Zima 2024, nr 4

Zamów

Eurowizja – skansen marzeń o uniwersalizmie

Półfinałowy występ reprezentacji Portugalii w 2024 r. – „Grito” w wykonaniu Iolandy. Fot. YouTube

Nawet gdy występy uwalniają niezgłębioną wcześniej warstwę tandety, pod ich powierzchnią wciąż znajdziemy to samo: doświadczenie spotkania z dalekimi krewnymi.

Podobno wśród Norwegów krąży taki żart: – Oglądasz Eurowizję? – Nie, nie interesuję się polityką.

Jak co roku w polskich (i nie tylko) mediach na dobre rozgorzała dyskusja wokół Eurowizji: najdłużej transmitowanego corocznego konkurs muzycznego w historii. Pierwsza edycja tego spektaklu odbyła się bowiem już w 1956 roku, w szwajcarskim Lugano, gromadząc wówczas zaledwie siedem reprezentacji krajowych: Belgię, Francję, Holandię, Luksemburg, Niemcy, Szwajcarię i Włochy. Czy formuła festiwalu wymyślonego w kilka lat po II wojnie światowej przez Europejską Unię Nadawców – w duchu integracji Europy na polu muzycznej rozrywki – ma dziś jeszcze sens?

Jak często my, Europejczycy, mamy szansę spotkać się w jednym miejscu, wymienić swoimi ulubionymi (lub znienawidzonymi) teledyskami, rytualnie poklepać po plecach lub wymienić salwą śmiechu?

Karol Grabias

Udostępnij tekst

Powiedzmy to sobie na start: trudno mi wyobrazić sobie jakąkolwiek orientację ideowo-kulturową, z której perspektywy piosenki i wizualia prezentowane co roku na Eurowizji dałyby się jeszcze ocenić jednoznacznie pozytywnie. Modeli krytyki Eurowizji jest dostatek – można w niej widzieć postmodernistyczny hiperspektakl wpisany w logikę późnego kapitalizmu, systematyczny zamach na kulturową formę chrześcijańskiej Europy, „festiwal kiczu i tandety dla konformistycznych dziadersów”, triumf bieżącej polityki nad uznaniem dla prawdziwych muzycznych talentów – i tak dalej, i tak dalej…

Pod każdą z tych form krytyki mógłbym się pewnie w jakimś stopniu – choć nie pod każdą na równi – podpisać. Wystarczy pobieżny rzut okiem na audio-wizualną ofertę tego roku: znajdziemy tam podlaną najntisową nostalgią ekshibicjonistyczną błazenadę w „No Rules!” Windows95mana (Finlandia), infantylny eurodance w „Europapa” Joosta Kleina (Holandia), i wzbudzający chyba najwięcej kontrowersji pop-okultyzm „Doomsday Blue” Bambie Thug (Irlandia). Żaden z tych utworów, wyjęty poza kontekst Eurowizji, nie miałby nigdy prawa trafić do kilkudziesięciu, czy nawet kilkuset milionów widzów.

Kilkaset milionów – według różnych szacunków finał konkursu Eurowizji ogląda rocznie 150-200 milionów osób na całym świecie, choć organizatorzy podają nawet liczbę trzy razy wyższą. Z jakiegoś powodu rzesze Europejczyków (i nie tylko, bo przecież od 1973 w Eurowizji występuje Izrael, do którego przez lata dołączyły inne nieeuropejskie kraje) co roku zasiadają przed ekranami, by obejrzeć pstrokate występy zespołów z kilkudziesięciu krajów.

Należę do grona osób, które zachowując aparat krytyczny wobec tego dziwacznego przedsięwzięcia, jakim po 68 latach stała się Eurowizja, cały czas daje mu kredyt zaufania. Jest w tym z pewnością doza nostalgii – w latach 90. rodzinne oglądanie tego festiwalu stanowiło rodzaj niemal wiosennego rytuału, który potem, z przymrużeniem oka, powtarzałem jako nastolatek i do którego wróciłem już jako osoba dorosła. Kartki i długopisy do indywidualnego głosowania na poszczególne występy, wymienianie z bliskimi zażenowania i entuzjazmu, komentowanie na głos choreografii, warsztatu wokalnego, kostiumów – trudno wytłumaczyć specyficzny czar Eurowizji komuś, kto jako dziecko go nie doświadczył.

Jak wyjaśnić ten niezrozumiały urok? Mój muzyczny gust osadzony jest na antypodach eurowizyjnego miksu groteski, stylistycznego kolażu, karykatury i przesytu. Bardzo rzadko zdarza mi się słuchać zakwalifikowanych do konkursu utworów poza wąskim kontekstem śledzenia finałów. Nawet pisząc te zdania, mam wrażenie, jakbym musiał tłumaczyć się z tego, że co roku, gdy trwają matury i kwitną pierwsze konwalie, czuję dozę ekscytacji na myśl o tym, że znów spotkam się z przyjaciółmi, by oglądać muzyczną (czy może pseudo-muzyczną) Olimpiadę.

Wyjaśnień nasuwa mi się kilka. Pierwsze z nich brzmi: Eurowizja troszczy się o tych, którzy znają jej obietnice. Europejski festiwal piosenki wytworzył coś w rodzaju mikstury subgatunków, które od lat pieczołowicie kultywuje: pop-folk, eurodisco, EDM czy epicki metal – koniecznie z chwytliwą frazą w refrenie, jakąś formą spłyconego przekazu „peace and love” w warstwie tekstowej i przerysowanym, momentami świadomie kiczowatym performensem wizualnym.

To dość przewidywalna formuła, której nie trzeba (czy wręcz nie można) traktować poważnie – estetyka Eurowizji chyba dla nikogo nie jest silnym, tożsamościowym punktem odniesienia. Ale można czuć do niej sympatię: urok jarmarków bożonarodzeniowych i straganów na europejskich starówkach nie wyznacza szczytowych osiągnięć naszej cywilizacji, ale przecież może w pewnych okolicznościach dawać radość i poczucie komfortu. Eurowizja ma w sobie coś z jarmarku – jednocześnie razi kiczem, przywołuje wspólnotowe wspomnienia, trochę żenuje i daje uczucie familiarności. Kto na straganie szuka estetycznej metanoi, ten wróci z niczym.

Po drugie: choć kicz, kontrowersje i błazenada przykuwają wzrok najmocniej, na Eurowizji coś ważnego czasem uda się powiedzieć i zaśpiewać. Występy najbardziej groteskowe i kontrowersyjne – jak wspomniane tu choćby tegoroczne piosenki Irlandii i Finlandii – stanowią co roku mniejszościowy element miksu, w którym zawsze znajdują się również protest-songi, utwory przykuwające wzrok do kwestii społecznych, czy też piosenki, które warsztatowo i artystycznie są po prostu na wysokim poziomie. Czy będzie to opowiadająca o imigranckich losach „Mercy” Madame Monsieur z 2018 r., poświęcona deportacji Tatarów krymskich, „1944” Jamali z 2016 r., czy występy artystów, dla których Eurowizja stała się trampoliną do międzynarodowej sławy: ABBY, Celine Dion, czy nieco młodszego triumfu Måneskin. Tak, do dziś Eurowizji zdarzy się wykreować muzyczną gwiazdę światowego formatu.

Po trzecie: nawet gdy w szwach pęka eurowizyjna materia, gdy sceniczne występy uwalniają niezgłębioną wcześniej warstwę tandety, to pod powierzchnią utworów wciąż jest ta sama forma: europejski plebiscyt, doświadczenie – choćby i płytkie – spotkania z dalekimi krewnymi na gwarnym placu, poczucie wspólnoty i rywalizacji. Kto śledzi finały, ten wie, że nigdy nie brakuje na nich wyrazów kultywowania wspólnej pamięci: wspomnień dawnych zwycięzców, artystów, którzy już odeszli, czy edycji festiwalu, które z różnych powodów były przełomowe.

Wesprzyj Więź

I tu chyba widziałbym powód, dla którego Eurowizja – mimo kontrowersji, kiczu i pauperyzacji – ciągle potrafi czarować. Jak często my, Europejczycy, mamy szansę spotkać się w jednym miejscu, wymienić swoimi ulubionymi (lub znienawidzonymi) teledyskami, rytualnie poklepać po plecach lub wymienić salwą śmiechu? Nie w komentarzach i postach, w sposób chaotyczny i niemoderowany, ale na kształt szkolnej akademii – z nieco żenującymi konferansjerami, ich czerstwymi żartami i pilnie przestrzeganą kolejnością występów. Eurowizja ma w sobie coś z takiej szkolnej imprezy, która rozrosła się do niebotycznych rozmiarów i wciąż trwa, mimo że jej organizatorzy dawno skończyli podstawówkę.

Nazywam to formą europejskiego mikrouniwersalizmu. W czasach radykalnej polaryzacji, wzrostu napięć i populizmów, rozbieżności interesów i pomysłów na kolejne exity, Eurowizja pozostaje kulturowym reliktem epoki, w którym wspólna Europa stanowiła przede wszystkim obietnicę, a nie pulę dzielonych zagrożeń. Nawet jeśli Eurowizja jest dziś już tylko cieniem siebie sprzed dekad i częściej budzi politowanie niż entuzjazm – to wciąż pozostaje jednym z niewielu miejsc, w których przypominamy sobie, że mamy ze sobą jeszcze coś wspólnego. Nawet jeśli będzie to tylko kiczowaty eurodance z lat 90.

Przeczytaj też: Mercy z Francji. Mój faworyt na Eurowizji

Podziel się

1
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.