Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Chcę do mojej mamy i do mojego tatusia. Ale oni są Żydami

Gwiazda Dawida w KL Dachau

Elżunia została wysłana po zeszyt. „Dostaje za mało reszty i zwraca uwagę sklepikarzowi. Ten przewierca ją wzrokiem: »Bardzo akuratna. Całkiem jak Żydówka. A może jesteś Żydóweczką?«”.

Opowiadanie klasztorne

„Jak zaczęli strzelać, powiedział, że ma córkę w klasztorze w Zamościu, że on nie przeżyje tego, a ja przeżyję, więc mam zająć się po wojnie tą córką. Powiedziałem: »Dobra, dobra, nie pleć głupstw«”. Był 19 kwietnia 1943 roku, dzień wybuchu powstania w getcie warszawskim.

Reporterka Hanna Krall zapytała Marka Edelmana, co się stało z dziewczynką.

„– Nie ma jej. Wyjechała do Ameryki. Jacyś bogaci ludzie zaadoptowali ją i bardzo ją kochali. Elżunia była piękna i mądra. A potem popełniła samobójstwo.

 – Dlaczego?

 – Nie wiem. Kiedy byłem w Ameryce, poszedłem do tych rodziców. Pokazali mi jej pokój. Niczego w nim nie zmieniali od jej śmierci. Ale nadal nie wiem, dlaczego to zrobiła”.

„Miała wszystko – pisała dalej Krall w książce Zdążyć przed Panem Bogiem – kochających rodziców, pokój z drogimi zabawkami, a później świetny dyplom i przystojnego narzeczonego, ale któregoś dnia połknęła środki nasenne i został po niej ten piękny pokój, seledynowo-biały, w którym jej dobry amerykański ojciec nie pozwala przestawić żadnej rzeczy i mówi, że tak musi zostać na zawsze. Amerykański ojciec pytał doktora Edelmana, dlaczego ona to zrobiła, ale nie umiał odpowiedzieć, chociaż to była Elżunia, córka Zygmunta, który mówił: »Ja nie przeżyję tego, ale ty przeżyjesz, więc żebyś pamiętał, że w Zamościu, w klasztorze, jest moje dziecko…«”.

Anna Bikont, Nigdy nie byłaś Żydówką, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023
Anna Bikont, Nigdy nie byłaś Żydówką, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023

W Przemyślu, nie w Zamościu. Ale to nie Edelman ją stamtąd zabrał, więc nie musiał pamiętać.

Elżunia, wtedy już Elza Shatzkin, popełniła samobójstwo 18 października 1962 roku, miała dwadzieścia pięć lat. Cztery lata wcześniej opublikowała w magazynie literackim Uniwersytetu Cornell opowiadanie o sześcioletniej żydowskiej dziewczynce ukrywanej w klasztorze:

Przemyśl – grudzień 1942

Szósta rano. Znowu jest szósta rano, bo słyszę dźwięk dzwonu. Nienawidzę tego dźwięku. Mam sześć lat i jest godzina szósta. To miłe. Muszę zobaczyć, czy Józefina się obudziła. Ma tylko cztery lata. Jeśli się nie obudzi albo jeśli zmoczy łóżko, zbiją mnie, a może ją też. Biją każdego, szczególnie jeśli jesteś mała. Przyszła siostra Katarzyna. Nosi ciężką brązową suknię, długą do ziemi, na którą mówią „habit”. […]

Chodź, Józefino, teraz się umyjemy. Józefina nie zmoczyła znów łóżka. Przytula się do mnie, jakbym była jej matką. Ale ja jestem za mała. […]

Dzisiaj jest sobota. Wieczorem wykąpiemy się i dadzą nam czyste koszule. Być nagą to nie jest miłe, dlatego musimy mieć na sobie nasze brudne koszule, kiedy się kąpiemy, i myć się pod koszulą. […]

Dlaczego siostra Agata jest niedobra? Jest ładna, ale niedobra. Janka miała dziurawe majtki. Wszystkie stałyśmy w szeregu i Janka musiała zdjąć majtki, a siostra Agata zbiła ją paskiem od habitu. Janka płakała, bo się wstydziła i ją bolało.

Matka przełożona jest dla mnie miła. Wie, że jestem Żydówką i naprawdę nie nazywam się Maria. Nazywam się Chana Stern. To źle być Żydem i nigdy nikomu o tym nie powiem. Wszystkie siostry by zginęły i mnie by zabito. Mam bardzo dobre stopnie z religii i chcę pójść do pierwszej komunii, ale mi nie pozwolą. Mam nadzieję, że matka przełożona nie powiedziała im, że jestem Żydówką. Żydzi robią macę z krwi chrześcijańskich dzieci. Mój dziadek był Żydem. Miał długą białą brodę i nosił kapotę, tak jak siostra Katarzyna. Wkładał szal w paski i modlił się do Boga cały dzień. Nie sądzę, by jadł taką macę.

Gdybym mogła mieć moją lalkę! Przyniósł mi ją tatuś. Nie wiem, gdzie oni teraz są. Lalka otwierała oczy i mówiła „mama”. Kiedyś, kiedy chorowałam na odrę, dawno temu, tatuś przyszedł ze swoim przyjacielem. On też był chyba Żydem. Nie dałam im poznać, że nie śpię, wyciągałam się i wyciągałam, żeby widzieli, że jestem duża.

W zeszłym roku w żółtym pokoiku było nudno. Nikt w budynku nie mógł wiedzieć, że jesteśmy Żydami. Za dużo płakałam i pan Malinowski i mama zatykali mi usta okropną szarą chustką. On zawsze grał ze mną w domino i czytał mi różne opowieści. Był starym człowiekiem z rudą brodą, mama mówiła, że jest bohaterem. Czasami odwiedzał nas tatuś. Gwizdał na pobudkę, przytulał mnie i podrzucał do sufitu. Mama i pan Malinowski uczyli mnie, jak się modlić, wiązać sznurowadła i obierać jabłka tak, jak trzeba. Nauczyli mnie Ojcze nasz i innych specjalnych modlitw. […]

Przejechał pociąg i usłyszałam długi gwizd. Rozpłakałam się, bo nikt mnie nie kocha i jestem sama na tym świecie. Chcę do mojej mamy i do mojego tatusia. Ale oni są Żydami. Mam nadzieję, że nie umarli. Jeśli nie są martwi, prawdopodobnie ktoś przyjdzie i zabierze mnie z powrotem do nich. Jest zimno, ale będę teraz spać. Jezus wie, że go kocham. Nie ma nic przeciwko Żydom.

Jedno zdanie o getcie

Urodziła się 18 grudnia 1936 roku. Pierwsze słowa, które słyszała, pewnie były w jidysz. Jej ojciec Zelman Frydrych był działaczem Bundu, a to był język bundowskich domów i język jej dzielnicy. Chociaż już pokolenie rodziców Elżuni zwracało się często do dzieci po polsku. Mieszkali na Pańskiej 67. Zelman był sekretarzem Jutrzenki (w jidysz – Morgensztern), organizacji prowadzącej robotnicze kluby sportowe. Wchodził w skład bundowskiej milicji, która broniła Żydów przed nacjonalistycznymi bojówkarzami.

Granica getta przecinała Pańską na wysokości numeru 71, tak że nie musieli się przeprowadzać, gdy Niemcy nakazali Żydom przeniesienie do dzielnicy zamkniętej. (Później mieszkali przy Nowolipkach 60). W getcie Frydrych dalej organizował zajęcia sportowe dla młodzieży, miał też pracę (czy przynajmniej pieczątkę, że ją ma) jako urzędnik w Zakładzie Zaopatrywania Dzielnicy Żydowskiej.

Elżunia skończyła pięć lat z kawałkiem, gdy wiosną 1942 roku poszła w getcie do pierwszej klasy. Miała zajęcia z pisania, czytania, rachunków, śpiewu, robót ręcznych, gimnastyki, rytmiki i rysunku. Z wszystkiego dostała piątki – czwórkę tylko jedną, z pisania. Gdy spojrzeć na jej charakter pisma tuż po wojnie, trudno się dziwić – rzeczywiście bazgrała.

Tym pismem zapełniła cztery strony zatytułowane Mój ­życiorys. Anna Edelman, córka Aliny Margolis i Marka Edelmana, znalazła je po śmierci mamy wśród listów od Elżuni. Pewnie napisała to jeszcze w Polsce, na ich prośbę, niedługo po tym, jak do nich trafiła; pismo jest bardziej dziecinne niż to z listów wysyłanych już później, ze Szwecji i Stanów. Miała zatem mniej niż dziesięć lat. Mój życiorys to tytuł trochę na wyrost. Są to różne dziecinne opowieści, nieskładające się w spójną całość. O getcie jedno zdanie: „Nosiłam szmatkę na szyi, na której było napisane moje imię nazwisko i data urodzenia”.

Jej świadectwo szkolne, podobnie jak karty ubezpieczeniowe jej i rodziców, znajduje się w dziale dokumentów z gett Żydowskiego Instytutu Historycznego. Nie wiadomo, jak się zachowało ani jak tam trafiło. Gdy myślimy o czasie wojny, a szczególnie o Holokauście, wydaje nam się, że wywołał nagłe zerwanie więzów łączących ludzi z codziennością – ale tak nie było. Frydrych posługiwał się dalej tą samą legitymacją ubezpieczeniową, którą wyrobił sobie w latach trzydziestych. Na karcie ubezpieczeniowej Elżuni odnotowane są jej kolejne wizyty lekarskie, pierwsza w kwietniu 1937, ostatnia w lipcu 1941 roku, tyle tylko że jej lekarki, od czasu niemowlęctwa Elżuni potwierdzającej zalecenia medyczne czerwonym stemplem z nazwiskiem „dr Luba Aniosztejn”, nie ma już w getcie.

W lipcu 1942 roku, gdy rozpoczęły się deportacje z getta, Bund wysłał Zelmana Frydrycha z misją. Trzeba było ustalić, dokąd jadą pociągi odjeżdżające z Umschlagplatzu – według zapewnień Niemców Żydzi byli wywożeni „na wschód” do pracy. Dobrze się nadawał do podróżowania po Polsce: „Jeden z najbardziej odważnych i niestrudzonych ludzi w podziemiu. Przystojny młody mężczyzna, silny, dobrze zbudowany, wysportowany, który wyglądał jak marzenie niemieckiego propagandysty o aryjskim blondynie”. Dojechał do Sokołowa Podlaskiego, gdzie dowiedział się, że linia kolejowa się rozwidla – Niemcy zbudowali nową bocznicę, która prowadzi do niedalekiej wsi Treblinka. To tam jadą pociągi z Warszawy. Wracają puste. W Sokołowie spotkał uciekiniera z obozu, mężczyznę w strasznym stanie: mocno posiniaczonego, zakrwawionego, ubranie miał w strzępach. Numer bundowskiego pisma „Ojf der Wach”, w którym ukazała się relacja Frydrycha, udało się wydrukować dopiero 20 września, już po zakończeniu wielkiej akcji, która pochłonęła trzysta tysięcy ofiar, ale wiadomości zdobyte przez Frydrycha, a także innych łączników i uciekinierów z Treblinki, rozchodziły się w getcie z ust do ust (inna sprawa, czy chciano w nie wierzyć).

Nie wiem, w którym momencie i jakim sposobem Elżunia wyszła z getta. Pewnie zorganizował to Frydrych po powrocie z Sokołowa. Nie mógł już mieć wątpliwości, że jeśli jego rodzina trafi na Umschlagplatz, będzie to oznaczać śmierć.

Z początku ukrywała się z matką po „aryjskiej stronie” na warszawskiej Woli. To był pokoik z maleńkim oknem wychodzącym na podwórko, w środku tylko wąskie łóżko. Nie wolno im było wychodzić. Ojciec mieszkał gdzie indziej; wyposażony w „dobry wygląd” i dobre dokumenty, krążył między gettem a „aryjską stroną”, organizując przemyt broni do getta na przygotowywane powstanie. Gospodarze pozwalali mu odwiedzać żonę i córkę raz w tygodniu. „Byłam z mamusią, tatuś spał w hotelach, a resztę dnia nie wiem, jak spędzał, bo przychodził do nas tylko od czasu do czasu – opisała ten czas Elżunia. – Z nami też był pewien staruszek, który nazywał się Malinowski”.

Naprawdę nazywał się Bernard Goldstein. Był kolegą czy raczej mentorem Zelmana, o dwa pokolenia starszym, znanym działaczem Bundu, przed wojną organizatorem bundowskiej samoobrony. Kierował nią dalej w kwietniu 1940 roku, w czasie tak zwanego pogromu wielkanocnego, gdy grupy młodych warszawiaków atakowały Żydów na ulicach i włamywały się do domów, gdzie biły, demolowały, kradły.

W listopadzie 1942 roku, czyli już po wielkiej akcji, Marek Edelman odprowadził Goldsteina do bramy getta, a po „aryjskiej stronie” czekał na niego Frydrych. Umieścił go tam, gdzie ukrył żonę i córkę. Z Bernardem spędziły miesiąc, półtora, siedząc na tym jednym wąskim łóżku i nasłuchując, co dzieje się u gospodarzy (tylko na noc ich współlokatorowi udostępniano pomieszczenie obok).

To z wydanej po wojnie w Stanach książki wspomnieniowej Goldsteina wiemy trochę o Elżuni z tamtego czasu. Gdy Goldstein przyszedł, jej mama, „ta sama elegancka piękna Cyla”, rozpłakała się na jego widok. Pięcioletnia dziewczynka, „ładna, ruchliwa blondynka, której niebieskie oczy promieniały energią i inteligencją”, przesiadywała przy oknie, patrząc, jak inne dzieci bawią się na podwórku, i nie umiejąc zrozumieć, dlaczego nie może do nich dołączyć. „Zarazem jednak przerażało nas – pisał – jak świadoma jest naszej niebezpiecznej sytuacji. Czasem zapominałem się i przechodziłem na jidysz. Niemal wpadała w histerię. »Niech pan przestanie mówić w tym języku. Nie rozumie pan, że chodzi o nasze życie?« – syczała groźnie po polsku”. Często płakała. „Matka próbowała ją uciszyć. Czasem jedynym sposobem było wciśnięcie do jej małej buzi chusteczki. Płacz dziecka bardzo denerwował naszą gospodynię. Sąsiedzi wiedzieli, że nie ma dzieci”.

Małżeństwo Chomątowskich, które ich ukrywało, prowadziło bogate życie towarzyskie, wieczory przy kartach przeciągały się do późna. Odwiedzał ich też sąsiad pracujący w tej samej fabryce co Chomątowski, zagorzały narodowiec, raz został na noc. „Cyla i ja siedzieliśmy całą noc, trzęsąc się ze strachu, że dziecko mogłoby się obudzić i zapłakać lub odezwać się zbyt głośno, może poprosić o wodę, o cokolwiek, a to byłoby dla nas wyrokiem”.

„Musiałyśmy z mamusią mówić cicho i bronić zaglądania do pokoju” – zapamiętała ten czas Elżunia.

Gospodarz, działacz podziemia, zachowywał stoicki spokój, natomiast gospodyni panicznie się bała i co raz wybuchała płaczem. Zgodziła się ukrywać Żydów, bo uważała, że musi walczyć z Hitlerem (była córką Niemki i Polaka, jej dwóch braci walczyło na froncie po niemieckiej stronie i o nich też się denerwowała).

Więc to był jej pomysł: w klasztorze w Przemyślu Chomątowska miała siostrę czy też znajomą. Elżuni powiedziano, że pojedzie do miejsca, gdzie są inne dzieci, z którymi będzie mogła biegać na dworze i świetnie się bawić. Gospodyni nauczyła ją modlitw i nowego imienia – może to wtedy z ­Elizy‑Ilzy, jak na nią wołano w domu, stała się Elżunią. Potem pojechała – zapamiętała, że ojciec wywiózł ją tramwajem za miasto, a tam przejęła ją Chomątowska. „Przy tej sposobności [tata] dał mi swoją fotografię, którą chowałam skrzętnie, aż wreszcie zgubiłam”. Gdy Chomątowska miała wracać do Warszawy, „Elza nie dawała jej wyjechać. Płakała i błagała, żeby nie zostawiać jej samej”.

Elżunia: „Na drugi dzień pani Ch. wyjechała, a ja zostałam w zakładzie. Ogarnęła mię dziwna samotność i lęk. W zakładzie rygor był bardzo surowy, za najmniejsze przewinienie karano. Musiałam sama cerować pończochy, obierać kartofle, sprzątać pokoje. Każda z nas, która miała po sześć lub siedem lat, miała pod opieką młodszą dziewczynkę, to jest 2, 3-letnią”.

Nie można zatem mieć wątpliwości, że jej opowiadanie o klasztorze należałoby zaliczyć do gatunku non-fiction. Tak ją widzę, gdy o niej myślę: mała dziewczynka, której po koszmarze getta i strachu ukrywania się obiecano dużo koleżanek i zabaw, a zamiast tego trafia do ponurego, zimnego miejsca, gdzie dzieci są bite za winy, których nie popełniły, a wszystko jest grzeszne, włącznie z myciem.

Nie mieli pojęci, że przyjęli żydowskie dziecko

Ale klasztor uratował ją od śmierci.

Do pokoju zajmowanego przez Cylę Frydrych wprowadziła się w miejsce Elżuni Pola Flinker, żona bundowskiego działacza. Gdy któregoś dnia musiały na wiele godzin opuścić mieszkanie, bo dom miała sprawdzać komisja sanitarna, zostały zatrzymane przez grupę szmalcowników. Zabrali im wszystko. Dotarły do domu niemal nagie i bose i ze względów bezpieczeństwa musiały zmienić kryjówkę. Nie miały dokąd pójść. Trafiły do Franciszka Szczerbińskiego, ojca Chomątowskiej, u którego wraz z innymi działaczami ukrywał się Frydrych. Szczerbiński należał do ludzi z „szarej strefy” między pomaganiem a szmalcownictwem. Przechowywał Żydów, pozwalał nawet im organizować konspiracyjne zebrania, ale wszystko za duże pieniądze. Któregoś razu dwóch zblatowanych z nim żandarmów wkroczyło do jednej z kryjówek i zażądało sowitego wykupu od pary, którą właśnie przyjął. Cyla i Pola w pośpiechu opuściły to miejsce. Następne mieszkanie, na Świętojerskiej, okazało się jeszcze mniej bezpieczne – ukrywali się tam działacze Bundu i przechowywana była broń. Ktoś doniósł, wkroczyli Niemcy, mężczyzn zastrzelili, Cylę i Polę wysłali do obozu w Lublinie. Zginęły na Majdanku.

Powstanie zastało Frydrycha w getcie przypadkiem, to był czas, kiedy Zelman, pseudonim „Zygmunt”, przebywał głównie po „aryjskiej stronie”. Walczył na terenie szopu szczotkarzy. Marek Edelman opowiadał Hannie Krall: „Wyszliśmy na podwórku, podpalali nas ze wszystkich stron, ale getto centralne na szczęście jeszcze się nie paliło, tylko nasz teren, fabryka szczotek […]. Rzuciliśmy się przez podwórza. Dobrnęliśmy do muru na Franciszkańskiej, w murze był wyłom, ale oświetlał go reflektor. Ludzie znów zaczęli histeryzować – że nie pójdą, że w tym świetle wystrzelają nas co do jednego. Krzyknąłem: »Jak nie, to zostaniecie sami«, i zostali, z sześciu chyba, a Zygmunt strzelił w reflektor z jedynego karabinu, jaki mieliśmy, i udało nam się szybko przeskoczyć”.

30 kwietnia „Zygmunt” Frydrych i „Kazik” Ratajzer zostali wysłani na „aryjską stronę”, by zorganizować pomoc dla żołnierzy Żydowskiej Organizacji Bojowej – wydostali się tunelem wykopanym pod ulicą Muranowską. W maju Frydrych przewiózł grupę powstańców, która wyszła z getta, z Milanówka do kryjówki załatwionej w podwarszawskiej wsi Płudy. Wydani przez gospodynię zostali tam rano otoczeni przez Niemców i rozstrzelani. Wraz z nim zginęli: Gabryel Fryszdorf, rodzeństwo Błonesów: Jurek, Lusiek (jeden z najmłodszych żołnierzy w powstaniu, miał trzynaście lat) i ich siostra Guta, oraz Fajga Goldsztejn. Frydrych został pośmiertnie oznaczony Krzyżem Walecznych.

Nie wiemy, kiedy Elżunia dowiedziała się o śmierci rodziców.

Nie wiemy też, kiedy odebrano ją z klasztoru – daty się nie zgadzają. Ale na pewno przywiozła ją z powrotem do Warszawy Adina Blady‑Szwajger, łączniczka ŻOB-u. Dlaczego ją stamtąd zabrała? Przecież nie dlatego, że dziewczynce było źle – jak ktokolwiek miałby się o tym dowiedzieć? Może przyszła wiadomość, że nie jest bezpieczna, bo Niemcy szukają żydowskich dzieci w klasztorach?

„Kiedy [Adina] przyjechała po nią, siostry nie zadawały pytań – opisywała Alina Margolis‑Edelman, której Adina musiała to opowiadać. – Elżunia podeszła do niej, nawet na nią nie patrząc. Nie patrzyła na nią, kiedy szły do pociągu ani kiedy jechały pociągiem”.

Adina Blady‑Szwajger umieściła ją w „zaufanym mieszkaniu” na Krochmalnej 5. Przypuszczam, że gospodarz był z PPS-u, to były najczęstsze bundowskie kontakty. Elżunia nie musiała się tam chować bez słowa w zamkniętym pokoju, uchodziła za polskie dziecko.

To pewnie z tego czasu pochodzi historia, którą opowiedziała później przyjaciółce, Irenie Klepfisz, a Irena opisała ją w poemacie Bashert. Elżunia została wysłana po zeszyt. „Dostaje za mało reszty i zwraca uwagę sklepikarzowi. Ten przewierca ją wzrokiem: »Bardzo akuratna. Całkiem jak Żydówka. A może jesteś Żydóweczką?«”.

Na Krochmalnej została do sierpnia 1944 roku.

Marek Edelman: „Gdy wybuchło powstanie, to Janek, ojciec tej rodziny, […] poszedł do oddziału na Starówce. Wtedy jego żona, zwykła dziewucha z Krochmalnej, wyrzuciła Elżunię na ulicę, bo wiedziała, że więcej pieniędzy już nie dostanie”.

Te dzieci z ulicy – gdy wybuchło powstanie, było ich niemało, rodzice poszli do pracy, zostali odcięci gdzieś w mieście i już nie mieli jak wrócić, albo zginęli – zbierała Rada Główna Opiekuńcza, oficjalna organizacja pomocowa koncesjonowana przez Niemców. Jacyś sąsiedzi doprowadzili Elżunię do RGO i stamtąd trafiła do Pruszkowa. „Tam było takie pole, na które przychodzili ludzie i wybierali te dzieci. Elżunię wziął jakiś młynarz, żeby mu gęsi pasała. A potem się zrobiło zimno i ten młynarz był dla niej bardzo niedobry” – opowiadał Marek Edelman.

Elżunia pisała, że była we Włochach, ale to chyba ta sama historia – podwarszawskie Włochy są niedaleko Pruszkowa. Wspomina gospodynię, panią Dulbińską. „Pierwszy dzień była dla mnie bardzo pobłażliwa, lecz potem, gdy się przyzwyczaiłam, biła mnie”. Opisuje szczegółowo dwa zdarzenia. Oprócz niej była tam druga dziewczynka, młodsza, Basia. Kiedyś zajmowały się czymś na dworze i zobaczyły, że sąsiadka karmi roczne dziecko. „Basia patrzyła w chleb jak w tęczę, bo była bardzo głodna”, ale gdy sąsiadka dała jej kawałek, obie dziewczynki zostały przez Dulbińską pobite. Innym razem, gdy gospodyni zrobiła na kolację racuszki, zamknęła Elżunię i Basię w drugim pokoju. „My nie spałyśmy, bo byłyśmy głodne, aż wreszcie zasnęłyśmy”.

Alina Margolis‑Edelman: „Po jakimś czasie młynarz oddał dziewczynkę do znajomego ślusarza w Żyrardowie, który miał warsztat i reperował w nim rowery. To czwarte miejsce było takie, jakby była we własnym domu”.

Została po wojnie. Nie zgłosili jej do żadnej organizacji żydowskiej – nie mieli przecież pojęcia, że przyjęli żydowskie dziecko.

Wesprzyj Więź

Fragment książki „Nigdy nie byłaś Żydówką”Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023.

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Przeczytaj też: Kim byli Żydzi, którzy ukrywali się u Ulmów?

Podziel się

2
2
Wiadomość

Fragment przypomniał mi publikowany tu fragment książki M.Białkowskiej o nadużyciach w zakonach żeńskich. Dobro i zło dzieje się w każdej wspólnocie, gdzie jest władza. I można, a nawet należy o nich pisać. Ale jakoś tak się darzy, że o jednych wspólnotach pisze się tylko o złu wielkim lub takim znalezionym pod mikroskopem, a o innych tylko dobrze o dobru wielkim lub znalezionym pod mikroskopem. Czy ktoś wie, czym sobie różne wspólnoty zasługują na zaszczyt lub poniżenie?

Na przykład tym: httpss://weekend.gazeta.pl/weekend/7,177333,30314635,dzieci-sie-nie-zabiera-bogatym-katolikom-zabierane-sa-kobietom.html Osobiście nie lubię nazaretanek i dominikanów, choć krzywda, jaką mi wyrządzili dotarł do mnie po latach. Do nazaretanek zdawałam do płatnego liceum, do klasy z rozszerzonym angielskim. Miałam czerwony pasek i mogłam iść wszędzie. Zdałam. We wrześniu siostrzyczki oznajmiły, że tylko pół klasy będzie się uczyło rozszerzonego angielskiego ( fakt , miały inne wydatki, bo poszerzały szkołę o odzyskane budynki). Cóż, z obiecanej nauki śpiewania i basenu też nic nie wyszło…Dominikanie. Anegdotycznie tylko, żeby nie dobijać: kiedy wychodził numer
” W drodze” braciszkowie po mszy sprzedawali , jeszcze cieplutki. Podchodziło się z 20 zł, a oni na ogół mówili, że nie mają wydać reszty ( tych 2-4 zł), więc się machało ręką na resztę. A na tacę w ciągu tych 8 mszy niedzielnych ludzie rzucali kilogramy bilonu :). A pieniążki ze skrzyneczki ” na budowę kościoła” szły na rachunki za e.e. Kłamczuszki !

Proszę Państwa, to nie ma sensu. Proszę porównać reakcje zachodnioeuropejskie z polskimi na atak Hamasu. Proszę porównać gdzie była polityka sympatii dla Hamasu, a gdzie nie. Widać teraz ładnie, gdzie ukrywał się antysemityzm, a gdzie nie. Mam nadzieję, że Izraelowi otworzyły się oczy na Polskę i uspokoi to jego politykę historyczno-społeczną wobec Polski. Proszę Państwa, to naprawdę nie ma już sensu…