w Polsce literatura (symptomatyczne, a znalezione u Kosińskiej: „Wencel? – utalentowany. Sommer? – nie lubię”).

Rozziew ten pogłębiał się, gdy Miłosz przyjął rolę jednoosobowej instytucji kodyfikacyjnej, arbitra poetyckiego smaku, który czuł się władny wyrokować, czemu w poezji należy przyklaskiwać, a co uznać za przejaw rozkładu kultury. Z rozpoznaniem tego ostatniego procesu można było dyskutować, gdyby zarzutu, że sprzyjają nicości, nie stawiał znaczącym twórcom, którzy w tym czasie pobudzali moją wyobraźnię, współkształtując moje literackie upodobania – a byli wśród nich autorzy tak różni jak Mallarmé, Beckett, Larkin. W literaturze nie obowiązuje prawo wyłączonego środka, jest tu miejsce dla Becketta i nie-Becketta, a jednak czytając niechętne uwagi Miłosza o ważnych dla mnie twórcach, odnosiłem wrażenie, że się ze mną żegna. Kiedy w jednym z wierszy przeczytałem, jak beszta on Larkina, oświadczając – w trybie nakazowym – że rozpacz z powodu nieuchronności śmierci nie jest tematem „ani dla ody, ani dla elegii”, długo przecierałem oczy ze zdumienia.

Te i podobne poglądy odbierałem jako świadectwa zamykania się Miłosza na rozległe obszary współczesnej kultury, może też egzystencjalnego doświadczenia, a na pewno na pytania o kształt współczesnego wiersza. Późny Miłosz pisał bowiem, jakby język wiersza nie był – każdorazowo – wyzwaniem. Pamiętam swoje zaskoczenie, kiedy trafiłem na jego autorski komentarz poprzedzający wiersz Sarajewo: „Niech to nie będzie wiersz, ale przynajmniej mówię, co czuję”.

Wesprzyj Więź

Obawiam się, że nie był to przypadek szczególny: taki komentarz można by zamieścić przed niejednym wierszem z jego ostatnich tomów. Poczucie, że ma się do wygłoszenia upadającemu światu kilka ważkich prawd, zaczynało przysłaniać samą poezję, jakby namysł nad adekwatną obróbką wiersza mógł tym prawdom uwłaczać.

Do Miłosza dotarłem po raz pierwszy, najpierw w samizdacie, pod koniec lat siedemdziesiątych – i czytałem go tak, jak świat czytał wtedy polską poezję (a w zasadzie tych dwóch, trzech „naszych” poetów): jako twórczość, która znalazła język dla wspólnotowego doświadczenia opresyjnej historii, Miłosz mi to doświadczenie nazywał, był mi wtedy potrzebny. Zachwycił mnie, być może najbardziej, obu traktatami aktualizującymi oświeceniową tradycję, mapującymi mi świat w jego historycznym i społeczno-politycznym wymiarze („jest ONR-u spadkobiercą partia” – on o tym wiedział już w 1956 r.!).

Był ze mną kilkanaście ważnych lat, potem widywaliśmy się tylko przelotnie. Zbyt wielkim obciążeniem jego wierszy stawał się dla mnie usztywniający się gorset jego światopoglądu. Odchodził ode mnie, proponując poezję szablonowych nierzadko epifanii, językowo coraz bardziej przewidywalną, odbywającą metafizyczne wycieczki na skróty do „drugich przestrzeni”.

Podziel się

Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.