W miłości nie istnieje wybór albo-albo: albo miłość, albo sztuka. Jest natomiast radykalne wymaganie: tak albo nie. Autentyczne „tak” dane miłości nie może stanowić „nie” wypowiedzianego sztuce. Przeciwnie, miłosne „tak” obejmuje także i ją.
Kiedy Michał Zdunik stwierdza w swoim tekście opublikowanym na łamach Więź.pl, że aby kochać, musimy zatracać siebie, to ja – przynaglony wewnętrznym imperatywem – uważam, że jest dokładnie odwrotnie, tzn. najpierw musimy pokochać, a dopiero wtórnie możemy „zatracić siebie”.
Lecz uwaga: należy pamiętać, że intencją owego „zatracenia”, o którym mówi Jezus Chrystus, jest przecież odnalezienie siebie (por. Łk 9, 23–25). Zatem rzecz w tym, aby odzyskać swoją prawdziwą tożsamość, prawdziwe ja. Bowiem w miłości de facto nic nie tracimy prócz pozorów. Zyskujemy natomiast tożsame z nią WSZYSTKO – siebie, innego (innych) i w tej mierze, jak można wierzyć i mieć nadzieję, Boga w którym „żyjemy, poruszamy się jesteśmy” (Dz 17,28). W przykazaniu miłości słyszymy przecież, że mamy kochać innego człowieka jak siebie samego…
Pytanie o siebie jest a priori nieodłączne od losu tych, których kochamy. To w nich jesteśmy sobą, poza nimi zaś, w izolacji, w samotności, nawet najszlachetniej uzasadnianej, de facto przestajemy być sobą
Co to wszystko znaczy? Bynajmniej nie to, że aby kochać, musimy najpierw „zatracić siebie”, bo – raz jeszcze – kochając, już siebie odzyskaliśmy. W całości. I to otwiera perspektywę nadziei, nieskończoną, obiecującą, nigdy nie zakończoną przygodę nieustannego, każdorazowo nowego, wychodzenia z siebie. Nie można kochać bez-siebie, w zatraceniu, co nie znaczy oczywiście przyklaskiwania upraszczającemu czy sprymitywizowanemu „instagramowo-cukierkowemu” psychologizmowi, o którym wspomina Zdunik.
Kochać to powiedzieć: Ty nie umrzesz
Francuski filozof Gabriel Marcel, biorąc na paryskiej Sorbonie udział w filozoficznej debacie poświęconej problematyce nieskończoności, stwierdził, że nieskończoność nie może być rozumiana abstrakcyjnie, lecz dosłownie: jako indywidualna, cielesna (nie jedynie duchowa), nieredukowalna nieśmiertelność konkretnego człowieka. Wyrażając takie stanowisko, myśliciel spotkał się z zarzutem ze strony uznanego profesora, idealisty Léona Brunschvicga, który miał stwierdzić, że Marcel z własnej obsesji – osobistego lęku przed nieuchronną skończonością, śmiercią – uczynił, w sposób nieuprawniony, swoisty dogmat metafizyczny.
Marcel wówczas zaoponował, dowodząc, że ludzkie pragnienie wieczności bierze się stąd, iż nie do przyjęcia dla człowieka jest definitywna śmierć ukochanych osób: „Ukochać jakąś istotę, to powiedzieć: ty nie umrzesz. Dla mnie nie jest to zwykła replika w teatrze, ale stwierdzenie, ponad które nie jest nam dane się wznieść. Zgodzić się na śmierć jakiejś istoty to w pewnym sensie wydać ją na śmierć” – pisał francuski filozof w swojej słynnej książce „Homo viator. Wstęp do metafizyki nadziei” (Warszawa 1984, s. 152).
Dlaczego decyduję się przywołać „przypadek Marcela”? Otóż chodzi o to, że pytanie o siebie – o swój los, swoją osobowość, swoje wybory, swoje pasje i zaangażowania, w końcu, o swoje zbawienie – jest a priori nieodłączne od losu tych, których kochamy. To w nich jesteśmy sobą, poza nimi zaś, w izolacji, w samotności, nawet najszlachetniej uzasadnianej, de facto przestajemy być sobą.
Słynna teza Martina Bubera: „Nie ma Ja bez Ty” o tej prawdzie właśnie zaświadcza. Nie jesteśmy samotnymi wyspami. Możemy myśleć, i często rzeczywiście myślimy, w takt Kartezjańskiego przesądu, że tym, co nas definiuje, jest nasza, czy gwoli ścisłości, MOJA indywidualna myśl – preferencja czy pasja twórcza. Zdunik pisze w tym kontekście o twórczości artystycznej: „Wybór sztuki jako życiowej drogi […] to dramat, w którym zawsze ci najbliżsi będą cierpieć, zostaną opuszczeni, my zostaniemy samotni. Ale innego wyjścia nie ma. Tertium non datur”. Czy na pewno? Czy tak być musi?
Amicus Plato…
Śmiem twierdzić, że w miłości nie istnieje wybór albo-albo, w znaczeniu: albo miłość, albo sztuka (czy cokolwiek innego). Jest natomiast radykalne wymaganie: tak albo nie, zgodnie z logiką ewangelicznych fragmentów, na które powołuje się Zdunik (Mt 5,17–37). Dlatego autentyczne „tak” dane miłości nie może stanowić „nie” wypowiedzianego sztuce. Przeciwnie, miłosne „tak” obejmuje także i ją. O tyle, o ile jest ona „na usługach” Prawdy, Dobra i Piękna…
Dlatego w moim głębokim osobistym przekonaniu sztuką, jedną z nich, może być powszechnie brana za niemal wyłącznie akademicką dyscyplinę filozofia. Czym innym była ona u zarania, jak właśnie nie sztuką? Czy nie była obejmującym całość ludzkiego życia ćwiczeniem duchowym? Próbowaniem się? Poszukiwaniem i odnajdywaniem – jak przypomina o tym francuski historyk filozofii Pierre Hadot?
Hiszpański filozof Miguel de Unamuno wprost uważa, że prawdziwy filozof jest twórcą – poetą, artystą par excellence! A jako taki, trzeba dodać, pozostaje tym, który zbliża się do mądrości (sophia), ponieważ kocha (philia). I im bardziej kocha, tym bardziej postępuję w mądrości.
Platon w dialogu „Uczta” mówi, ustami swojego mistrza Sokratesa, że na jednym z etapów dojrzewania miłości człowiek wychyla się ku pasji twórczej. Miłość, czerpiąc motywacje z konkretnego, cielesnego spotkania jednej osoby z drugą (eros), by tak rzec, „eksploduje”, co znaczy, że ten, kto kocha „[…] na pełne morze piękna już wypłynął i kiedy się na nim rozglądnie, płodzić zacznie słowa i myśli wielkie i wspaniałe, gnany nienasyconym dążeniem do prawdy; aż kiedy sił w tej pracy nabierze i hartu, jedyna mu się wiedza ukaże, która naprawdę mówi o tym, co piękne”.
Płodzenie pięknych, prawdziwych, dobrych myśli i słów – oto miłość, oto filo-zofia! Czym innym ma być WSZELKA, przynależna życiu sztuka, jeśli nie tym właśnie; wytworem miłości?
Tertium datur
Istotnie, Michał Zdunik uznaje bezwzględny prymat miłości. Mój zarzut wobec niego polega jednak na tym, że – w moim odczuciu – rozumie ją w sposób izolatywny. To znaczy jest ona „czymś obok czegoś”, opcją, co prawda fundamentalną, ale nie bezkonkurencyjną w mocnym sensie tego słowa, bowiem alternatywna wobec niej jest np. sztuka. A tak przecież być nie może. Miłość nie jest „[…] poświęceniem, rezygnacją z własnego życia, zatraceniem się”, jak czytamy w tekście. Nie zgadzam się z takim jej przedstawieniem. Co więcej, sądzę, że tradycja takiego prowadzenia narracji, gdzie mocny akcent jest położony na słowie i treści – „krzyż”, na utracie, stanowi błąd.
Chcę być dobrze zrozumiany. Nie bagatelizuję i nie umniejszam znaczenia krzyża. Jest on znakiem absolutnej solidarności, aż po granice wytrzymałości w cierpieniu, w śmierci… Jako taki stanowi porękę ludzkiej nadziei. Lecz, jednocześnie, to nie krzyż jest źródłowy, gdy mówimy o miłości. Ta nie jest przecież zainicjowana przez negatywność cierpienia. Nie bierze się z zaprzeczenia samemu sobie, z powiedzenia: „ja jestem nieważny”, podczas gdy ważny jest on/ona – inny człowiek. Wówczas egoizm byłby do zastąpienia przez jakiś alter-izm. Miłość nie jest ani egoizmem ani altruizmem. Tertium datur!
I w tym miejscu wkracza Paweł z Tarsu, który pisze do Galatów: „[…] już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus” (Ga 2, 20). Jak to rozumieć? Czy nie właśnie tak, że prawdziwe ja człowieka to ja NAZNACZONE? Ja namaszczone? Ja z-wiąz-ane, religijne (religio – więź)? Ja, które – w istocie – dzielę z każdym innym ja, to znaczy ty? Bliskość bardziej bliska niż wszelka bliskość, parafrazując Lévinasa?
Czy Chrystusowość mojego ja to nie rozbrojenie tego wszystkiego, co we mnie jest ex nihilo, i wyniesienie do rangi absolutnej tego, co niepowtarzalne, a co Duns Szkot nazywał – haecceitas? Czy zatem sensu stwierdzenia Pawła nie można by oddać przywołaniem utworu „Dwie krople” Zbigniewa Herberta? Brzmi on:
Lasy płonęły –
a oni
na szyjach splatali ręce
jak bukiety róż
ludzie zbiegali do schronów –
on mówił że żona ma włosy
w których się można ukryć
okryci jednym kocem
szeptali słowa bezwstydne
litanię zakochanych
Gdy było bardzo źle
skakali w oczy naprzeciw
i zamykali je mocno
tak mocno że nie poczuli ognia
który dochodził do rzęs
do końca byli mężni
do końca byli wierni
do końca byli podobni
jak dwie krople
zatrzymane na skraju twarzy
Tak, owe „dwie krople” są przez siebie NAZNACZONE, pochodzą z jednego źródła. Nie ma jednej bez drugiej. W każdej sytuacji. W wiecznym teraz, poza przeszłością i przyszłością. Dlatego nie umarły. Żyją, są.
Przeczytaj też: Nie zależy ode mnie, a jednak boli. Noce nad Markiem Aureliuszem