„Jak dzień za dniem stawało się bagnisko mym schronieniem i mą ostoją, tak i anioł stopniowo wnikał w mój świat. Wnikała”. Publikujemy fragment powieści Nicka Cave’a.
Trzęsawisko napawało Ukulitów grozą.
Sądzili oni, że jeśli się na nich rozgniewa, ruszy z miejsca i pochłonie całą dolinę.
W szkole starszyzna Ukulitów wbijała swym dzieciom do głowy, z gniewnym przejęciem wyrosłym z najgłębszego przekonania, że to diabelski ropień Syjonu, w którym wrą wszystkie piekielne zła tego świata. Dzieci były na tyle przerażone, że bardzo rzadko przekraczały północną granicę miasteczka.
Ludzie pracujący przy trzcinie i w rafinerii nie byli tak zabobonni, ale i oni mówili o trzęsawisku z niejaką rezerwą.
Jeden tylko raz widział Euchrid owych dzielnych i bitnych mężczyzn, jak weszli na ten teren. Fakt, że w przeciwieństwie do południowego skraju doliny, gdzie cisną się ludzie obok siebie, po jej bagnistej stronie były znaczne tereny nadające się do zamieszkania, a niezamieszkane, wskazywał na to, że trzciniarze i ich rodziny spoglądali na trzęsawisko z więcej niż niewielkim lękiem.
Menele, gnani precz z miasteczka i zaludnionych okolic i zmuszeni błąkać się na ich obrzeżach, kulili się, słysząc złowrogie opowieści o czarnej nocy spędzonej w błocie, i łapczywie sięgali po butelkę z podłym bimbrem, spluwali w ognisko, a poprzez złośliwie chichoczące płomienie zerknąwszy na ciemny bezkształt, pociągali następny długi łyk.
Nie mogę z całą pewnością powiedzieć, ile mi też było lat, gdym po raz pierwszy znalazł się na trzęsawisku. Ba, nie potrafię nawet wskazać dnia konkretnego i powiedzieć: to ci był dzień, gdym po raz pierwszy wyprawił się w błota. Nie, nie potrafię.
Zda mi się bowiem, że od zawsze coś mnie ciągnęło w to mroczne i posępne miejsce, gdzie normalni ludzie bali się skierować swe kroki, gdzie mgła wznosiła się z dennego kompostu, zaplatając się na plątaninie łodyg i gałęzi niczym sztuczne niebo, gdzie wysokie, cienkie drzewa kulą się wszystkie ku mnie jakby w czołobitnym ukłonie, gdzie między pniami i krzewami miliony wędrownych cieni krąży i ociera się o siebie, krąży i się ociera, wszystkie sekretne w swych niejasnych manewrach i zdradzane tylko przez strumień pary z nozdrzy.
W ten to czas – a nie miałem ja więcej niż dziesięć lat – zdało mi się, żem całe życie spędził w tym miejscu, że od dawna przechadzałem się po mokrym, niepewnym gruncie, wciągałem w piersi ciężkie powietrze i rękem wsuwał w pulsujące serca tysięcy gnijących grud, i zawsze nosił czarne sieci pajęcze jako welon. I naturalna była chęć, aby przemknąć przez grząskie łąki, które oddzielały koliste bagno od chaty, gdziem mieszkał. Nie było jednak tak, żem wbiegł tam jak do parku. O nie! Nic takiego!
Pierwszy raz, mniemam, kilkam ledwie jardów wszedł w wilgotną grząskość. Ciężko i nieswojo było dychać w gęstym powietrzu i z lękiem przewracałem się, gdy noga się omsknęła na chybotliwym podłożu zbutwiałych liści i miękkiego, rozmokłego drewna.
Pajęczyny oblekały skórę niczym czarny całun.
Ropuchy wielkie jak pięść nadymały się i rechotały głucho w duchocie. Powietrze przywierało niczym niechciana skóra. W głowie się kręciło, a buty namakały.
A przeciem wracał i wracał w to miejsce, za każdym razem odrobinę dalej wsuwając się w jego ciepłe, mokre serce.
Jak dzień za dniem stawało się bagnisko mym schronieniem i mą ostoją, tak i anioł stopniowo wnikał w mój świat. Wnikała.
Najpierw słowo ledwie szepnięte, potem lekki podmuch nad głową. Dzień lub dwa później imię wyszeptane, dziwne, prawie nierozpoznane, gdyż nikt się nigdy nie zwracał do mnie po imieniu. Potem ulotny kształt, co przemknął między drzewami i na króciutką chwilę poruszył mgłę.
Dalej zaś skrzydło, srebrzyste pióro bujające w powietrzu – po troszeczku, z wolna – aż wreszciem przysiadł kiedyś na śliskiej kłodzie, w miejscu, gdzie krzewy się trochę rozstąpiły, i wysuszoną ssącym powietrzem głowę złożyłem w dłoniach, a oczy miałem napuchnięte i zmęczone. I wtedy poczułem, jak delikatnie poruszyło się powietrze niczym pod uderzeniem, i wtedym chyba podniósł głowę, powiew zaś był chłodny i niebiański.
I wynurzył się – wynurzyła – z zakątków cienia na chwilę krótką – za krótką – wynurzyła się ta, co skradła serce moje.
Unosiła się przede mną spowita w kobaltowe światło. Jej skrzydła poruszały mymi płucami, w ruch wprawiając także pajęczyny, drobne muszle, lśniące skrzydełka, drobne szkieleciki, czaszki i skóry zaległe wszędzie wokół. I za tym razem przemówiła do mnie słodko. I powiedziała: „Kocham cię, Euchridzie. Nie lękaj się, bom przydzielona jest tobie jako twój stróż”.
Siedziałem więc na śliskiej kłodzie, w rozstępie między kępami i znowum głowę złożył w dłoniach, znużoną, obolałą, niepewną. Kiedy podniosłem oczy, dokoła było jak przedtem – ciemno i ponuro – a w serce me niczym spadający nóż wraziło się srebrzyste pióro, które z góry spłynąwszy, wbiło się w mokrą tkaninę koszuli.
Fragment debiutanckiej powieści Nicka Cave’a „Gdy oślica ujrzała anioła”. Po raz pierwszy opublikowana w 1989 roku, ukazuje się teraz w Polsce w odświeżonym przekładzie Jerzego Łozińskiego nakładem wydawnictwa ArtRage
Przeczytaj też: Nick Cave po lockdownie tworzy psalmy. To jego osobista liturgia