Jesień 2025, nr 3

Zamów

Kawa jest zazwyczaj gorąca!

Jerzy Sosnowski. Fot. Więź

Napisy przed każdym filmem na DVD informują mnie, że poglądy bohaterów nie są poglądami firm, które ów film wyprodukowały i dystrybuują. Naprawdę bez tej informacji widz ma prawo podejrzewać, że Zła Królowa, domagając się śmierci Królewny Śnieżki, wyraża niechęć do dzieci żywioną przez Walta Disneya?

Na początku naszego stulecia furorę w Polsce zrobiła idea Nagród Darwina. Pomysł ten narodził się najprawdopodobniej (tak głosi przynajmniej anglojęzyczna Wikipedia) w jednej z amerykańskich grup dyskusyjnych Usenetu w roku 1985. Któryś z uczestników miał wówczas rzucić – utrzymany, przyznajmy, w konwencji czarnego humoru – pomysł, by upamiętniać osoby, które „dokonały najwyższego poświęcenia, by wycofać swoje geny z puli genów rozpowszechnianych w toku prokreacji”, czyli: zginęły w wyniku zrobienia czegoś skrajnie głupiego. Po kilku latach doniesienia o absurdalnych wypadkach zaczęła zbierać młoda uczona z uniwersytetów Berkeley i Stanforda, Wendy Northcutt i na ich podstawie opublikowała kilka książek oraz założyła stronę internetową darwinawards.com. Nie wiem, jak teraz, ale na przełomie wieków autorka nie zajmowała się już pracą badawczą – żyła z redagowania tej strony i kolejnych tomów swojej tragikomicznej antologii.

Trudno przeczyć, że ludzka śmierć jest w zasadzie tematem zbyt poważnym, by mówić o niej żartobliwie. Ewentualne oburzenie miarkować może fakt, że przynajmniej część makabrycznych anegdot zebranych przez Northcutt to (mimo zapewnień autorki, że je zweryfikowała) chyba legendy miejskie. Przede wszystkim jednak – pisałem już kiedyś o tym w „Więzi” – jedną z tajemnic komizmu jest fakt, że nieraz śmiejemy się tym bardziej, im silniej czujemy, że śmiać się nie wypada. Przy tym brak wyobraźni, zdradzany przez nieznanych nam osobiście (to ważne!) przedstawicieli homo sapiens, naprawdę może wywoływać tylko: albo absolutne przygnębienie, albo histeryczny śmiech. Jak inaczej zareagować na opowieść o mężczyźnie, który chciał domowym sposobem pobić rekord prędkości i w tym celu przyspawał do dachu swojego Chevroleta Impali silnik odrzutowy, kupiony nielegalnie z demobilu, i ów silnik odpalił? Albo o innym, który poczuł się zdobywcą przestworzy, więc przymocował do swojego leżaka ogrodowego kilkadziesiąt balonów, zasiadł na leżaku ze zgrzewką piwa na kolanach i napełnił balony helem? Ten drugi podobno przeżył swój eksperyment, w związku z czym Wendy Northcutt przyznała mu jedynie wyróżnienie, nie zaś nagrodę główną. Nie miał tyle szczęścia pewien kierowca, który kupił sobie kamper z tempomatem, uznał, że ów tempomat to w istocie automatyczny pilot, i w czasie jazdy autostradą udał się na tył pojazdu zrobić sobie kawę.

Czytając książeczki poświęcone Nagrodom Darwina (kilka z nich wyszło po polsku na początku tego stulecia), do wielu z opisywanych tam zdarzeń podchodziłem sceptycznie. Choćby ta historia z kamperem – są przecież na tym świecie rzeczy oczywiste dla każdego, a wśród nich zasada, że kierujący pojazdem nie opuszcza swojego miejsca, póki pojazd jest w ruchu. Aż udałem się do popularnej na całym świecie sieciowej restauracji i zobaczyłem, że na kubkach z kawą napisane jest: „UWAGA! GORĄCY NAPÓJ!”.

To mnie zastanowiło. Kubeczki są papierowe i choć papier to niezły izolator ciepła, jednak biorąc taki kubeczek do ręki, czuję przecież, że znajdująca się w nim ciecz nie jest zimna. Co więcej: jeśli zamawiam kawę, jej względnie wysoka temperatura stanowi, by tak powiedzieć, cechę domyślną; żeby zamówić niegorącą kawę, muszę okrasić ją epitetem: „poproszę kawę mrożoną”. Zagadkę udało mi się wyjaśnić kilka miesięcy później: dowiedziałem się, że napisy na kubkach pojawiły się w rzeczonej restauracji jakoby w wyniku… procesu sądowego. Podobno pewien klient oblał się kawą i sparzył, po czym wystąpił o odszkodowanie, twierdząc, że o wysokiej temperaturze zamówionego napoju nie został przez restaurację uprzedzony.

Informacja ta zrewolucjonizowała zupełnie mój pogląd na ludzkość. Chodzę teraz po świecie, rozglądając się ciekawie w poszukiwaniu informacji, które kiedyś wydawałyby mi się zbędne. Na przykład w walizkach znajdują się małe torebki z substancją pochłaniającą wilgoć – z reguły widnieje na nich napis, że nie służą do spożycia. Kiedyś sądziłem, że to komunikat dla dzieci, ale niewielka czcionka wyraźnie wskazuje, że zakładanym odbiorcą jest człowiek dorosły. Próbuję wyobrazić sobie sytuację, w której po zakupie nowej walizki znajduję w środku torebeczkę z nieznanymi granulkami, wobec czego pakuję ją sobie do ust. Czegoś o sobie nie wiem?

Kilka dni temu kupiłem jednak naprawdę tabletki do ssania na ból gardła, a moja żona postanowiła przeczytać załączoną do nich ulotkę. Oboje przez całe życie pracowaliśmy głosem, tabletek tych używaliśmy wiele razy, nie sądziłem więc, że z lektury wyniknie coś ciekawego. Zdziwiło mnie już, że ulotka okazała się złożonym kilka razy długim arkuszem zawierającym tyle tekstu, że gdyby nie bardzo drobny druk, mógłby on wypełnić niemałą broszurę. Wydawało mi się, że kiedy ostatni raz, wiele dekad temu, oglądałem taką ulotkę, zawierała ona dosłownie kilka informacji: skład chemiczny, najczęstszy sposób dawkowania i krótki spis możliwych powikłań, zwykle z uspokajającą uwagą, że są rzadkie.

Ale nie teraz. Z iście epickim rozmachem producent uznał za stosowne poinformować mnie o wszystkich możliwych niebezpieczeństwach wynikających ze spożywania leku. Dowiedziałem się, że grozi mi obrzęk jamy ustnej, afty, przebarwienia skóry, wysuszenie śluzówki, utrata smaku, dolegliwości gastryczne i Bóg wie, co jeszcze – najwidoczniej wzięto pod uwagę nawet przypadki o prawdopodobieństwie poniżej błędu statystycznego. Uprzedzono mnie o straszliwych skutkach przedawkowania, przy czym groźna dla zdrowia liczba tabletek wydała mi się dziwacznie zaniżona. Naturalnie znajdował się tu również… przepis, jak tabletkę ssać. A mianowicie nie trzymać w ustach w jednym miejscu, tylko przerzucać językiem z jednej strony jamy ustnej na drugą. Dbać o to, żeby tabletka znajdowała się blisko zębów; przesunięta ku tyłowi grozi zadławieniem. Nie wolno mi także, objaśniał mi nieznany autor, kłaść się, mając tabletkę w ustach, osobliwie na wznak. To również grozi śmiercią. Wszystko to miało skądinąd nieoczekiwane działanie terapeutyczne: po kilkudziesięciu linijkach tego utworu doszedłem do wniosku, że gardło w gruncie rzeczy nie boli mnie aż tak bardzo, a tabletki powędrowały na półkę.

„Czy producent zwariował?” – zapytałem znajomego lekarza. I usłyszałem odpowiedź: ulotek załączonych do (dostępnych bez recepty) leków nie piszą dziś lekarze czy farmaceuci, ale prawnicy. To tak jak z kawą. Jeśli się zadławisz, kładąc się na wznak z tabletką w ustach, rodzina może pozwać firmę za brak ostrzeżenia, że nie wolno. Wszyscy jesteśmy potencjalnymi laureatami Nagrody Darwina.

Nigdy nie byłem prawnikiem, a prawo jest dziś tak konstruowane – niektórzy twierdzą, że celowo – by laik, posługujący się zdrowym rozsądkiem, nie był w stanie się w tym prawie rozeznać. Chciałbym jednak zobaczyć sędziego, który uzna roszczenia powoda domagającego się rekompensaty za brak napisu przy gniazdku elektrycznym: „wsadzanie widelca do środka grozi śmiercią”. Żartuję? Korzystam jeszcze ciągle z płyt DVD, a napisy przed każdym filmem informują mnie, że poglądy bohaterów nie są poglądami firm, które ów film wyprodukowały i dystrybuują. Naprawdę bez tej informacji widz ma prawo podejrzewać, że – powiedzmy – Zła Królowa, domagając się śmierci Królewny Śnieżki, wyraża niechęć do dzieci żywioną przez Walta Disneya?

Jest nas coraz więcej i relacje między nami robią się coraz bardziej skomplikowane. Egalitaryzm epoki każe, siłą rzeczy, równać w dół: ludzi nierozumiejących, że podczas jazdy samochodem nie należy puszczać kierownicy i iść robić kawę, mamy traktować jak standardowych obywateli naszego świata. Nie można człowiekowi, który mówi lub robi coś głupiego, powiedzieć wprost, że to właśnie robi lub mówi – gdyż zdradzamy w ten sposób pogardę dla innych. Jeśli nie uprzedzimy wyraźnie, że coś jest niebezpieczne lub niewłaściwe, to sugerujemy, że jest bezpieczne i stosowne. Nie sposób uznać, że pewnych rzeczy się nie robi, na zasadzie oczywistości. Opowieść o Macondo, w którym wszystko było ponazywane, wydawała mi się kiedyś uroczo absurdalna. Teraz już nie jestem tego taki pewien.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.

Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

Ten zanik domyślnych norm rozsądku owocuje oczywiście rozbudowaniem prawa, gdyż musimy coraz więcej spraw regulować przepisami. Te zaś zakładają milcząco (wyraźmy się dyplomatycznie) niewysoki poziom autorefleksji ludzi, którzy je będą stosować. Co gorsza, przestaję być pewien, czy nie stanowi to przypadkiem samospełniającej się przepowiedni. Jako nauczyciel obawiam się już niekiedy, czy zdroworozsądkowe założenie, że młodzież licealna zachowuje się – przy wszystkich głupawych pomysłach właściwych temu wiekowi – jednak w sposób z grubsza obliczalny, nie wiedzie na manowce. Owszem: pamiętam, jak podczas szkolnej wycieczki zaalarmowała mnie obsługa hotelu, skarżąc się, że moi podopieczni zniszczyli ścianę w swoim pokoju, rzucając w nią… burakiem. Do tej pory nie udało mi się zgłębić, po co go kupili. Ale wspominam tę scenę jako przypadek skrajny. A co jeśli wiele jeszcze przede mną? I co jeśli całe społeczeństwo ludzi dorosłych zamienia się w dzieci rzucające bez sensu burakami?

Dlatego zżymam się na prawnicze teksty na kubkach w restauracji i w ulotkach, które zamiast informować, stanowią ochronę producenta przed najdziwniejszymi roszczeniami użytkownika produktu (Czy zauważyli Państwo, jak trudno jest w instrukcji obsługi dowolnego urządzenia dotrzeć do informacji, jak je włączyć? Najpierw musi być pięćset stron o tym, żeby nie wrzucać go do wody, nie podpalać obudowy i tak dalej). Zżymam się, ale zaczynam rozumieć. Mam nawet postulat, żeby zakazać też sprzedaży balonów. A jeśli nie, to przynajmniej zażądać na każdym napisu: „Nie napełniać helem i nie przyczepiać do ogrodowego leżaka”. Choć jeśli, wyrażając się brutalnie, domyślny użytkownik czegokolwiek jest idiotą, to żadne przepisy nas przecież nie uratują. Nas ani naszego świata.


Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” lato 2024 jako felieton z cyklu „Na progu”.

Podziel się

Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.