Zima 2024, nr 4

Zamów

Bp Muskus: Bóg bywa bardzo osamotniony w swoim Kościele

Bp Damian Muskus. Fot. Archiwum prywatne

Przyszedł czas na „więcej”. Więcej Ewangelii, więcej miłości, więcej wrażliwego podejścia do wyzwań. Więcej relacji i bliskości z człowiekiem – mówi biskup Damian Muskus.

Damian Muskus jest krakowskim biskupem pomocniczym. Ale jest też franciszkaninem. Dlatego zwracam się do niego formą „Ojcze”, którą zresztą – jak sam przyznaje – preferuje.

Damian Jankowski: Przychodzi do Ojca młoda kobieta lub mężczyzna i wyznaje, że co najmniej od czasu pandemii pojawia się w kościele sporadycznie. Co by jej Ojciec powiedział?

Bp Damian Muskus: Nie da się na to pytanie odpowiedzieć wprost, bo niewiele wiem o potencjalnym rozmówcy. Jedyna informacja to zanik praktyk religijnych w czasie pandemii. Pandemia jest jakąś cezurą, dość ważną, ale też do końca nie wiadomo, co się za nią kryje. Nie wiemy, kim właściwie jest ta osoba, co wydarzyło się w jej życiu, jak wyglądała jej wiara kiedyś i jak wygląda dzisiaj. Nie znamy świata jej uczuć, wrażliwości, jej więzi z Bogiem. A od tych wszystkich czynników zależy, co należałoby jej powiedzieć. Człowiek nie jest teorią czy anonimowym bytem. Aby więc odpowiedzieć na pańskie pytanie, musiałbym się z nią spotkać twarzą w twarz.

Przede wszystkim chciałbym zapytać tę osobę o to, jak się czuje z tym, że nie chodzi do kościoła, bo już sam fakt dzielenia się tym doświadczeniem wiele mówi, pokazuje między innymi, że nie jest ono dlań obojętne, że to ktoś religijnie wrażliwy. Czy ta decyzja spowodowała poczucie straty, czy raczej ulgi, czy czuje w związku z tym jakąś wewnętrzną pustkę i jak próbuje ją zapełnić? Wiele jest pytań, które chciałbym zadać. Może to mało satysfakcjonująca odpowiedź, ale porusza Pan problem, w którym jest więcej pytań niż odpowiedzi.

I chyba tak musi pozostać… Zacząłem od tego nieco prowokacyjnego pytania, bo za nim tak naprawdę kryje się pewna intuicja: jako ludzie wszyscy mierzymy się z wymogami życia, odczuwamy zarówno radości, jak i smutki, czasem okazujemy się bezradni. Czy proste rozróżnienie na praktykujących i niepraktykujących nie jest dziś już czymś wtórnym, niewystarczającym? Czy nie potrzebujemy najpierw nawrócenia na bycie po prostu ludźmi – życzliwymi sobie, empatycznymi, współczującymi?

– Rozróżnienie na praktykujących i niepraktykujących to wygodny, ale upraszczający schemat, w dodatku – jak każdy schemat – po prostu nieprawdziwy. Ludzka wiara jest rzeczywistością dynamiczną, zmienia się wraz z nami, szuka nowego wyrazu, przechodzi fazy buntu, zniechęcenia czy ciemności, nie da się tego opisywać według tak prostych kategorii. Niewykluczone, że w kościelnych ławkach siedzi sporo osób niewierzących. A pośród tych, którzy do świątyń zaglądają nieregularnie, można spotkać osoby, które z Bogiem mają żywą relację.

Obawiam się, że gdyby Jezus stanął dziś wśród nas, wielu gorliwych oskarżałoby Go o przesadną łagodność, wyśmiewało za czułość okazywaną innym i bulwersowało pobłażliwością dla ludzkich słabości i niedomagań

bp Damian Muskus

Udostępnij tekst

Wracając do pańskiego pytania, przypomina się klasyka gatunku, czyli ks. Tischner i jego słynne: „Najpierw jestem człowiekiem, potem filozofem, potem długo, długo nic, a dopiero potem księdzem”. Nasze dylematy nie są zresztą czymś rewolucyjnie nowym. Chrześcijanie mają przedziwny kłopot z ludzką twarzą, z okazywaniem i przyjmowaniem zwyczajnej życzliwości. Jakbyśmy się bali, że będziemy postrzegani jako ludzie słabi. Jakbyśmy usiłowali wpasować się w kulturę promującą siłę, przebojowość, samorealizację. Może boimy się gestów, słów albo czynów, które obnażą naszą wrażliwość?

Zna Ojciec odpowiedź?

– Nie, nie znam. Użyję słowa, którego nie wstydzę się wypowiadać: nie wiem. Obawiam się, że gdyby Jezus stanął dziś wśród nas, wielu gorliwych oskarżałoby Go o przesadną łagodność, wyśmiewało za czułość okazywaną innym i bulwersowało pobłażliwością dla ludzkich słabości i niedomagań.

Trzeba być „wyrazistym”.

– Widzi Pan, odnoszę czasem wrażenie, że ludzie zwyczajni, po prostu dobrzy i serdeczni dla innych, są jakby przezroczyści, niedostrzegalni nawet dla współsióstr i współbraci we wspólnocie wierzących. Tak jakby świętość musiała być heroiczna, zdobywana na wysokim „c”, imponująca. Wyrazistość jest wymogiem czasów, staje się presją. A co z łagodnością, drobinami dobroci rozsypanymi w codzienności? To są wartości dziś mocno niedocenione, choć przecież bez nich przestajemy być ludźmi.

Z drugiej strony, lekcji empatii i wrażliwości potrzebują nie tylko katolicy. Z pewnymi obawami patrzę na pokolenie smartfonowe, które potrafi empatyzować z ekranem telefonu, ale nie zauważa potrzeb ludzi, którzy są na wyciągnięcie ręki. Stajemy się ślepi na najbardziej podstawowym poziomie ludzkich odruchów i jest to choroba cywilizacyjna, która nie ma światopoglądu czy wyznania. Inna rzecz, że katolik, człowiek Dobrej Nowiny, powinien wyznaczać standardy życzliwości czy empatii, i z całą pewnością być znakiem sprzeciwu wobec brutalizacji relacji społecznych.

Kiedy mówi Ojciec o życzliwości, przychodzi mi na myśl św. Franciszek. W książce „Nie mój Kościół” zwraca Ojciec uwagę na pewien epizod z życia Biedaczyny z Asyżu. Udał się on do sułtana, nie nawrócił go, ale nawrócił samego siebie, to znaczy zmienił myślenie: zobaczył w nim nie innowiercę, lecz brata. To chyba dobra, bardzo aktualna wskazówka dla wierzących, prawda?

– Sądzę, że nie tylko dla wierzących. Okopywanie się na własnych pozycjach służy polaryzacji, a nie porozumieniu. Nie dogadujemy się między sobą, bo zakładamy z góry, że to drugi człowiek ma się uczyć od nas, a nie my od niego. On ma swoją prawdę, my mamy swoją, ale nasza jest prawdziwsza.

Usztywnienie wobec inaczej myślących, inaczej wierzących, jest albo patrzeniem na nich z wyższością – a jak wiemy pycha to pierwszy z siedmiu głównych grzechów – albo ze strachem. Przed czym? Przed tym, że ten inny odbierze mi poczucie bezpieczeństwa? Że zburzy, a przynajmniej zakwestionuje mój świat?

Franciszek nie musiał się bać spotkania z sułtanem, bo w swoim świecie, w swojej więzi z Bogiem, czuł się pewnie i bezpiecznie. I to otworzyło go na doświadczenie innego i pomogło zobaczyć w nim brata. Właśnie dlatego, że był głęboko zjednoczony z Chrystusem, umiał przyjąć wezwanie do nawrócenia dla siebie i ucieszyć się spotkaniem, które wniosło w jego świat nowe bogactwo.

Myślę, że z tym idzie jeszcze jedna zmiana w mentalności. „Sukces nie jest imieniem Boga” – mówił Martin Buber. Dobrze byłoby chyba wyryć dziś te słowa w krużgankach świątyń, odejść od masowości i „presji skuteczności”, nie skupiać się na liczbach, odrzucić „obietnicę łatwego szczęścia”, być „Kościołem na pustkowiu” (to Ojca określenia). „Bóg nie oczekuje, że zatrzymamy odchodzących. Mamy tylko opowiadać ludziom o Bożej miłości i być zawsze po stronie człowieka” – mówił Ojciec do księży na Wawelu z okazji 30-lecia ich kapłaństwa w ubiegłym roku. Dodałbym do tego jedną uwagę: oby do głosu nie doszło manichejskie myślenie „jest nas mało, ale to dobrze, świat poza murami kościoła jest już stracony”. Jak zdaniem Ojca uniknąć tej pułapki, by „mała trzódka” nie była gettem zadowolonych z siebie?

– Sukces to jeden z tych bożków, których kult wyprowadza nas na manowce. Jeśli się go jednoznacznie nie wyrzekniemy, nigdy nie odzyskamy ewangelicznej prostoty. Ale wyrzec się bożka, jakiegokolwiek, oznacza: nawrócić się. A to nie jest przyjemny proces.

Nawrócenie to nie pobożna i wzruszająca opowieść, bo ono wymaga wypalenia w nas do korzeni myślenia według starych, dobrze znanych i oswojonych reguł, a to z kolei oznacza w pewnym momencie utratę poczucia bezpieczeństwa. Bo czego mamy się chwycić, jeśli to, do czego się przyzwyczailiśmy, już nie działa?

Tak, takie myślenie, o jakim Pan mówi, rzeczywiście nam grozi, o ile nie wypalimy w sobie skłonności do mierzenia wszystkiego, nawet Ewangelii, miarą sukcesu. Jak tej pułapki uniknąć? To wymaga pewnej dojrzałości, pokory poddawania się refleksji i instynktu krytycznego. Nie widzę innej drogi, jak ta, sprawdzona zresztą przez wieki i doświadczenia mądrych ludzi.

Jeśli chrześcijanie w „małej trzódce” nie stoją mocno na własnych nogach, świadomi tego, kim są i kim jest Ten, dla którego żyją, jeśli nie dbają o swoje ludzkie i duchowe dojrzewanie – a jest to proces, który nigdy się nie kończy – prędzej czy później stworzą nie wspólnotę wspierającą się w drodze i zapraszającą do niej innych, ale zamkniętą, toksyczną grupę. Jeśli w dodatku żyją według filozofii zasługiwania na zbawienie, traktując Kościół jak duchową siłownię albo miejsce zdobywania kolejnych sprawności, no to mamy gotowy przepis na zjawisko, o które Pan pyta.

Trzeba umieć dotknąć własnej słabości i spojrzeć jej w oczy, by pojąć, że niewiele różnimy się od tych, którzy znajdują się poza murami kościoła, czyli w ocenie wielu: na straconej pozycji. Wszyscy dźwigamy ludzką kondycję, zarówno jej piękno, jak i brzydotę. Wyróżnia nas tylko jedno – na naszej drodze stanął Zmartwychwstały. Ale czy to nasza zasługa, czy raczej dar niezasłużony?

Odnośnie zasług: niedawno publicysta Ignacy Dudkiewicz zauważył, że wkrótce przed polskimi biskupami staną wyzwania wyrażone w słowie „mniej”. „Mniej władzy, mniej księży, mniej pieniędzy, mniej wpływów politycznych, mniej autorytetu”. Przemyślenie relacji do świata, o której wspomniałem, i odrzucenie „snów o potędze” to jedno. Druga sprawa ma aspekt praktyczny. Kiedy ogłosił Ojciec, że chce – w celu pomocy chorej na SMA dziewczynce – podjąć prace zarobkowe, na Więź.pl opublikowaliśmy tekst „Dał nam przykład bp Muskus jak pracować mamy”. Może więc czeka nas jeszcze co najmniej jedna zmiana: w podejściu do tego, jak funkcjonują i czym zajmować się mają księża w postsekularnym świecie?

– Akurat ze słowem „mniej”, jako brat mniejszy, jestem oswojony. A moja praca zarobkowa, która zainspirowała autora tekstu opublikowanego przez „Więź”, była bardziej promocją dobroczynności niż fizycznym wysiłkiem. Daleki więc jestem od popularyzowania pracy zarobkowej wśród księży, bo nie to jest ich misją. Zresztą dla wielu duchownych praca fizyczna naprawdę nie stanowi czegoś niezwykłego.

Poza tym księży jest coraz mniej, a to oznacza tyle, że przed nami stoją wyzwania wyrażone w słowie „więcej”. I tak wolę o tym myśleć. Więcej ofiarności, więcej gorliwości, więcej otwarcia. Ograniczenie wyrażające się w słowie „mniej” ma sens tylko wtedy, gdy prowadzi do „więcej”.

Praktyka życia rodzi się ze sposobu myślenia o wyzwaniach codzienności – czy traktujemy je tylko jako zgodę na jakiś brak, zresztą nieodzowną, czy jako wezwanie do coraz większej hojności, przekraczania siebie, uwolnienia wyobraźni i poszerzania serca? Pierwsze prowadzi do zgorzknienia i frustracji, drugie – do bogactwa i odkrywania nowości Ewangelii. Nie chcę uciekać od pytania o ograniczenia władzy, znaczenia, prestiżu, bo to akurat jest dla mnie oczywiste – im tego mniej, tym dla Kościoła jako wspólnoty wierzących lepiej.

Ale…

– Ale tak sformułowane podejście do sprawy powoduje, że budzi się w nas poczucie opresyjności czy, nie daj Bóg, bycia prześladowanymi lub „opiłowywanymi”. A to ustawia w kontrze i budzi odruchy obronne. Myślę więc, że – powtarzam – przyszedł czas na „więcej”. Więcej Ewangelii, więcej miłości, więcej wrażliwego podejścia do wyzwań. Więcej relacji i bliskości z człowiekiem. Świadomie mówię: z człowiekiem, nie z ludźmi. Więcej dobrych relacji twarzą w twarz, więcej odkrywania Jezusa w drugim.

A jak to jest z obecnością Jezusa w Kościele? Ostatni papieże bez oporów sięgali do ewangelicznego opisu burzy na jeziorze. Benedykt XVI w pożegnalnym przemówieniu zapewniał, że zawsze wiedział, iż w łodzi Kościoła jest Pan. Wcześniej jednak przyznawał, że zdawało mu się nieraz, jakby Bóg spał. Z kolei Franciszek podczas pandemicznego „Urbi et orbi” na pustym placu św. Piotra wołał: „Zbudź się, Panie”. Czy i Ojciec nie odczuwa czasem osobiście tego „snu” Boga?

– Bliska jest mi intuicja papieża Benedykta XVI. Kiedyś już wspominałem o tym, że jego pożegnalne przemówienie zmieniło moje myślenie o Kościele. Jezus w nim jest i działa nawet wtedy, gdy wydaje nam się, że śpi w łodzi i wpadamy w iluzję Jego nieobecności. Dziś jednak myślę, że trzeba zwrócić uwagę na coś przeciwnego.

Wciąż mam wrażenie, że to my śpimy, jak uczniowie w Ogrójcu, a Bóg nie ustaje w próbach wybudzenia nas z letargu, jak w scenie opisanej przez św. Mateusza, kiedy to Jezus kilka razy wraca do swoich towarzyszy i za każdym razem zastaje ich na drzemce, choć prosił, by czuwali wraz z Nim.

Pan Bóg próbuje nas otrzeźwić na różne sposoby: posługuje się opinią publiczną, wstydem i upokorzeniem po kolejnych upadkach ludzi Kościoła, piętrzącymi się pytaniami o miejsce Kościoła w przestrzeni społecznej, procesami laicyzacji, obojętnością młodych, duchowymi kryzysami ludzi dojrzałych, wypaleniem wielu swoich uczniów, brakiem nadziei w świecie konfliktów i niesprawiedliwości. Wstrząsa nami raz po raz, wołając: „Czuwajcie i módlcie się!”. Obudźcie się!

Wesprzyj Więź

Jestem o tym głęboko przekonany: Bóg nie śpi. To my Go opuszczamy, ulegając pokusie snu w czasie, który wymaga wzmożonego czuwania i gotowości. Porzucamy Go, choć bardzo nas potrzebuje. Z wygody? Ze znużenia? Ze smutku i bezradności? Bóg bywa bardzo osamotniony w swoim Kościele.

Rozmawiamy przed Wielkanocą, świętem zwycięstwa życia nad śmiercią, nadziei nad rozpaczą. Co by Ojciec powiedział osobom – nierzadko słusznie – zrażonym do Kościoła, których w Wielkanoc nie będzie w świątyniach?

– Powiedziałbym im, że Zmartwychwstały chodzi swoimi drogami i lubi zaskakiwać. Że przychodzi mimo drzwi zamkniętych, że pozwala dotykać swoich ran i daje się rozpoznawać w geście łamania chleba. Niech nie tracą nadziei. On ich znajdzie.

Przeczytaj też: Bp Muskus: W Kościele pora nam zamilknąć i posłuchać

Podziel się

17
9
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.