Zima 2024, nr 4

Zamów

Amanci dwudziestolecia. Co by było, gdyby ich karier nie przerwała wojna?

Franciszek Brodniewicz jako mecenas Robert Rostalski i Jadwiga Smosarska jako Joasia w filmie „Dwie Joasie”, 1935. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Dalej byliby aktorami wybitnymi, czy raczej po prostu użytecznymi? Talentu i umiejętności wystarczyłoby im do poważniejszego wejścia w teatr? Te pytania zadaję sobie po lekturze nowej książki Marka Telera.

Otrzymaliśmy kolejną książkę Marka Telera, młodego historyka, który niedługo będzie mógł powtórzyć słynną fotografię Boya stojącego obok sporej kolumny złożonej z przełożonych przez siebie arcydzieł francuskiej literatury.

Trzeci już rok dostajemy od Telera opowieści o czasach nie tak przecież od nas odległych, ale skutecznie schowanych w niepamięć. Opublikowana w 2021 roku biografia Iny Benity i wydana później arcyciekawa książka poświęcona jednej z najmroczniejszych postaci przedwojennego i wojennego życia teatralnego, czyli Igo Symowi, znacząco uzupełniły, a nawet częściowo przewartościowały utarte sądy na temat czasów do dziś budzących dyskusje i spory.

Generacja amantów

W historii obyczajowości polskiego dwudziestolecia główną rolę odgrywają damy. Zawsze eleganckie, ujmujące gracją, nienaganną haute-couture kreacji wprost z żurnali mód. Aktorki, pieśniarki, arystokratki. Jakoś tak się złożyło, że o ówczesnych męskich pięknościach mówi się mniej, co pewnie związane jest z polskim modelem kulturowym, w którym „mężczyzna nie musi być piękny”, a jak piękny, to i od razu podejrzany. Najnowsza książka naszego autora to próba przywrócenia „parytetu”, bowiem poświęcona jest amantom II Rzeczypospolitej.

Tworzą oni zaskakująco jednorodną grupę, choć różne było ich społeczne pochodzenie, miejsce przyjścia na świat, zdobyte pełne, a czasem niezakończone dyplomem wykształcenie. Byli właściwie jedną generacją, na świecie pojawiali się (z nielicznymi wyjątkami) u progu lub w pierwszych latach XX wieku, mieli oczywiście imponującą, zgodną ówczesnymi kanonami piękna prezencję. Ta pozwalała im wchodzić na filmowe plany, bo wielu z nich swoją artystyczną karierę zaczynało właśnie od srebrnego ekranu. Inna sprawa, że to właśnie film był dla nich główną ścieżką zawodową – stosunkowo niewielu z nich istniało poza kinem.

Zapewne sporą część z amantów dwudziestolecia czekałoby zapomnienie. Los oszczędził więc wielu z nich dramatycznych rozczarowań

Tomasz Mościcki

Udostępnij tekst

Teler przypomina kilku: najstarszych, a więc Kazimierza Junoszę-Stępowskiego i Franciszka Brodniewicza, z tych młodszych Aleksandra Żabczyńskiego, czy zapowiadającego się wspaniale niezwykle utalentowanego Zbigniewa Rakowieckiego.

To jednak swoiste wyjątki potwierdzające regułę: Junosza i Żabczyński byli renomowanymi już aktorami, ich usytuowanie pośród męskich piękności występujących na filmowych ekranach poprzedzała praca na deskach teatrów dramatycznych. Ten pierwszy, nim trafił na ekrany, miał za sobą świetnie rozwijającą się karierę w najbardziej renomowanych teatrach (Rozmaitości i Polskim), ten drugi do zawodu aktorskiego przygotowała Reduta – tu szlify aktorskie zdobywał pod kierunkiem Juliusza Osterwy.

Ich artystyczna droga była wytyczona, ugruntowana. Potwierdza to właśnie przykład Żabczyńskiego. Po wojnie, gdy zmieniły się warunki: zarówno te polityczne, wymuszające inny model teatru, w którym nie było już miejsca na ludzi pięknych, jak i inne były też warunki fizyczne samego aktora – grał dalej, etykietka „amant, bożyszcze kobiet” odkleiła się od niego sama, tworzył odmienne role, wciąż odnosząc sukcesy.

Przyszłość niedokonana

Można dziś domniemywać, jak potoczyłyby się losy Junoszy i Brodniewicza, gdyby udało im się przeżyć wojnę. Z całą pewnością jako nestorzy otoczeni powszechnym szacunkiem i uznaniem grywaliby do późnych lat życia.

A jaki los czekał innych, przypomnianych przez Marka Telera? Kilka przykładów: Jerzy Marr występował po wojnie tylko w teatrach, umarł w zapomnieniu w 1962 roku; Andrzej Karewicz żył do swojej śmierci w 1969 roku w cieniu afery obyczajowej z połowy lat trzydziestych, która na zawsze przerwała jego karierę; Leszek Pośpiełowski popełnił samobójstwo w 1940 roku, Zbigniewa Staniewicza w maju 1934 roku znaleziono martwego z raną postrzałową klatki piersiowej; Witold Zacharewicz, który w czasie wojny pomagał ukrywającym się Żydom, został aresztowany przez gestapo i wywieziony do Auschwitz, gdzie 16 lutego 1943 roku zamordowano go zastrzykiem z fenolu w serce.

Amanci II Rzeczypospolitej
Marek Teler, „Amanci II Rzeczypospolitej”, Wydawnictwo Bellona, Warszawa 2022

Dziś trudno orzec o niedokonanej przyszłości wielu przedwojennych gwiazdorów. Ich kariery pokończyły się przedwcześnie, najczęstsza cezura to rok 1939, po nim śmierć w walce, emigracja, często zmiana życiowych planów. Czy byliby aktorami wybitnymi, albo po prostu dobrymi czy użytecznymi, a talentu i umiejętności wystarczyłoby im do grania innych ról, zmiany emplois, poważniejszego wejścia w teatr?

Zapewne sporą część z nich czekałoby zapomnienie – w chwili, gdy bezlitosny czas zmusił ich do abdykacji z roli filmowego czy rewiowego amanta… Ich siłą była przecież głównie uroda i wdzięk młodości. Los oszczędził więc wielu z nich dramatycznych rozczarowań, jakie niesie ze sobą postępujące zapomnienie.

Autor dwunastu biografii składających się na książkę dokonał rzeczy wartej najwyższego uznania. Nie tylko „przekopał się” przez dziesiątki, może nawet setki woluminów przedwojennej prasy filmowej i codziennej, ale gruntownie przebadał także genealogię swoich bohaterów, dotarł do członków ich rodzin. Praca archiwisty wykonana została na najwyższym poziomie sztuki kwerendy.

Szlachetne niedosyty

Dwie rzeczy, o których można z Telerem dyskutować, to kwestia Kazimierza Junoszy-Stępowskiego, ale i… pewnego braku. Czy Stępowski był amantem? Niewątpliwie podobał się widowni, ale to nie była raczej kwestia urody, a jego artystycznej osobowości i najwyższego stopnia aktorskiego kunsztu. Jeśli porówna się jego filmowe role ocalałe z wojennej zawieruchy i aktorskie dokonania wielu bohaterów książki Marka Telera – różnica jest, powiedzmy, uderzająca.

Weźmy też pod uwagę środki, którymi Junosza po mistrzowsku się posługiwał. Lubił się zmieniać, zewnętrznie i wewnętrznie, przeistaczać w kogoś zupełnie innego. To typ aktorstwa zwany transformacyjnym (jego poprzednikiem był Jan Walery Królikowski, transformacjonistą pozostawał także Aleksander Zelwerowicz). Aktorstwo dalekie od amanta, który gra najczęściej swoimi zewnętrznymi warunkami. Amant zatem z Junoszy bardzo dyskusyjny.

Bezdyskusyjnym był za to Juliusz Osterwa, wielki „czaruś” teatru w swych młodych latach, nie unikający „amantowania” nawet w czasach, gdy był już charyzmatycznym przywódcą Reduty… Aż prosiłoby się o szkic w tej książce, ale szkic wyrywkowy, poświęcony Osterwie-amantowi…

Bez wątpienia amantem był również Eugeniusz Bodo, czarujący swoim talentem aktorskim i wokalnym, ale i… urodą, w co trudno może dziś uwierzyć. Jego przykład pokazuje relatywność pojęcia piękna (to samo dotyczy też uznawanej za piękność Jadwigi Smosarskiej!).

Wesprzyj Więź

Nie są to braki tej książki, a raczej lista szlachetnych niedosytów. Bez wątpienia opowieść Telera zalicza się do literatury przyczynkarskiej, krążenia poboczami historii. Jak jednak uczy doświadczenie – na poboczach, trochę z dala od głównych dróg, widoki bywają fascynujące.

Opisani przez naszego autora, często całkowicie dziś zapoznani ludzie tworzyli koloryt dwudziestolecia międzywojennego, owej polskiej belle epoque, którą dziś odkrywa się całkowicie na nowo.

Przeczytaj też: Przedwojenna gwiazda i powojenne zapomnienie. Dwa życia Iny Benity

Podziel się

1
1
Wiadomość