Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Lutrowi podobałby się Kościół w Polsce

Bp Marcin Hintz. Fot. Beata Michałek/Wikmedia Commons

Dialog ekumeniczny XX wieku otworzył naszą wspólnotę na pewne praktyki, które istniały po stronie prawosławnej czy rzymskokatolickiej, a u nas były nieobecne – i vice versa – mówi bp Marcin Hintz z Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w RP.

Zbigniew Nosowski: Co by było, gdyby nie było Reformacji? Czy byłaby inna reformacja, ale później? A może po prostu zamiast luterańskim biskupem byłby Ksiądz dziś rzymskim katolikiem wiernym papieżowi?

Bp Marcin Hintz: Gdyby nie było wystąpienia Marcina Lutra, pewnie byłby jakiś inny reformator, jakiś inny Jan Hus. Zresztą gdyby druk wynaleziono sto lat wcześniej, to może właśnie Husa byśmy dziś wspominali jako reformatora Kościoła. Spalono go na stosie w Konstancji w roku 1415. Gdyby już wtedy istniała możliwość druku, to może on właśnie ogłosiłby światu szeroko swoje tezy przeciwko odpustom, które zaczęłyby oddziaływać – i później Luter byłby niepotrzebny?

W XV-XVI wieku zachodnia Europa w wielu miejscach wołała o reformę, czyli naprawę Kościoła. Piotrowi Waldo się to nie udało, Janowi Wiklifowi również, Hus został pokonany – a udało się to Marcinowi Lutrowi. Ci wszyscy prekursorzy Reformacji działali w imię powrotu do ewangelicznej apostolskiej wiary i odkrycia wartości Słowa Bożego. Dopiero gdy Biblia zaczęła być drukowana, mogła wejść pod strzechy, czy raczej pod dachy ówczesnych mieszczan i szlachciców – możliwa była głęboka przemiana umysłów. To umożliwiło powrót do źródeł, do początków chrześcijaństwa.

Jakaś postać reformy wystąpiłaby zatem tak czy inaczej. Zresztą postulaty reformy Kościoła „w głowie i w członkach” były zgłaszane także wewnątrz struktur kościelnych – przez sobory reformatorskie, choćby w Pizie w 1409 r. czy Bazylei w 1431 r., czy przez ruch franciszkański, który też był nurtem protestu.

Luter chciał reformowania Kościoła, ale efektem Reformacji stała się odrębna struktura kościelna. Dlaczego?

– Marcin Luter absolutnie nie miał nigdy takich ambicji, żeby stworzyć własny Kościół. On chciał być wysłuchany, ale został odepchnięty. Chciał, by tacy jak on czy jego prekursorzy mogli przebić się do szerszej dyskusji. Nie chciał podziału Kościoła. Nie chciał budowania nowych struktur. Chciał powrotu do korzeni chrześcijaństwa. Ale nie wysłuchano go. Kazano mu odwołać to, co głosi, bez żadnej możliwości dyskusji. On zaś był już tak przekonany o zgodności swoich tez z Biblią, że nie mógł ich odwołać. Dlatego w 1521 r. podczas Sejmu w Wormacji powiedział, że sumienie nie pozwala mu wycofać głoszonej nauki, chyba że zostanie przekonany argumentem z Pisma Świętego. Inaczej postąpiłby wbrew sumieniu, czyli źle.

Szczególnie w roku jubileuszu Reformacji warto podkreślać, że wyłonienie się rodziny Kościołów ewangelickich z Kościoła zachodniego było wbrew intencjom naszych ojców założycieli, których celem była reforma Kościoła. To potok wydarzeń spowodował, że Luter został postawiony w sytuacji bez wyjścia. Długo zresztą był przekonany, że jeśli jego postulaty dotrą do papieża, to ten je przyjmie i zacznie wprowadzać w życie. Luter zakładał, że papież był źle poinformowany. Gdy więc przedstawi się mu argumenty, to się go przekona i papież zrozumie, że ważne nie jest budowanie bazylik, tylko budowanie prawdziwego, żywego Kościoła, rozumianego jako społeczność wszystkich wierzących. Nastąpi więc rzeczywista reforma Kościoła, powrót zasad biblijnych i tradycji apostolskiej, odwrócenie praktyki odpustów.

Marcin Luter absolutnie nie miał nigdy takich ambicji, żeby stworzyć własny Kościół. On chciał być wysłuchany, ale został odepchnięty

bp Marcin Hintz

Udostępnij tekst

Ale papieża Leona X zupełnie to nie interesowało. Jego obchodziło załatwienie sprawy Lutra, tego rozrabiającego saksońskiego mnicha, który powoduje, że pieniądze na budowę bazyliki św. Piotra nie płyną tak szerokim potokiem, jakim powinny. Pojawiła się bulla, potem ekskomunika – i Luter nie miał innego wyjścia, niż reformować Kościół lokalnie. A jemu zależało na globalnej reformie zachodniego chrześcijaństwa zaczętej od głowy, liczył na papieża reformatora. Tak się nie stało, rozpoczął więc tę reformę od dołu: od reformy Kościoła w Wittenberdze, w Saksonii. Później ta reforma rozwijała się samoistnie, za sprawą zwykłych ludzi w wielu ośrodkach na terenie całej Europy. Trafiała na podatny grunt, bo jej idee przejmowali pobożni kaznodzieje w różnych miastach.

A dzisiaj Luter byłby katolikiem czy luteraninem?

– Nie mógłby być luteraninem, bo nie byłoby luteranizmu. Ale jego droga duchowa, zwłaszcza odczytanie Listu do Rzymian, zapewne zaprowadziłaby go do któregoś z dzisiejszych „klasycznych” Kościołów ewangelickich.

Gdyby nie było Reformacji, na pewno byłoby mniej przelanej krwi w obronie jedynie słusznej wiary w tego samego Jezusa…

– Owszem, historia wojen religijnych jest tragiczna. Ale trzeba mieć świadomość, że powoływanie się na jedynego prawdziwego Jezusa było wyłącznie wykorzystywaniem argumentów religijnych do wojen, które pewnie i tak by wybuchły z innych, zupełnie niereligijnych powodów. Inne istniejące napięcia były tylko potęgowane przez odwołanie do czynników religijnych. A doskonale wiemy, że (także dzisiaj) argumenty religijne są w takich sytuacjach bardzo poręczne. Stwarzają bowiem poczucie walki w słusznej, wręcz najsłuszniejszej sprawie.

Ewangelicy zasadniczo nie uzurpowali sobie prawa do bycia „jedynozbawczym” Kościołem i nie chcieli też siłą narzucać nikomu swojej wiary. Wręcz odwrotnie – dążyli do wprowadzenia szeroko pojętej tolerancji religijnej (oczywiście zasada cuius regio, eius religio rządziła się własnymi prawami). Jednakże niejednokrotnie byli też zmuszani do tego, by bronić swych przekonań. Jedno jest pewne – połączenie polityki i religii zawsze szkodziło i jednej, i drugiej stronie. Dlatego luteranie propagują rozdział państwa i Kościoła.

Ostatecznie katolicyzm też podjął reformy. W XVI wieku odpowiedzią na Reformację był Sobór Trydencki. Współcześnie – wielkim impulsem odnowy był II Sobór Watykański. Czy paradoksalnie reformy Kościoła rzymskokatolickiego nie utrudniły obecnie określania swej tożsamości Kościołom reformacyjnym?

– Mieliśmy takie gorące debaty w teologii ewangelickiej w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Mój boński nauczyciel, ks. Martin Honecker, pytał – właśnie w kontekście przemian Kościoła katolickiego – czy ogień protestantyzmu się nie wypalił. Elisabeth Raiser stawiała zaś tezę, że protestantyzm właściwie swoją funkcję dziejową spełnił, bo jego pokłosiem był II Sobór Watykański.

I jaka jest odpowiedź: misja dziejowa protestantyzmu już się dokonała?

– Powiedziałbym, że z naszej, ewangelickiej perspektywy II Sobór Watykański i jego następstwa to jednak nie tyle spełnienie postulatów reformacyjnych, ile chodzenie najpierw dwoma krokami wprzód, a potem jednym krokiem do tyłu. W dalszym ciągu wiele słabości i ludzkich (niekoniecznie Bożych) naleciałości, które pojawiły się w dziejach, nie zostało z oficjalnej teologii Kościoła rzymskokatolickiego usuniętych. A poza tym, według ewangelickiej formuły stworzonej przez wybitnego teologa XX wieku Karola Bartha, Kościół powinien być semper reformanda – stale reformujący się, czyli nieustannie dokonujący rewizji i odpowiadający na wyzwania współczesności – w przeciwnym razie stanie się martwy duchowo.

Ale przecież nasze Kościoły zdołały podpisać wspólną deklarację doktrynalną nawet w kwestii tak kluczowej dla Reformacji jak usprawiedliwienie grzesznika.

– Deklaracja o usprawiedliwieniu dotyczy jednego aspektu dialogu teologicznego, czyli soteriologii (nauki o zbawieniu), a nie dotyka wielu kwestii eklezjologicznych, jak choćby problemu wzajemnego uznawania urzędu kościelnego. To są obszary, w których dzisiaj wciąż się nie zgadzamy.

Jeśli chodzi o samą naukę o usprawiedliwieniu, to doszło do daleko posuniętych uzgodnień, chociaż sam dokument mówi, że różnimy się w wielu aspektach. To nie jest tak, że mówimy jednym głosem, ale uznajemy, że chrześcijaństwo nie musi mówić we wszystkich sprawach jednym głosem. Taka jest zresztą luterańska wizja jedności Kościoła: pojednana różnorodność. Dla nas różnorodność nie jest przeszkodą w jedności Kościoła, ale jego bogactwem.

Dziś mamy bardzo ciekawą sytuację. 500 lat temu spór toczył się m.in. o budowanie bazyliki św. Piotra. Dziś natomiast głos papieża rozlegający się z tej bazyliki stał się jednoznacznym symbolem Ewangelii we współczesnym świecie. Zglobalizowany świat potrzebuje wyraźnych globalnych liderów i niewątpliwie papieże ostatnich dziesięcioleci (nie tylko Franciszek) są wyraźnie postrzegani jako liderzy chrześcijaństwa. Widać to też choćby na międzyreligijnych spotkaniach w Asyżu. Patrząc na to z perspektywy ewangelickiej: czy dla luteran możliwe jest oficjalne uznanie w jakiejś formie prymatu Piotra? Nie jurydycznie oczywiście, ale choćby honorowo?

– Stwierdzenie, że 500 lat temu spór toczył się o budowę bazyliki św. Piotra, to wielkie uproszczenie. Sprawa dotyczyła bowiem przede wszystkim kwestii fundamentalnej: handlu odpustami papieskimi, tj. kupczenia łaską Bożą i to wywołało tak zdecydowany sprzeciw Lutra, czego wynikiem było jego słynne 95 tez.

Natomiast co do prymatu Piotra, choćby honorowego, to dla wielu luteran jest to zupełnie nie do wyobrażenia. Ale dla innych, w tym uczciwie przyznam, że i dla mnie – jest.

Zwróciłbym w tym kontekście uwagę na dawną kościelną tradycję pięciu patriarchatów, które kontynuowały różne podejścia teologiczne. Aleksandria i Antiochia mocno różniły się między sobą. Konstantynopol i Rzym też były bardzo odmienne. Jerozolima zawsze miała mniejsze znaczenie, bo tam nie było chrześcijan ze względów politycznych. I znakomicie to funkcjonowało przez kilka wieków, dopóki chrześcijaństwo nie stało się religią panującą. Wtedy tak naprawdę to władcom, nie Kościołowi, zależało na ujednoliceniu doktryny. To cesarze dążyli do ujednolicenia chrześcijaństwa, by zaprząc je do swoich politycznych celów.

Myśli Ksiądz Biskup o współczesnym odrodzeniu patriarchatów?

– Kilka lat temu przedstawiałem taką wizję współczesnej pentarchii podczas konferencji naukowej na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim na temat prymatu Piotrowego. To wizja nierealna, ale wizje muszą być nierealne, żeby choć trochę z nich mogło się spełnić. Jest to wizja pięciu współczesnych patriarchatów reprezentujących poszczególne nurty chrześcijaństwa. Dla tradycji katolickiej jest to oczywiście Rzym i papież, a dla prawosławnej: patriarcha Konstantynopola. Antiochia może pozostać symbolicznym przedstawicielem tzw. Kościołów przedchalcedońskich. Luteranizm i kalwinizm mogłyby być reprezentowane przez patriarchę Genewy. I dochodziłby jeszcze do tego arcybiskup Canterbury, w imieniu tradycji anglikańskiej.

Pojawiłyby się zatem Londyn i Genewa jako szczególne miasto w neutralnej Szwajcarii. Oczywiście jako luteranin wolałbym Wittenbergę, ale mam świadomość tego, że szóstego patriarchatu nie należy budować, bo historycznie było ich pięć. A trzeba też pamiętać o Kościołach przedchalcedońskich. Rzecz jasna, dla Kościoła prawosławnego takie ujęcie jest nie do przyjęcia, ponieważ nie ma na tej liście ani Aleksandrii, ani Jerozolimy. Ale z punktu widzenia współczesnego chrześcijaństwa Genewa i Londyn to są istotne ośrodki, które koncentrują myśli poszczególnych tradycji konfesyjnych. Londyn skupia cały świat anglikański, a w Genewie jest siedziba Światowej Federacji Luterańskiej (ŚFL) i Światowego Aliansu Kościołów Reformowanych. Tam też jest siedziba Światowej Rady Kościołów.

Dla wielu luteran uznaniu prymatu Piotrowego jest zupełnie nie do wyobrażenia. Ale dla innych, w tym uczciwie przyznam, że i dla mnie – jest

bp Marcin Hintz

Udostępnij tekst

Taka wizja nie jest możliwa do realizacji jurydycznej, ale symbolicznie – dlaczego nie? I wtedy, zgodnie z tradycją Filipa Melanchtona, bylibyśmy jako luteranie gotowi uznać zwierzchność patriarchy Rzymu jako primus inter pares.

Podczas tej KUL-owskiej konferencji dyskutanci zwrócili uwagę, że jakakolwiek realizacja takiej wizji wymaga po stronie rzymskokatolickiej przemyślenia roli prawa kanonicznego. W tradycji prawosławnej i ewangelickiej nie ma bowiem tak silnego akcentu na jurydyczność i szczegółowe przepisy, jak w tradycji rzymskiej. Chodzi zatem w tej wizji o pierwszeństwo ducha nad literą.

W naszym Kościele niektórzy stawiają zarzut papieżowi Franciszkowi, że jest trochę za bardzo luterański. Czy Ksiądz Biskup widzi jakieś luterańskie rysy w obecnym pontyfikacie?

– Nie. Ja widzę w nim raczej nawiązania do Franciszka z Asyżu. Jest to model chrześcijaństwa charakterystyczny dla duchowości franciszkańskiej, która w mniejszym stopniu kładzie nacisk na jurydyczność, a w większym na autentyczne przeżywanie wiary, na pobożność. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że papież Franciszek jest jezuitą, ale uważam, że wybór tego właśnie imienia ma kolosalne znaczenie dla jego poczynań.

Wbrew pozorom jest to według mnie także słabość obecnego pontyfikatu, bo ze spotkań z Franciszkiem nie pozostają żadne dokumenty. Jego wizyta w Szwecji 31 października 2016 r. miała dla nas, luteran, ogromne znaczenie. Wydawało się, że na tej kanwie powinno powstać jakieś oświadczenie. My lubimy właśnie oświadczenia, a nie przepisy. Ale przed rokiem w Lund żadne nowe memorandum nie powstało. Tego mi brakuje. Franciszek robi ważne gesty, za którymi niestety nie idą następne kroki – konkretne działania.

Bo to jest praca przede wszystkim nad świadomością.

– Tak. On jest kaznodzieją, duszpasterzem, ale nie reformatorem przebudowującym struktury.

Marcin Luter był znakomitym kaznodzieją, ale okazało się, że również reformatorem i pragmatykiem. Gdy warunki historyczne postawiły go w takiej, a nie innej sytuacji, podjął się dzieła reformy w zakresie liturgii, życia kościelnego, edukacji religijnej, śpiewu, również prawa kościelnego. Nie sam oczywiście, ale zrealizował to. Nie wziął natomiast na siebie ciężaru bycia przywódcą Kościoła, także oferowanego mu biskupstwa, zaszczytów i tytułów. Zawsze odmawiał. Był świadomy tego, że jego rola to duszpasterstwo, kaznodziejstwo i teologia uniwersytecka. Do końca był profesorem uniwersytetu w Wittenberdze, kaznodzieją w kościele miejskim, duszpasterzem, ale nigdy nie przejął żadnej funkcji kierowniczej w Kościele. Reformował poprzez tworzenie oświadczeń, dokumentów, katechizmów, książek i udało mu się połączyć ten duchowy przekaz z dziełem reformy.

U Franciszka brakuje mi szczególnie właśnie zajęcia się Kodeksem Prawa Kanonicznego. Wiele przepisów tego kodeksu ukazuje przecież feudalność, wciąż obecną w pewnych obszarach życia kościelnego. Obecny papież to prorok, wizjoner, łamacz stereotypów, właśnie w duchu Franciszka z Asyżu, pozostającego jednak w dotychczasowej kościelnej strukturze. Przecież Franciszek z Asyżu buntował się przeciwko temu samemu, co Luter, ale dla niego znaleziono jakoś miejsce, dano mu przestrzeń i on w tych przestrzeniach znakomicie się odnalazł.

A czy widzi Ksiądz Biskup jakieś podobieństwa między papieską teologią miłosierdzia a Lutrową teologią usprawiedliwienia? Gdy w lutym 2017 r. odbywało się spotkanie Ewangelickiego Kościoła Niemiec (EKD) z papieżem, bp Heinrich Bedford-Strohm, jako przewodniczący Rady EKD, już na samym początku swojego przemówienia nawiązał do miłosierdzia, mówiąc: „ten czołowy motyw pontyfikatu jest dla nas, jako ewangelików, ściśle związany z darem łaski (sola gratia)”.

– Rzeczywiście bp Bedford-Strohm, znakomity teolog, przez długie lata profesor etyki ewangelickiej, trafnie pokazał zbieżność tych dróg myślenia. Często zresztą my, ewangelicy, zbytnio podkreślamy pojęcie usprawiedliwienia –zamiast mówić o miłosierdziu Bożym. Rzecz jasna, znaczeniowo te pojęcia w dużej mierze są sobie bliskie. Boże dzieło całkowicie niezasłużonego usprawiedliwienia „tylko z łaski” (sola gratia) wypływa z Bożej miłości. Za Janem, ulubionym ewangelistą Lutra, powinniśmy częściej mówić, że Bóg jest Miłością. Ten motyw zbyt rzadko wybrzmiewa w naszej oficjalnej luterańskiej teologii. Ale za to w kaznodziejstwie ewangelickim i w katechezie ukazywanie Boga miłosiernego jest jak najbardziej obecne.

Ten przykład pokazuje, że rzeczywiście zbliżamy się z katolikami na płaszczyźnie pojmowania Boga. Tradycyjnie bowiem w naszej ewangelickiej ocenie Kościół rzymskokatolicki w swojej teologii ukazywał Boga przede wszystkim jako sędziego, Boga gniewu, Boga wymagań i roszczeń – co było szczególnie widoczne w średniowieczu. Nie zaś jako Tego, który nas przytula, obdarza miłosierdziem i przyjmuje takich, jacy jesteśmy: grzeszni, kalecy, ciągle niedoskonali. Teraz widzimy, że drogą donikąd są te cele, jakie stawiał sobie Marcin Luter na początku swojej kościelnej drogi, jako mnich augustiański za murami klasztoru: żeby osiągnąć doskonałość przed Bogiem i w ten sposób zasłużyć na zbawienie.

Zbieżność istnieje też na płaszczyźnie liturgicznej. W Kościele katolickim niedziela Miłosierdzia Bożego przeżywana jest po Wielkanocy –od bardzo niedawna, za sprawą siostry Faustyny i Jana Pawła II. W naszej tradycji od kilkuset lat obecna jest niedziela Misericordias Domini, jako druga po Wielkanocy. Pierwsza niedziela to Quasimodogeniti, co znaczy, że odkrywamy, iż po Zmartwychwstaniu jesteśmy jak nowonarodzone niemowlęta, a druga to właśnie święto Bożego Miłosierdzia.

Doświadczenie miłosierdzia możliwe jest tylko, gdy uznaje się własną grzeszność. A w rozumieniu grzechu i spowiedzi nieco się różnimy.

– Luterańskie księgi wyznaniowe wyraźnie podkreślają: „nie zwykliśmy udzielać komunii św. bez uprzedniej spowiedzi”. Jednak w ewangelickiej tradycji podczas spowiedzi nie wymieniamy swoich grzechów, gdyż człowiek, ze względu na swoje ograniczenia, nie jest w stanie spamiętać, nazwać i wymienić wszystkich swoich grzechów.

W pokucie chodzi nam o uświadomienie sobie własnej grzeszności. Grzeszność to bardziej stan ducha, umysłu, stan naszej egzystencji. Moja egzystencja naznaczona jest grzechem, czyli odejściem od Boga. Każdorazowa spowiedź w Kościele ewangelickim ma nam właśnie ukazać naszą niedoskonałość, pychę, hybris, oderwanie od Boga, samostanowienie, próbę pójścia własną drogą, a nie za głosem Bożych przykazań; postawienie mojego „ja” ponad tym, co Bóg nam daje. Pojmujemy grzech bardziej egzystencjalnie, a nie poprzez poszczególne uczynki.

Uważam, że prawdziwy ekumenizm jest możliwy tylko wtedy, gdy mamy silną świadomość własnej tożsamości

bp Marcin Hintz

Udostępnij tekst

Celem spowiedzi jest stanięcie wobec pytania, czy chcesz poprawić swoje życie oraz odkrycie, że nie jest to do końca możliwe, bo ta nasza grzeszna natura, ten stary Adam, wciąż w nas siedzi i trzeba każdego dnia go pokonywać. Teologia protestancka ten stan nazywa za Lutrem simul iustus et peccator (człowiek jest zarazem grzeszny i usprawiedliwiony) – i tego musimy być świadomi. Pokuta w Kościele ewangelickim jest więc rozumiana przede wszystkim jako nieustanna walka ze swoimi słabościami i ciągłym nawracaniem się, które jest procesem życiowym.

Mianem spowiedzi indywidualnej określamy spowiedź powszechną podczas nabożeństwa. Jest tam modlitwa spowiednia słowami zaproponowanymi przez Marcina Lutra: „Ja biedny, nędzny, grzeszny człowiek wyznaję przed Tobą wszystkie grzechy i przewinienia moje, popełnione myślą, mową i uczynkiem, którymi zasłużyłem na Twe doczesne i wieczne kary. Żałuję za nie szczerze i z całego serca, i proszę Cię dla niezgłębionego miłosierdzia Twego, i dla niewinnej, i gorzkiej męki i śmierci umiłowanego Syna Twego, Jezusa Chrystusa, bądź mnie niegodnemu, grzesznemu człowiekowi łaskaw i miłościw, odpuść mi wszystkie grzechy moje i dopomóż łaskawie przez moc Ducha Twego Świętego do poprawy życia mego. Amen”. Potem padają pytania spowiednie (o żal za grzechy, wiarę w ich odpuszczenie i postanowienie poprawy), a w końcu następuje rozgrzeszenie, czyli absolucja wypowiadana przez ordynowanego duchownego. To są elementy spowiedzi praktykowanej w ramach nabożeństwa.

Jest też spowiedź własna. Reformator zalecał, aby rachunek sumienia robić na koniec każdego dnia. Istnieje również u nas spowiedź indywidualna na życzenie, rozumiana często jako rozmowa duszpasterska z duchownym, z duszpasterzem. Dość często jest to tzw. spowiedź życia. Przychodząca osoba zbiera swoje myśli, przedstawia trudne momenty w życiu, kryzysy, porażki i prosi o odpuszczenie grzechów.

Spotkałem się z opinią, że w niektórych krajach wśród luteran narasta potrzeba tej właśnie formy indywidualnej spowiedzi usznej. Czy to prawda?

– Tak. Po prostu dialog ekumeniczny XX wieku otworzył naszą wspólnotę na pewne praktyki, które istniały po stronie prawosławnej czy rzymskokatolickiej, a u nas były nieobecne – i vice versa. Na przykład w Szwecji mamy do czynienia ze zjawiskiem renesansu ikony. W wielu ewangelickich kościołach znajdziemy ikony, a obok nich świece modlitewne, zapalane w konkretnych intencjach, tak jak w prawosławiu. To dla wielu osób zupełny szok, że widzą w kościołach luterańskich ikonę i te wąskie świece wotywne… Odrodzenie spowiedzi usznej to rezultat tego samego procesu.

Podczas ekumenicznego Kirchentagu w Berlinie w 2003 r. z zaciekawieniem odkrywałem przenikanie się w Niemczech pobożności katolickiej i ewangelickiej. Może tylko dwa przykłady „katolicyzacji protestantyzmu”. W jednym ze stoisk ewangelickich sprzedawano mosiężne figurki aniołów (produkowane zresztą w benedyktyńskim klasztorze). Specjalista od ewangelickiego marketingu kościelnego z Hamburga powiedział mi, że są one powszechnie wykorzystywane przez luterańskich kapelanów w szpitalach. Dzięki temu pastor może przynieść choremu coś więcej niż tylko słowo nadziei i pocieszenia. Ciężka figurka anioła trzymana w ręku przez chorego zastępuje poniekąd Komunię świętą.

Inny ciekawy przykład to „perły wiary”. Jest to służąca do medytacji bransoletka z nawleczonymi różnej wielkości perłami. Są wśród nich m.in.: perła „ja”, perła chrztu, perła ciszy, perła miłości, perła tajemnicy, perła zmartwychwstania. Korzystanie z nich ma być jednocześnie wprowadzeniem w duchowość chrześcijańską. Pomysł ten wyraźnie naśladuje wschodnie czotki i katolicki różaniec (sami ewangelicy nazywają go „protestanckim różańcem”). Cieszył się najpierw dużą popularnością w Szwecji, a potem trafił do niemieckich Kościołów ewangelickich.

– Można by to samo pokazać aktualnie na przykładzie ogromnej produkcji – nie będę się bał tego słowa – dewocjonaliów związanych z Lutrem, przygotowanych z okazji Roku Reformacji. W Niemczech znaleźć można było figurki z Lutrem, mniejsze i większe, znaczki, przypinki, monety, koszulki, a nawet skarpetki z Lutrem. Marcin Luter musiał się z tego powodu w grobie przewracać, bo on walczył z kolekcjami relikwii, a tu naprawdę pojawiły się u nas medaliki jak spod Jasnej Góry czy z Lichenia.

Z drugiej strony należy podkreślić, że przez ewangelików są one traktowane wyłącznie jako pamiątki, a nie święte przedmioty, którym oddaje się cześć – to przede wszystkim efekt współczesnego marketingu, od którego żaden Kościół nie jest wolny. Stąd uważam, że reformacyjne „gadżety” nie są akurat dowodem na zmieniającą się duchowość luterańską.

Natomiast odnośnie podanych przez Pana przykładów, nie widzę nic złego we wręczaniu chorym w szpitalu figurek anioła, jeśli pełnią one rolę terapeutyczną, ale absolutnie nie mogę się zgodzić ze stwierdzeniem, że taka figurka w jakimkolwiek stopniu może zastąpić sakrament Komunii świętej.

A czy Marcinowi Lutrowi podobałby się współczesny Kościół ewangelicko-augsburski? Bo są tacy, którzy twierdzą, że jak dla niego jest on zbyt liberalny…

– Myślę, że podobałby mu się polski Kościół ewangelicko-augsburski, ponieważ jest tradycyjny i w formach liturgicznych, i w formach pobożnościowych. To zresztą charakteryzuje diasporę, że ona mniej podlega zmianom. Mój lokalny Kościół rzeczywiście ma mocno konserwatywny charakter i nie mówię tego pejoratywnie. Wręcz odwrotnie, daje to ludziom silne punkty odniesienia. Tak jest również w Estonii i na Łotwie. Tam luteranizm ma konserwatywny, tradycyjny charakter. Podobnie jest również na Węgrzech czy Słowacji. Można by powiedzieć, że w tych krajach staramy się czasem być bardziej „luterscy” niż może sam Luter by tego chciał.

Inny jest nasz Kościół w Niemczech: mocno progresywny. A jeszcze bardziej z liberalizmem kościelnym mamy do czynienia w Skandynawii. Wielu mówi, że skandynawski Kościół bardzo daleko się zagalopował.

A czy może na tym tle grozić wspólnocie luterańskiej taki rozłam, jaki pojawił się wśród anglikanów?

– Nie wydaje mi się. Światowa Federacja Luterańska dość skutecznie przez 70 już lat radzi sobie z tym zjawiskiem, koncentrując się wokół nauki o usprawiedliwieniu jako tym, co nas łączy; na wyznaniu wiary, na konfesji augsburskiej. Był jeden moment, kiedy wykluczono z Federacji dwa Kościoły. To był rok 1984, a wykluczono Kościoły, które praktykowały rasizm w Afryce Południowej. Czarni i biali nie mogli tam wspólnie uczestniczyć w Eucharystii. Pozostałe Kościoły uznały, że nierówne traktowanie drugiego człowieka ze względu na jego kolor skóry całkowicie kłóci się z duchem Ewangelii.

Rzecz jasna, ŚFL nie sprawuje żadnej zwierzchności nad lokalnymi Kościołami.

– Tak, każdy z nich ma autonomię. U nas nie ma jednolitego kodeksu prawa kanonicznego. Prawo wewnętrzne Kościołów ma charakter krajowy i uchwalane jest demokratycznie przez najwyższą władzę, jaką jest Synod Kościoła, którego większą część stanowią świeccy. Czyli polski Kościół luterański ma swoje prawo kościelne, Słowacy mają swoje, a Niemcy i Skandynawowie swoje. Nigdy nie będziemy chcieli, żeby prezydent ŚFL był zwierzchnikiem wszystkich luteran, i dlatego też nie jesteśmy w stanie zaakceptować jurydycznego podporządkowania biskupowi czy patriarsze Rzymu, a co najwyżej możemy traktować go jako primus inter pares (bo to jest też element, który uświadamia nam naszą niedoskonałość, grzeszność przed Bogiem).

Muszę jednak dodać, że Światowa Federacja Luterańska to także Wspólnota Kościołów Luterańskich. Od 1997 r. ten wyróżnik jest obecny także w oficjalnej nazwie Federacji. Był to owoc długiego procesu dochodzenia ŚFL do samoświadomości, że jest już nie tylko federacją, ale także Wspólnotą Kościołów. To znacznie więcej niż tylko jakiś luźny związek. To jest wspólnota zgromadzona wokół eucharystycznego stołu i wokół ambony, skąd przemawia do nas sam Jezus Chrystus.

Ale ten dodatkowy element nazwy (i tożsamości) ŚFL nie przebił się do świadomości zewnętrznej.

– Wewnątrz też wciąż nie. Jestem przekonany, że wielu luteran w Polsce nie byłoby w stanie podać tego dodatkowego elementu nazwy Federacji.

Co to znaczy być chrześcijaninem po luterańsku dzisiaj, pięćset lat po Reformacji?

– To znaczy przede wszystkim być ochrzczonym w imię Chrystusa, być Jego uczniem, świadkiem i naśladowcą, być we wspólnocie i podejmować służbę na rzecz drugiego człowieka.

Cóż w tym specyficznego? Każdy chrześcijanin by się pod tym podpisał!

– Dokładnie to chciałem powiedzieć! Bo to jest wspólne przesłanie. Wskazałbym jeszcze bardzo wyraźnie na nasz skryptocentryzm, czyli koncentrację wokół Biblii, do której ciągle się odwołujemy i wierzymy, że przez nią przemawia żywe Słowo Boga, będące jedynym źródłem naszej wiary (sola scriptura). To jest taki szczególny wyróżnik.

Dla mnie to jest fantastyczne: pytam luterańskiego biskupa, co znaczy być chrześcijaninem po luterańsku, a on mi odpowiada w taki sposób, który przypomina moje zupełnie elementarne katolickie oazowe wprowadzenie do świadomego chrześcijaństwa.

– Owszem, to piękne owoce ekumenizmu.

Ale Ksiądz Biskup nie unika też podkreślania różnic pomiędzy wyznaniami. Czy to nie jest mało ekumeniczne tak podkreślać odmienności?

– Wręcz odwrotnie. Uważam, że prawdziwy ekumenizm jest możliwy tylko wtedy, gdy mamy silną świadomość własnej tożsamości. Nie chodzi o jakiś irenizm czy polityczną poprawność: poklepywanie się po plecach, udawanie, że już wszystko jest super, że niczym się nie różnimy. Byłoby to niepoważne i niechrześcijańskie, bo Jezus wzywał nas do autentyczności, do życia w duchu i w prawdzie, a nie w półprawdach i stereotypach.

W ekumenizmie nie chodzi o to, żeby jedni drugim się podporządkowali. Nie chodzi też o kompromisy, np. niech oni zniosą celibat, to my na resztę się zgodzimy. To nie byłby ekumenizm. To nie jest apostolska tradycja jedności Kościoła. Przecież apostołowie też się różnili. Gdyby na Soborze Jerozolimskim Paweł nie powiedział szczerze Piotrowi, co myśli o pewnych sprawach, to może już wtedy nastąpiłby podział.

Zresztą spójrzmy chociażby na cztery nowotestamentowe Ewangelie: one też są świadectwem chrześcijańskiej różnorodności od samego początku dziejów Kościoła. Każda z nich co innego akcentuje, używa innych określeń, języka – ich autorzy głosili Dobrą Nowinę na wschodzie i na zachodzie w różnej formie, ale zachowując jednakową treść.

Uważam, że właśnie dzięki temu, iż potrafimy szczerze mówić o tym, co nas dzieli, a co nas łączy – możemy mieć nadzieję na dalsze kroki ku jedności.

A co dzisiaj najbardziej wymagałoby w Kościele reformy?

– Dziś ludzie są zagubieni – w gąszczu idei, w szumie informacyjnym. Potrzeba przemiany serc i sumień. Ale w Kościele trzeba zaczynać nie od wielkich haseł i programów, lecz od człowieka. Niezbędne jest, żeby człowiek wierzący mógł odczuć swoją podmiotowość w tym miejscu, gdzie żyje, i w tym, co robi. Wtedy ludzie nie będą tak podatni na proste (czasem prostackie) rozwiązania, jakie się im dzisiaj z różnych stron podsuwa.

W tym celu, w sposób szczególny, musimy skupić się na odpowiedzialnym kaznodziejstwie. Ale wymaga to również od nas, duchownych, indywidualnej pracy z człowiekiem, duszpasterskiego zaangażowania i pochylenia się nad problemami, z jakimi boryka się ludzkość XXI wieku. Potrzeba więcej zaufania między ludźmi i współpracy we wspólnym budowaniu, a nie konkurowania.

Wesprzyj Więź

Przede wszystkim musimy więc nauczyć się słuchać – to jest pierwszy krok do dialogu – w przeciwnym razie będziemy wciąż tylko wygłaszać monologi. Otworzyć się, by dostrzec drugiego i jego potrzeby – to jest nasze wspólne, niezmiennie aktualne zadanie. W przeciwnym razie znów możemy przegapić jakiegoś „Lutra”, który chciał tylko być wysłuchanym, który chciał dialogu.

Jako niepoprawny „papista” mogę się tylko ucieszyć, że jednak w dużej mierze mówi Ksiądz Biskup „papieżem Franciszkiem” (śmiech). Dziękuję za rozmowę.

Bp Marcin Hintz – ur. 1968 w Warszawie. Duchowny Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w RP, od 2010 r. biskup diecezji pomorsko-wielkopolskiej i proboszcz parafii w Gdańsku-Sopocie, przewodniczący gdańskiego oddziału Polskiej Rady Ekumenicznej. Wcześniej był ewangelickim kapelanem wojskowym i proboszczem parafii w Częstochowie. Dr hab. teologii ewangelickiej, profesor nadzwyczajny, kierownik Katedry Teologii Systematycznej Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie. Członek Komitetu Nauk Teologicznych Polskiej Akademii Nauk w latach 2011–2015. Autor wielu publikacji, m.in. książek „Chrześcijańskie sumienie”, „Etyka ewangelicka i jej wymiar eklezjalny”. Mieszka w Sopocie.

Rozmowa ukazała się w kwartalniku „Więź” nr 3/2017

Podziel się

4
1
Wiadomość

i prosi o odpuszczenie grzechów

hmmm…mam nadzieję, że Boga, a nie księdza?

W ogóle bardziej mi pasuje formuła: „jako ustanowiony sługa… ogłaszam …że grzechy „są Wam odpuszczone”, niż „odpuszczam „w imię…