XXI wiek zaczął się od ostrego starcia sił, które zmierzają do przymusowego przestrzegania przez ludzi określonego zestawu zachowań (zwykle o religijnej proweniencji), i sił, które opowiadają się za nieskrępowaną swobodą, widząc podstawową wartość społeczeństwa w różnorodności.
Kiedy wracamy z żoną z urlopu na Mazurach, zawsze staramy się zatrzymywać w przydrożnej restauracji „Malinowy Bzyk”. To nie jest tekst sponsorowany: po prostu po dekadzie jadania (raz do roku) obiadów w tym miejscu uznałem, że należy mu się publiczne podziękowanie. Obsługa jest miła, posiłki smaczne. A przy okazji studiowania menu szereg nieoczywistych może skojarzeń przywiódł mi w tym roku na myśl pytanie, czy… jesteśmy wolni. Nie w ogóle, ale w mikroskali: w tym momencie.
Zacznijmy od podjęcia decyzji, że się zatrzymujemy. Była to niby decyzja suwerenna, ale jednak wpływała na nią nie tylko dziesięcioletnia tradycja naszych wizyt w tym miejscu, lecz także zmęczenie i głód. Radykalni zwolennicy wolności jako braku determinant podkreśliliby więc, że tak naprawdę do zjechania z trasy zmusiły nas nasze ciała. Mieliby z pozoru rację, gdyż zdarza się, że w swoich decyzjach ludzie umieją przeciwstawić się własnym organizmom – zarówno w sytuacjach granicznych (milczenie mimo tortur, gdy ciało domaga się, żeby ustąpić), jak i na co dzień, skoro kultura zbudowana jest w znacznym stopniu na blokowaniu bezpośredniego zaspokajania biologicznych potrzeb. Każe ona przecież tłumić rozmaite fizjologiczne dźwięki związane z pracą przewodu pokarmowego, jawne okazywanie podniecenia seksualnego itd. Nawiasem mówiąc, wszystkie te sytuacje ukazują lub konstytuują fakt, że nie jesteśmy tylko ciałami: jest w nas coś, co modyfikuje lub powstrzymuje reakcje naturalne. Słowo „sumienie” nasuwa się samo, ale nazwijmy owo coś skromniej: podmiotem aktów woli.
Ja jednak opowiadam się za koncepcją przyjaznej współpracy z własnym ciałem i, wyjąwszy okoliczności ekstremalne, staram się uznawać sygnały potrzeb mojego organizmu za lojalne porady, a nie przejawy niewolenia mnie. Wolność, o którą się obawiam, zostaje ograniczona przede wszystkim przez interwencje innych ludzi lub okoliczności zewnętrzne. Dlatego upieram się, że do restauracji skręciliśmy wciąż jako ludzie wolni: kierował nami nie biologiczny przymus, ale potrzeba, zasygnalizowana przez ciało, a zaakceptowana przez nas.
Zajmujemy zatem stolik i sięgamy po kartę dań. Żona, od lat to obserwuję, przystępuje do tej lektury w inny sposób niż ja – i sądzę, że stanowi to ważką różnicę antropologiczną. Ona bowiem czyta kolejne pozycje, szukając tego, co zawczasu zdążyła sobie wyobrazić. Ja, tak mi się wydaje, jestem raczej otwarty na propozycje. Ta pierwsza postawa narażona jest bardziej na doświadczenie ograniczenia wolności, gdyż świat (w tym momencie: szef kuchni) nie zaspokaja często naszych oczekiwań, nie realizuje marzeń. Reprezentant tej drugiej postawy natknie się na granice swojej wolności, dopiero gdy w menu wszystkie dania uzna za abominacyjne lub jeśli ceny ścisną mu krtań (jedno ani drugie w „Malinowym Bzyku” się nie zdarza). W tym drugim przypadku doszłoby do zniewolenia ekonomicznego, ale nauczyłem się omijać restauracje, w których stać by mnie było jedynie na szklankę wody (są takie).
Paradoksalnie zresztą ostatecznie na talerzu żony lądują zwykle dania bardziej wymyślne niż na moim, gdyż w Polsce nietrudno trafić na lubiane przeze mnie sznycle po wiedeńsku lub schabowe z kapustą (wiem, że zdradzam się nie tylko z mięsożernością, lecz w dodatku z mięsożernością niewykwintną), a wyobraźnia żony, przynajmniej w „Malinowym Bzyku”, znajduje jakieś telepatyczne związki z wyobraźnią kucharza. Lub też po prostu – wbrew temu, co napisałem przed chwilą – ja, niby taki „otwarty na propozycje”, przystępuję do lektury menu według ukrytego przede mną samym algorytmu: „poszukajmy kotleta schabowego, ewentualnie sznycla, a dopiero wobec ich braku sprawdźmy inne możliwości”, a żona, ćwicząc przed wejściem wyobraźnię, przygotowuje się na możliwie bliskie tej wyobraźni niespodzianki.
Następuje wreszcie wybór i złożenie zamówienia. Otóż to jest moment, na którym skupiało się wielu filozofów wolności (np. ks. prof. Józef Tischner – co prawda nie przypominam sobie, żeby pisał o nim w kontekście jedzenia). Zostaje mianowicie podjęta decyzja, i to decyzja nieodwołalna (konwencja nie pozwala wielokrotnie zmieniać zamówienia, a od pewnego momentu jest to po prostu technicznie niemożliwe). Jak ona wpływa na status wolnego człowieka? Z zamówieniem konkretnej potrawy tracę wszystkie inne możliwości. W dodatku, jeśli danie będzie większe, niż się spodziewałem (zwykle bywa), uniemożliwi mi zjedzenie deseru (jako łasuch zawsze mam na niego ochotę i z latami coraz częściej muszę z niego zrezygnować – wspominałem już, że sygnały organizmu traktuję jako życzliwe porady). Innymi słowy, pojawiają się konsekwencje mojej własnej decyzji. Nie jest to, może wbrew pozorom, oczywistość. Przeciwnie: jak mi się wydaje, wystarczy wyjść z restauracji, żeby zobaczyć, że te konsekwencje właśnie stanowią kwestię wyjątkowo drażliwą.
Co najmniej od czasów Wielkiej Rewolucji Francuskiej wolność wymieniamy wśród najważniejszych idei europejskich. Związana z godnością każdego człowieka, jest fundamentem naszych praw. Jeśli ktoś zaczyna mówić o jej ograniczeniu, widzimy w nim (prawie zawsze słusznie) potencjalnego autokratę, który uważa, że posiadł prawdę o tym, jak należy żyć, i chce podporządkować tej prawdzie wszystkich bliźnich. Powtarzamy chętnie, że „cudza wolność w nieskończoność powiększa moją”, zwykle pomijając, że autorem tego aforyzmu jest anarchista (Bakunin). XXI wiek zaczął się na całym świecie – w sensie ideowym, nie chronologicznym – od ostrego starcia sił, które zmierzają do przymusowego przestrzegania przez ludzi określonego zestawu zachowań (zwykle o religijnej proweniencji), i sił, które opowiadają się za nieskrępowaną swobodą, widząc podstawową wartość społeczeństwa w różnorodności, także w obszarach dotąd skrępowanych przepisami obyczaju lub/i prawa.
Przy tak zdefiniowanym polu konfliktu jestem oczywiście po stronie tych drugich. Zastanawiam się tylko, czy to zdefiniowanie czegoś ważnego nie przesłania. Kiedy wielkie procesy społeczne opisujemy za pomocą dwóch tylko kategorii (postęp–wstecznictwo, bogactwo życia – cywilizacja śmierci, samo dobro – demoniczne zło itd.), doświadczenie uczy, żeby poszukać jeszcze kilku innych wymiarów sporu. Podział na dwa jest kuszący, ale upraszcza rzeczywistość tak bardzo, że ostatecznie tworzy zwykle jej karykaturę.
Problem w tym, że opowiadamy się za wolnością, usuwając w cień dwa drobiazgi. Pierwszy to ten z naszej restauracji: że skorzystanie z wolności ogranicza pole następnych możliwych wyborów. Wolność rozumiana jako prawo do odwoływania co chwila swoich kroków – jakby słowo „wolność” pochodziło od „od-wołać” – jest wolnością infantylną. Przeocza fakt, że wolność nie oznacza braku konsekwencji po dokonaniu takiego, a nie innego wyboru.
Jeśli stwierdzenie, że płacenie rachunków za podjęte w wolności decyzje stanowi nieusuwalny składnik sensownego jej pojęcia, czyni z człowieka konserwatystę – to tak, w tym szczególnym znaczeniu nim jestem. Bodaj tylko w tym, ale jednak.
Jest jeszcze drugi aspekt całej sprawy: wolność, jeśli się nad nią przez chwilę zastanowimy serio, wymaga własnych granic. Żebym mógł swobodnie wybrać menu, muszą istnieć: restauracja, kelner, kucharz, karta dań i konwencja, która czyni to wszystko systemem przewidywalnym. W świecie, w którym naprawdę wolno mi wszystko, wszystko też może się zdarzyć. A zagrożenie tym „wszystkim” (w czym mieści się przecież również np. atak ze strony kelnera lub trucicielska fantazja kucharza) ogranicza wolność bardziej niż cokolwiek innego. Wolność, innymi słowy, nabiera sensu tylko w granicach ludzkiego świata, ludzkiego to znaczy ustanowionego według jakichś zasad i zakreślonego czytelną linią, która oddziela go od tego, co nieludzkie.
Wolałbym, żeby ewentualni polemiści (których, oczywiście, natychmiast sobie wyobrażam) nie przypisywali mi szemranych i zarazem trywialnych intencji. Nie mam wątpliwości, że owe zasady można – do pewnego stopnia – luzować. Ale jakaś sieć respektowanych powszechnie reguł, dzięki którym nie muszę, wychodząc z domu, brać do ręki kija baseballowego na wszelki wypadek, a wybierając się w podróż, mogę wsiąść do stosunkowo kruchego samochodu, nie zaś do czołgu, musi istnieć. Inaczej się pozabijamy.
Nie, nie przypisuję morderczych skłonności każdemu człowiekowi. Wystarczy mi empiryczny fakt, że istnieją ludzie, którzy nie przestrzegają żadnych zasad (w tym zasady „nie zabijaj”!), uważając, że liczy się jedynie ich komfort, lub nie ogarniając wyobraźnią tego, że ich działania pociągną za sobą skutki, niekiedy śmiertelne. A dla wywołania powszechnej nieufności i poczucia zagrożenia wystarczy stosunkowo skromna liczba takich zło-czyńców. Wtedy zaś rodzi się przyzwolenie na coraz raptowniejsze reakcje na zagrożenie, realne lub nie. Na nieludzkie traktowanie bliźnich: najpierw jakiejś ich grupy, z dowolnego powodu uznanej za wyjątkowo niebezpieczną, a potem już wszystkich, jak leci (obawiam się, że właśnie w trakcie tego procesu jesteśmy).
Empiria podpowiada również, że ryzykownie jest budować (dowolny) system bez określenia odpowiedzialności za działania niezgodne z jego celem. Drobny przykład z minionych miesięcy: oto prace maturalne sprawdzają egzaminatorzy do tego powołani. Zapoznają się z regułami ocen, zostają przeszkoleni… No dobrze, a jeśli ktoś ze złej woli, wskutek nieumiejętności lub zmęczenia oceni pracę w sposób kuriozalny? Pytam o to, znając takie prace z tegorocznej matury! Otóż w najgorszym razie egzaminatorowi grozi to, że… nie zostanie powołany do tej pracy za rok – co w sytuacji, kiedy egzaminatorów jest za mało, bo płace za niskie, wygląda na żart. Ale, powiadają obrońcy obecnej formuły sprawdzania prac, egzaminatorzy chcą wszak dobrze wykonywać swoją pracę. Chcą. Chcą dobrze. Oczywiście, że niektórzy chcą, możliwe, że większość. A co z mniejszością?
W „Malinowym Bzyku” zjedliśmy zamówione dania, zapłaciliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę. I szczęśliwie uniknęliśmy kierowców, którzy afirmowali swoją wolność, jadąc 180 km/h w terenie zabudowanym.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” jesień 2023