Nie należy zbyt łatwo mówić o powrocie faszyzmu, wyjaśniając wyzwania, z jakimi mierzą się obecnie liberalne demokracje. Najczęściej obserwujemy raczej szczególną formę populizmu narodowego czy, jak chcą niektórzy, populizmu nacjonalistycznego.
„Granice mojego języka są granicami mojego świata” – stwierdził Ludwig Wittgenstein. To prawda. Nie tylko my używamy języka, ale to także on używa nas – poniekąd język mówi nami.
Są jednak w języku słowa potężne, którymi rzucamy w siebie nawzajem nie po to, żeby zacząć rozmowę i ją prowadzić, ale raczej żeby pokazać, że rozmowa i porozumienie nie są możliwe, że nie ma platformy, na której możemy się komunikować. Te słowa to często swoiste anatemy, znaki, za pomocą których dokonujemy rozróżnienia na wrogów i przyjaciół. W skomplikowanym świecie to one pozwalają nam upraszczać sprawy i nie musieć dzielić włosa na czworo, a nawet (w duchu tych felietonów) na troje.
Wśród takich słów jest triada nacjonalizm–populizm–faszyzm. Często wypowiadana jednym tchem. Trzy pojęcia, ale traktowane jak jedność, jak sklejone landrynki. Tyle że czynienie z nich „zlepków” to błąd.
*
FASZYZMY. Jak to bywa w percepcji smaków, ten najmocniejszy, najostrzejszy dominuje nad pozostałymi. W tym wypadku chodzi oczywiście o „składnik faszystowski”.
W ostatnich latach coraz częściej można słyszeć proroctwa i przestrogi dotyczące swoistej nieuchronności pojawienia się faszyzmu po raz kolejny. Taki pogląd wyrażają m.in. holenderski publicysta Rob Riemen w znanym eseju Wieczny powrót faszyzmu czy Madeleine Albright w książce pod dość bezpośrednim tytułem Faszyzm, w której przywołuje pogląd Prima Leviego, że „każde pokolenie ma swój faszyzm”.
Należę do całkiem innej ligi, ale mnie także zdarza się formułować takie przestrogi. To prawda, że straszne rzeczy nie spadają z nieba. Ważne jest jednak to, żeby nie ogłaszać powrotu faszyzmu zbyt pochopnie i zbyt często. Ważne, żeby lokalizować go i eliminować możliwie precyzyjnie.
Każdy, kto zbyt szybko używa argumentów typu reductio ad Hitlerum, nie tylko kończy dyskusję, ale też w pewnym sensie ją przegrywa. Amerykański prawnik Mark Godwin sformułował regułę, zgodnie z którą „wraz z trwaniem dyskusji w internecie prawdopodobieństwo użycia porównania, w którym występuje nazizm bądź Hitler, dąży do 1”. Pewnie każdy z czytelników może potwierdzić to zjawisko, i to nie tylko w internecie.
Oczywiście są sytuacje (i sam Godwin w 2022 r. wspomina o nich w stosunku do wypowiedzi np. Władimira Putina), w których przywołanie tego rodzaju określeń jak nazizm czy faszyzm jest uzasadnione. Takie ekscesy zdarzają się także w Polsce.
Szkodliwą naiwnością są jednak próby wyjaśniania wyzwań, z jakimi mierzą się obecnie nowe i stare liberalne demokracje (i to w demokratycznych wyborach), poprzez tezę o powrocie faszyzmu. Tym, co obserwujemy najczęściej, jest raczej szczególna forma populizmu narodowego czy, jak chcą niektórzy, populizmu nacjonalistycznego (do napisania tego felietonu pchnęła mnie lektura wydanej w 2018 r. książki pod tytułem National Populism: The Revolt Against Liberal Democracy autorstwa dwójki brytyjskich ekspertów Rogera Eatwella oraz Matthew Goodwina). Spróbuję poniżej choć troszeczkę (pewnie brudząc sobie palce i szargając opinię) rozłączyć te pozlepiane landrynki.
Zacząć trzeba od tego, że dość powszechne jest nie tylko kojarzenie, ale wręcz utożsamianie populizmu z faszyzmem. Owszem, faszyzm w różnych swoich odmianach potrzebuje jako składnika populizmu, ale nie jest to relacja zwrotna. Innymi słowy, nie każdy populizm jest w swej naturze faszystowski.
„Faszystowska hipoteza” jest często nadużywana. Paradoksalnie wcale nie odstrasza i nie osłabia ona tych, w których jest wymierzona. Wprost przeciwnie – raczej ich wzmacnia przez skalę przesady. W dodatku uniemożliwia rozmowę. Jest tak jaskrawa, że zasłania szczegóły i jednocześnie zwalnia z próby zrozumienia realnych i głębszych powodów ludzkich postaw i wyborów politycznych oraz niepokojących sukcesów, jakie odnoszą populiści.
Upraszczające jest także połączenie czy wręcz zrównywanie faszyzmu z prawicą. Faszyzmy (bo jest ich wiele) mogą być tak lewicowe, jak i prawicowe. Podobnie populizm, ekstremizm czy dyktatura – są one tylko „technologiami” zdobywania i sprawowania władzy, brakuje im samoistnej treści. Są szkieletem konstrukcyjnym, na którym trzeba dopiero „zamontować” ideologię. To spostrzeżenie nie jest w żadnym wypadku przystąpieniem do obozu symetrystów. Fakt, że różne strony mogą używać tych samych technik (w tym zabronionych ciosów), nie oznacza, że w równym stopniu je stosują. Tak nie jest. W Polsce akurat po prawej stronie przypadków użycia tych groźnych narzędzi jest zdecydowanie więcej i to prawica powinna się z tego tłumaczyć.
Po raz kolejny okazuje się więc, jak mylne może być binarne, jednowymiarowe widzenie politycznego spektrum. Podział na lewo i prawo raczej zaciera i zniekształca, niż cokolwiek tłumaczy. Warto przypomnieć, że człowiek, którego można uznać za prekursora europejskiej wersji faszyzmu – Benito Mussolini – zaczynał jako redaktor lewicowej gazety. Zresztą samo mrożące krew w żyłach sformułowanie „narodowy socjalizm” jest znamiennym i niepokojącym przykładem takiej fuzji lewej i prawej strony. Takich przykładów jest znacznie więcej. Należy do nich m.in. portugalskie Nowe Państwo kreowane przez Salazara (zresztą w mojej opinii ów portugalski eksperyment i sama postać Salazara są niedoceniane jako ważne źródło nadzwyczajnie adekwatnych analogii do tego, co obserwujemy obecnie w Polsce).
Wiadomo, że Hitler był admiratorem Mussoliniego. Szybko wyszedł poza naśladownictwo i wzbogacił oryginalną włoską wersję faszyzmu o bardziej zabójcze składniki – w szczególności rasowe. Różne europejskie warianty faszyzmu tworzyły swoje własne symboliki i idiomy (niemiecki, węgierski, rumuński, hiszpański, …polski i inne). A lista wcale się nie kończy – faszyzm może się zakorzeniać na bardzo różnej glebie, i to nie tylko w Europie.
Myślę tu o tak zaskakujących jego współczesnych odmianach jak „islamofaszyzm”. Pewne warianty islamu istotnie zasługują na takie określenie, biorąc pod uwagę agresywne roszczenia do regulacji i kontroli wszystkich aspektów życia swoich wyznawców oraz swoistą wersję islamskiej supremacji i wybraństwa – co do złudzenia przypomina koncepcję Übermenschen.
Faszyzmy miały swoje różne odsłony i odmienny poziom nasycenia obrzędowością, przemocą, irracjonalnością, pseudoreligijnością (pogańskim rytuałem). Miały też cechy wspólne – przywiązanie do etnosu, rasy i jakiejś wersji utopii Nowego Człowieka i Nowego Społeczeństwa/Narodu, obsesję „czystości”, wedle której nie ma miejsca na obcych, ale także słabych i tych spoza normy. Ważnym, niezbywalnym i obrzydliwym składnikiem faszyzmu jest dopuszczenie przemocy jako sposobu osiągania celów politycznych.
Jednak trzeba pamiętać – i to bardzo ważna przestroga – że faszyzm może dochodzić do swego celu różnymi środkami, również demokratycznymi. Czasem jest to jawna przemoc, czasem „marsz przez instytucje”.
Hitler w swoich staraniach zdobycia władzy w czasie puczu monachijskiego w 1923 r. został (choć na krótko) zatrzymany przez struktury młodej Republiki Weimarskiej. Skoro jednak nie udał mu się zamach „od strony piwiarni”, zdecydował się na atak przez salony i demokratyczne procedury. Dopiero wtedy mu się powiodło. Tu jego drogi spotkały się z „technologią populistyczną”. Jego talenty oratorskie i zdolność do uwodzenia tłumów – połączone z intensywną propagandą po raz pierwszy użytą na tak ogromną skalę oraz nowymi wynalazkami, jak choćby radio czy samolot, którym podróżował, niejako „zstępując z nieba” – dały mu olbrzymie możliwości.
Swoiste talenty różnego rodzaju Führerów były dotychczas czymś rzadkim i unikalnym. Dziś jest inaczej: takie możliwości daje chociażby rozwój sztucznej inteligencji. Zatem wiara w to, że nie zdarzy nam się nowy Führer, nie ma już tak silnych podstaw.
*
NACJONALIZMY. Przy wszystkich podobieństwach ponownie stwierdzę jednak, że zjawisko, które obserwujemy obecnie i które wzbudza nasz niepokój jako zagrożenie liberalnej demokracji, to najczęściej nie faszyzm, lecz raczej szczególnie rozumiana wersja narodowego populizmu. To bardzo ważne rozróżnienie. Tak jak nie można negocjować z faszystami i trzeba z nimi walczyć natychmiast (to zbiorowa śmiertelna choroba), tak zupełnie nieroztropne jest wykreślanie ze słownika (i życia społecznego) zarówno populizmu, jak i nacjonalizmu.
Rzecz jasna, mogą one przybierać ekstremalne i odrzucające formy, ale żadna z nich nie jest immanentnie, diabolicznie zła. Na wszelki wypadek podeprę się poglądem Normana Daviesa, który w Bożym igrzysku pisze, że nacjonalizm nie jest ani dobry, ani zły. To, jaki jest, okazuje się dopiero po skutkach. W swojej monumentalnej książce Europa Davies pisze też na przykład, że odzyskanie przez Polskę niepodległości po latach rozbiorów było wynikiem romantycznego nacjonalizmu Polaków.
Tu jednak oczywiście chodzi o nacjonalizm w wydaniu XVIII-wiecznego niemieckiego filozofa Johanna Herdera, a nie XX-wiecznego austriackiego psychopaty Adolfa Hitlera. Wersja romantyczna wyprzedza wynaturzone wersje etniczne i rasistowskie. Pouczające jest, że tak jak istnieje przedhitlerowski nacjonalizm, istnieje także przedleninowski wspólnotowy socjalizm, np. ten opisany i wdrażany przez Edwarda Abramowskiego.
Nie każdy z nacjonalizmów jest ksenofobiczny czy wręcz nazistowski i nie każdy kultywuje przekonanie o wyższości jednego narodu nad innymi. Nie każdy skutkuje ksenofobią, a ta bynajmniej nie musi być tłumaczona wyłącznie jako nienawiść do obcego. Greckie phobos ma też znacznie łagodniejsze konotacje – jak lęk i obawa.
Warto też pamiętać, że rdzeniem nacjonalizmu jest uznanie istnienia narodu jako rzeczywistości swoistej, niekoniecznie narodu rozumianego etnicznie. To przede wszystkim prawo do istnienia narodu oraz uznanie go za szczególną wartość i przedmiot zbiorowej troski. Ta emocja ma te same korzenie co troskliwie pielęgnowany patriotyzm.
Niekonfrontacyjny nacjonalizm nie odrzuca bynajmniej wielokulturowości. W końcu nie jest chyba wykluczona zbiorowo wersja ewangelicznego przykazania „Kochaj bliźniego jak siebie samego”. Rzecz jasna, chodzi mi o społeczną „strukturę mozaikową”, a niekoniecznie o pochwałę kosmopolityzmu rozumianego jako rozpuszczenie tożsamości.
Właściwie już się boję, że będę musiał się tłumaczyć z dopuszczenia możliwości „nietoksycznego nacjonalizmu”. Ale teraz będzie jeszcze gorzej – spróbuję bowiem nieco oswoić pojęcie populizmu.
*
POPULIZMY. Zacznę od tego, że populizm nie jest, jak sądzę, immanentnie sprzeczny z demokracją i wcale nie oznacza wezwania do autorytaryzmu ani nawet przyzwolenia nań (choć ryzyko takiego obrotu spraw jest rzeczywiście duże). Populizm może być wręcz w pewnym sensie uznany za kwintesencję demokracji, a właściwie tej formy, która polega na ekstremalnym wydłużeniu jednego z wektorów słynnej triady Abrahama Lincolna. Istotę amerykańskiej demokracji opisywał on słowami: by the people, with the people, for the people.
Populizm to szczególna forma emancypacji owego by the people. A angielskie people to demos/ludzie. Można powiedzieć, że to lud taki, jakim jest rzeczywiście, ze wszystkimi swoimi „defektami” i czasem kłopotliwą „autentycznością” (używając pojęcia zaczerpniętego od Heideggera). Demos może mieć różne oblicza: od odpowiedzialnych za wspólnotę roztropnych obywateli aż po falę, tłum, który domaga się uznania własnych interesów i praw.
Owo uniesienie i bunt – powstanie „wyklętego ludu” – może mieć charakter gwałtowny i rewolucyjny, ale obecnie odbywa się na ogół całkiem innymi metodami. Atak na waszyngtoński Kapitol to raczej egzotyczny wybryk, a nie zasada. Dziś ten werdykt wydawany jest zazwyczaj przy urnach wyborczych. Wyborów bynajmniej nie trzeba już fałszować. Ludzie naprawdę dokonują takiego wyboru.
Często niektórym trudno w to uwierzyć i się z tym pogodzić. Mnożą się próby wyjaśnienia tego zjawiska – najczęściej wskazujące na ułomności moralne lub intelektualne osób głosujących przeciw liberalnej demokracji. Dopóki jest to jedyne wyjaśnienie, na jakie stać obrońców liberalnych wartości i społeczeństwa otwartego, dopóty owo otwarte społeczeństwo znajduje się w poważnych tarapatach. Wyrażenie tej przestrogi to główny cel mojego felietonu.
Należy zdać sobie sprawę, że obecnie populiści bynajmniej nie domagają się unieważnienia demokracji. Domagają się raczej więcej demokracji! W szczególności: więcej bezpośrednich decyzji, referendów, większej kontroli nad rządzącymi.
Warto też przypomnieć, że w Polsce większość referendów to tzw. referenda odwoławcze, a zatem takie, które zmierzają do odwołania konkretnych osób z urzędu. Są one „czerwonym guzikiem” desperacji, gniewu, czasem wręcz zemsty. Są klawiszem z napisem „delete”. Są gniewem przeciwko uwikłaniu, a nawet korupcji lokalnej władzy lub po prostu jej indolencji. Czasem to jedyne, co pozostaje.
Populizm ma swoją własną triadę – zestaw składników, które są mu właściwe: przywiązanie do ludu, niechęć do elit i poczucie deprywacji. Pierwszy czynnik to głębokie przekonanie, że ostatecznym źródłem władzy są sami ludzie (suweren). Na tym właśnie polega demokracja „przez ludzi”, by the people. Silna jest tu teza o prymarności i ostateczności woli politycznej oraz jej przewadze nad instytucjami i regułami, które często krępują i czynią niemożliwą realizację różnych politycznych przedsięwzięć (słynny imposybilizm).
Po drugie (i w związku z pierwszym), charakterystyczne dla populizmu jest przywiązanie do kategorii „zwyczajnych/zwykłych” ludzi, a co za tym idzie – głęboka nieufność i niechęć do elit, grup interesów, biurokratów, oligarchów, arystokratów, jajogłowych, dziennikarzy i różnej maści „dydaktyków” ciągle pouczających w sprawie tego, co wypada, jak myśleć, jak głosować i jak żyć. Często owe elity oskarżane są o to, że działając we własnym interesie, oszukują, okradają, manipulują i jednocześnie próbują zaburzyć tradycyjny sposób życia „zwykłych ludzi”. To one w irytujący i manipulatorski sposób komplikują proste sprawy, unieważniając zdrowy rozsądek.
Niechęć do elit – głębokie przekonanie, że my tu „na dole” i oni tam „na górze” to dwa różne i wrogie plemiona – jest chyba najważniejszą cechą definiującą populizm. Dążenie do rozliczenia elit, wręcz zemsty na nich (gniew), jest zaś często najważniejszą emocją. Narzędziem do przeprowadzenia tej zemsty mogą być nawet (mimo że wydaje się to wewnętrznie sprzeczne) osoby, które same reprezentują najgorsze formy degrengolady, moralny upadek, monstrualny egocentryzm. To oni stają się „młotem na elity”. Donald Trump zdobył władzę, twierdząc, że chce „osuszyć waszyngtońskie bagno” – choć sam jest swoistym „potworem z bagien”. Mimo tego ma poważne szanse na zwycięstwo w kolejnych wyborach.
W wypowiedziach osób takich jak Trump dramatycznie skraca się dystans i kruszą się tradycyjne przegrody między występkiem popełnianym „myślą, mową i uczynkiem”. Jakże „uwalniające” może być, że to, czego dawniej nie wypadało nawet pomyśleć, teraz można bezkarnie wypowiedzieć (a nawet uczynić). Legalizuje się w ten sposób ciemną stronę ludzkiej natury, wypierając nie tylko polityczną poprawność, ale i zwykłą przyzwoitość, maniery czy też wstyd. To, co niegodne, staje się teraz dopuszczalne, a może nawet godne pochwały.
Populizm nie jest zatem automatycznym wezwaniem do rządów silnej ręki czy zaproszeniem do autorytaryzmu (choć takie może mieć konsekwencje). Olbrzymie znaczenie mogą mieć konkretne osoby, które potrafią uruchomić łatwopalną energię skondensowaną w złożach populizmu. Tym, co łączy faszyzm i populizm, jest szczególna rola lidera czy liderki. Niezbędna jest tej osobie charyzma albo chociaż tupet. Ktoś taki musi mieć „odwagę” powiedzenia tego, czego inni powiedzieć się obawiają lub raczej wstydzą. To ktoś, kto da odpór powszechnej „dydaktyce” elit i politycznej poprawności.
W populizmie bardzo ważne są też emocje – to, co porusza. Potrzebny jest patos – to podstawowa forma perswazji. Tradycyjnie zakładano, że do zajmowania się sprawami publicznymi potrzebna jest zdolność do opanowania emocji i roztropny namysł. Dlatego w porządku populistycznym nie ma na to zbyt wiele miejsca. Jednym z mechanizmów, które przydają popularności populistom, jest właśnie fakt, że na bardzo złożone problemy udzielają prostych odpowiedzi.
Populizm jest wyciągnięciem skrajnych konsekwencji z postulatu „słuchania ludzi”. Często przybiera to całkowicie cyniczny wymiar. Tu dobrą ilustracją są znane słowa Sławomira Mentzena: „Korzystamy z danych, to jest podejście naukowe. I w sposób naukowy wyszło nam pięć naszych postulatów. Nazwałem je «piątką Konfederacji» i właśnie ją ogłaszam światu po raz pierwszy. Piątka Konfederacji: nie chcemy Żydów, homoseksualistów, aborcji, podatków i Unii Europejskiej!”.
Ta „kolekcja” jest bardzo niebezpieczna, bo każde z tych haseł działa jak cyngiel – wystarczy tylko jedno z nich, żeby skłonić do oddania głosu na tę formację. Jej zwolennikom nie przeszkadza, że pozostałe są niemądre i że wcale ich nie popierają – to nie ma znaczenia. Nadzieja, że wybrzmi ten jeden, dla nich najważniejszy, pozwala zawiesić potrzebę spójności.
Trzecim składnikiem magicznego sosu populizmu jest poczucie, choćby względnej, deprywacji. To wcale nie musi być ubóstwo rozumiane w sposób bezwzględny. Nie jest tak, że osoby realnie najuboższe i wykluczone są główną bazą rekrutacyjną dla środowisk populistycznych. Tym, co przyciąga do populizmu, jest raczej przekonanie, że mamy mniej, niż moglibyśmy mieć; poczucie pozostawania w tyle za własnymi oczekiwaniami; nostalgia za przeszłą świetnością; przekonanie, że ciężary są rozłożone niesprawiedliwie, że hałaśliwe mniejszości żyją kosztem „normalnych ludzi”, którym odbiera się też prawo do życia w zgodzie z własnymi tradycyjnymi zapatrywaniami.
Istotna jest też populistyczna niechęć do turbomodernizacji. To przekonanie, że zmiany dzieją się za szybko, że mają inwazyjny charakter. Kwestia tempa zmian jest zresztą, jak sądzę, zasadniczym elementem generującym napięcia. Swoista niecierpliwość i jej siostra bezkompromisowość nie zawsze pomagają sprawom.
Myślę, że dla wielu osób nadmierna progresywność oznacza po prostu robienie pewnych rzeczy na siłę. A trzeba pamiętać, że konserwatyzm nie musi zawsze oznaczać wstecznictwa – w swojej istocie jest troską o ochronę i bezpieczeństwo. Istnieją zresztą dobre powody dla fundamentalnej ostrożności w czasach, w których wiemy, do czego prowadzą utopie.
Sceptycyzm nie oznacza jednak stania w miejscu. Oznacza raczej poruszanie się w swoim tempie. Jedni domagają się zmiany natychmiastowej i tektonicznej, inni – stopniowej, grawitacyjnej. To nie jest nic szczególnie nowego – pożyteczne i ambitne zmiany często napotykają organiczne, naturalne trudności.
„Chciałem przyspieszyć Historię, tak jak dziecko, które ciągnie roślinę, żeby szybciej rosła” – takie wyznanie znalazło się w słynnym przemówieniu Václava Havla z 1992 r. z okazji przyznania mu członkostwa we francuskiej Akademii Nauk. Odnosząc się do swoich wysiłków, które nie przynosiły dostatecznie szybkich efektów, pisarz-prezydent mówił (a cały tekst przemówienia opublikowano w „Więzi” nr 2/1993):
„Zadręczałem się tym, że zmiany przebiegają o wiele za wolno, że mój kraj nie ma ciągle nowej demokratycznej konstytucji, że Czechom i Słowakom nie udaje się porozumieć w sprawie dalszej koegzystencji w tym samym państwie, że nie dość szybko zbliżamy się do demokratycznego świata Zachodu i jego struktur, że nie potrafimy uporać się z przeszłością, że zbyt wolno pozbywamy się resztek dawnego systemu i całej nędzy moralnej, jaką po sobie pozostawił. […]
Trudno mi było pogodzić się z myślą, że polityka to proces niekończący się, podobnie jak Historia, proces, który nigdy nie pozwala powiedzieć: oto coś zostało ukończone. Tak jakbym zapomniał, co to jest czekanie – to jedyne, które ma sens”.
*
Jak to zakończyć? Wszystko jest jakoś zaplątane, właśnie posklejane jak landrynki. Potrzebne są stanowcze i klarowne instrukcje. Może takie?
- Faszystów rozpoznać i pogonić.
- Odzyskać flagę i nie dać sobie ukraść patriotyzmu.
- Praktykować ambitniejsze formy demokracji, w których można dobrze usłyszeć głos „zwykłych ludzi”.
- Rozmawiać z ludźmi, a nie pouczać ich.
- Rzadziej oceniać, starać się zrozumieć.
Nie unieważniać cudzych lęków, ale zmierzyć się z nimi.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” jesień 2023.