W jego powieściach życie to utrata: okazji, możliwości, sił, bliskich. Czy jednak wszystko beznadziejnie przemija? Najsłynniejszy pisarz współczesnej Japonii w styczniu skończył 75 lat.
Lubi powtarzać, że w jego życiu wszystko potoczyło się nie tak, jak powinno. Powinien skończyć studia, znaleźć pracę i ożenić się, a on najpierw się ożenił, potem zajął się pracą (prowadził klub jazzowy), by dopiero następnie dokończyć studia. I zadebiutować jako autor powieści w wieku 30 lat (tyle, ile ma bohater „Kroniki ptaka nakręcacza”, jego najważniejszej książki).
Indywidualista w kolektywnym społeczeństwie
Choć Haruki Murakami – człowiek raczej przekorny – w zbiorze „Zawód: powieściopisarz” z lubością przywołuje zdanie mistrza czarnego kryminału, Raymonda Chandlera, że literacki Nobel niewiele znaczy, bo otrzymało go „zbyt wielu drugorzędnych pisarzy”, od dekad wymienia się go wśród faworytów do tej nagrody. Faworytów rok w rok, konsekwentnie, pomijanych przez Szwedzką Akademię…
Sam absolutnie nie jest autorem drugorzędnym. W ostatnich latach nie wydał co prawda wielkiej powieści, trochę odcinał kupony, trochę się spieszył, trochę stał się pisarzem, którego snobistycznie warto mieć na półce. Ale umówmy się, stworzył kilka genialnych bądź znakomitych opowieści, podobnych nieco do szczytowych osiągnięć Orhana Pamuka: ich niepodważalna wartość literacka łączy się z przystępnością. Lektura książek Murakamiego – zwłaszcza tych grubych, ponad pięćsetstronnicowych – jest wciągająca, sprawia czytelnikowi po prostu przyjemność.
Najprościej byłoby powiedzieć, że autor „Norwegian Wood” to Japończyk zakochany w zachodniej kulturze, konstruktor mitu przyjaznego Europejczykom Kraju Kwitnącej Wiśni, twórca konsekwentnie uciekający od ideowo-politycznego zaangażowania. Nieprzypadkowo bohater wspomnianej powieści nałogowo słucha Beatlesów (zaś pisarz zapożycza od nich sam tytuł). Nieprzypadkowo nastoletni kochankowie „Na południe od granicy, na zachód od słońca” za swoją uznają piosenkę „Red sails in the sunset” Nat King Cole’a. I oczywiście coś w tym jest: Murakami to indywidualista żyjący w kolektywnym społeczeństwie, długo pomijany przez artystyczne środowisko we własnej ojczyźnie, pogardzany tam za kosmopolityzm, a doceniany w Ameryce czy Europie.
Ale klucz – moim zdaniem – leży gdzie indziej. Pisarz ochoczo sięga po znane nam motywy (mit orficki w „Kronice”, klątwa Edypa w „Kafce nad morzem”), by stworzyć uniwersalną historię o ludzkim losie. Taką, w której odnajdą się Japończyk, Amerykanin, Polak i ktokolwiek inny.
Wytrzymać ciszę
Całkiem sporo w tych książkach kpiny – na przykład z kina artystycznego, w którym „wyjaśnienie sytuacji traktowane było jako zło, niszczące realizm”. Albo z aktywistów rewolty roku ‘68, których prawdziwym wrogiem nie były opresyjne władze, a rzeczywistość. Ale też dużo u Murakamiego nostalgii, melancholii i niewesołej refleksji nad tym, co nazywamy życiem.
Jego bohaterowie raz po raz muszą zadawać sobie pytanie: „Kim, do diabła, jestem?”. I wytrzymywać ciszę pojawiającą się zamiast odpowiedzi. Mierzą się nie tyle z przeciwnościami losu, co z własną śmiertelnością – ze świadomością, że „wszystko, co ma formę, może zniknąć w jednej chwili”, że „ostatecznie… zostaje tylko pustynia”, a życie to „stopniowe umieranie”.
Słuchaj też na Soundcloud, Youtube i w popularnych aplikacjach podcastowych
Nie jesteśmy kowalami własnego losu, zdaje się mówić Murakami, niech nikt w to nie wierzy. Jak w antycznej tragedii, „człowiek nie wybiera losu, to los wybiera człowieka”. Więcej nawet: nie wskazujemy, gdzie się rodzimy, a jednak czasem – to „Kafka nad morzem” – możemy wybrać, gdzie umrzemy. Życie sprowadza się przecież do szukania miejsca, do którego moglibyśmy przynależeć.
Jednocześnie kroczenie w obłoku niewiedzy niekoniecznie powoduje rozpacz, raczej… ciekawość, która niczym u późnego, elegijnego Felliniego sprawia, że budzimy się o poranku. „Świat jest ciekawy, bo nic się nie dzieje po naszej myśli” – jak mówi dziadek jednego z bohaterów Murakamiego.
U japońskiego pisarza zwyczajność wzięta zostaje w cudzysłów, w nierealistyczną ramę. Kluczowa okazuje się metafora tytułowego ptaka nakręcacza z przywoływanej już książki – chodzi o ptaka siedzącego na gałęzi, niewidocznego dla ludzi, a nakręcającego swym śpiewem sprężynę świata (z kolei w „Norwegian Wood” znajduje się wyborny opis, w którym odnalazłem siebie: protagonista raz na tydzień, w niedzielę, nie nakręca sprężyny codziennej aktywności, by oddać się lekturze książek).
Obraz ten jest tyleż piękny, co bezlitosny: sprężyny świata doskonale kręcą się bez naszego udziału. Odchodzimy niezauważeni. Bogiem, jedynym prawdziwym bogiem – jak w każdej wielkiej sztuce – okazuje się Czas. Wobec jego upływu człowiek pozostaje bezradny. Patrzy tylko, jak „ubywa możliwości i przybywa żalów”.
Odyseusze
Murakami sam jest nakręcaczem swoich opowieści, jednocześnie staje się też, w pewnym sensie, wraz ze swoimi bohaterami, Odyseuszem błądzącym w labiryncie, gdzie jako pewnik jawi się umykająca przeszłość, a jedynym możliwym ruchem jest przedzieranie w głąb własnego wnętrza. Można skądś wyjechać, ale nie da się uciec od siebie, moje „ja” to więzienie, z którego nie ma tylnego wyjścia. Finalnie ludzkie życie niczym rzeka rozlewa się w wiele odpływów. I tak samo powieść rozłazi się w kolejne meandry, nierzadko gubiąc wyrazistą puentę.
Ponadto zaciera się granica między jawą a snem, między światem rzeczywistym a wyobrażonym. Oto pierwsze zdania „Tańcz, tańcz, tańcz”:
„Często śni mi się hotel Pod Delfinem.
We śnie jestem jego częścią. Stałem się nią w rezultacie pewnego ciągu wydarzeń. Sny jednoznacznie ukazują ten ciąg. Hotel Pod Delfinem jest w nich zniekształcony, bardzo długi i wąski. Tak długi i wąski, że nie wygląda na hotel, a raczej na most pokryty dachem. Ten most rozciąga się od starożytności do końca wszechświata, a ja jestem jego częścią. Ktoś w nim płacze. Płacze nade mną” (tłum. Anna Zielińska-Elliott).
Czy hotel istnieje w rzeczywistości? A może ten rzeczywisty nie przypomina budynku powracającego w snach, „gdzie do ścian przylgnęły jak wyschnięte błoto niespełnione marzenia”? Czy nie podlegamy podobnemu mechanizmowi: żyjąc, śnimy nasze życie, a wyzbycie się snów będzie oznaczało jego kres?
Cały tragizm polega na tym, że człowiek potrafi minąć się z przeznaczeniem, spotkać je widoczne w sekundowym rozbłysku, by potem przeżyć długie lata w żalu i goryczy, jak jeden z bohaterów „Kroniki”. To skrajny przypadek. Przeważnie postacie kreowane przez japońskiego pisarza pojawiają się na scenie jako wybitnie przeciętne jednostki. Starzeją się, niczego nie dokonując, trochę wspinają się na szczyt, i trochę z niego schodzą. Przypominają Adasia Miauczyńskiego: są ludźmi zmęczonymi, chociaż niewiele robią, muszą się zatrzymać, mimo że nigdzie nie biegną.
I tracą, przede wszystkim tracą. Bo życie to utrata: okazji, możliwości, sił, bliskich osób. A jednak w świecie autora „Kafki nad morzem” nie wszystko beznadziejnie przemija. Zostaje pamięć. W głowie każdej i każdego „znajduje się niewielki pokój do gromadzenia takich [utraconych] rzeczy jako wspomnień”. A dopuszczenie do siebie świadomości, że nic nie trwa wiecznie, otwiera człowieka na coś głębszego niż on sam.
Ostatecznie Murakami radzi, by pozostać sobą i tylko sobą, by brać się za bary z losem, przegrywać i wstawać, raz za razem. By „ćwiczyć patrzenie własnymi oczami”. By wreszcie tańczyć z życiem, bez ustanku i „jak najpiękniej”. Dopiero wtedy można dostrzec tragizm ludzkiej egzystencji, jej absurd, ale też dyskretne piękno. Zawsze ulotne, zawsze będące szeptem.
Przeczytaj też: Ociosywanie traumy. Tadeusz Różewicz i (bez)siła poezji