Gdy dziś czyta się „Listopad” Henryka Rzewuskiego, trudno nie dostrzec podobieństw opisywanych tu epizodów z XVIII-wiecznej historii Polski do naszych czasów.
Henryk Rzewuski był entuzjastą staropolskich cnót szlacheckich, postaci z jego powieści i gawęd stały się prototypami bohaterów literackich epoki romantyzmu i czasów Sienkiewicza, zaludniając polskie imaginarium. Swą pochwałę Rzeczpospolitej szlacheckiej zawarł w najbardziej znanych „Pamiątkach Soplicy”, ale także w mniej popularnej powieści „Listopad”. I ten właśnie utwór stał się dla mnie okazją, by przyjrzeć się postawom i sposobowi myślenia przedstawicieli polskiej szlachty w końcu XVIII wieku, czyli na chwilę przed rozbiorami. A także by poznać jej dzieło zbrojne – które niektórzy nazywają pierwszym naszym powstaniem narodowym – konfederację barską.
Gdy się „Listopad” czyta dziś, trudno nie dostrzec podobieństw opisywanych tu epizodów z XVIII-wiecznej historii Polski do naszych czasów. Tak jakby to było nie 250 lat temu, a wczoraj. A między tym wczoraj i dziś była długa noc dwóch pełnych koszmarów wieków, po której obudziliśmy się w stanie tej samej, niedokończonej – podczas tamtych wydarzeń – bratobójczej wojenki. I to tak w pół gestu i w pół słowa, bez wcześniejszej repetycji, bez zawahania, próby przypomnienia, o co w niej szło. „W niniejszym romansie historycznym, który śmiem ogłaszać – napisał w przedmowie do „Listopada” jego autor – wystawiłem dwie rywalizacje, walczące ze sobą u nas od końca pierwszej połowy zeszłego wieku”.
Reprezentantami tych „dwóch rywalizacji” są w „Listopadzie” dwaj bracia Strawińscy – Michał, przedstawiciel stronnictwa patriotów, i Ludwik, przynależący do stronnictwa reform. Dzieci tych samych rodziców, po ich rozwodzie rozdzieleni i wychowani – Michał na polskiej prowincji, Ludwik we Francji. Owszem, obaj poświęcali swe życie Polsce, działając aktywnie na jej rzecz, ale na wrogich sobie barykadach. Miłość ojczyzny bowiem niejedno ma imię. Ludwik stał się urzędnikiem królewskim, a Michał stronnikiem księcia Radziwiłła „Panie Kochanku”, występującego przeciwko władzy królewskiej. I to sprawiło, że będąc braćmi, stali się wrogami.
Wierność i zdrada
Michał był człowiekiem odważnym (a nawet zuchwałym), a odwaga, jak o tym już wspominałam, stanowi najwyższą z cnót rycerskich. Że przypomnę raz jeszcze: „Odwaga może przeważyć niedostatek wielu cnót, ale wszystkie cnoty razem połączone nie są zdolne zastąpić niedostatek odwagi”. Próba porwania króla była niedorzeczna i nieskuteczna, ale wymagała odwagi. Na odwagę nie każdego było stać, bo ona mogła wyrosnąć jedynie na silnym fundamencie wiary. O jednym ze spiskowców, którzy mieli uczestniczyć w porwaniu, ktoś z bohaterów Listopada mówił: „Choć ufam jego odwadze, wiem, że nie jest pobożnym, a więc żadnej nie mam rękojmi, by miał tę stałość ducha, co ją tylko gorąca wiara dać może, a przy pomocy której człowiek bezbronny, uwięziony, męczony, nie przestaje być odważnym”. (Tę prawdę dobrze znają ci, którzy cnotliwych zatrudniają do swych mało cnotliwych wojen…)
Michał był pobożny i był odważny. „W moich postępkach – mówił – nigdy nie mam obyczaju brać rzeczy na rozum, robię, co mi każe sumienie, a na przyszłość się nie oglądam. Robię, co Bóg każe, i na Niego najlepiej złożyć staranie”.
Jeszcze przed rozpoczęciem konfederacji barskiej, przy okazji pierwszego spotkania braci, Ludwik powiedział: „lada chwila piorun uderzy i was roztrzaska. Upojony chwilowym powodzeniem myślisz, że dyktatura waszego możnowładnego bałwana nigdy się nie skończy”. Na co usłyszał od Michała: „Co się tyczy piorunu, którym mnie grozisz, nie myśl, by on mnie zastawał nieprzygotowanym. Nie pierwsze to będzie dla mnie prześladowanie losu. Ale idę za przekonaniem, a nie za szczęściem”.
Nie było w tym, co powiedział, obawy przed niepowodzeniem (do końca zresztą nie podjął refleksji nad przyczynami swoich i swej formacji błędów). Bowiem dla Michała i jemu podobnych, jeśli sprawa jest słuszna, to nie ma przegranych – są tylko albo zwycięzcy, albo… bohaterowie. Dla takiej postawy nie ma klęski! Klęskę może ponieść ktoś, kto walczy o coś i przegrywa. A Michał nie był żołnierzem bitnym, tylko ofiarnym. Nie wojownikiem (o coś), tylko buntownikiem (przeciwko czemuś). Był, by tak rzec, „reaktywny” – nie działał na rzecz zmiany, lecz dla obrony tego, w co wierzył. On nie mógł przegrać, przed nim było tylko zwycięstwo albo bohaterstwo. Jeśli zaś odwaga na nic już przydać się nie może, pozostawała kolejna fundamentalna cnota, która wkracza w miejsce odwagi: gotowość do poniesienia ofiar. „Już dla nas przeszła pora zwycięstw, tylko czas ofiar pozostał” – oznajmił profetycznie. I stał się prototypem bohaterów romantycznych, którzy nieszczęście wzniosą do rangi cnoty. Pisał Rzewuski:
„Prawdziwe nieszczęście nie tylko że nie prowadzi do rozpaczy, ale wydobywa niesłychaną energię, która dotąd była w odrętwieniu. Wielkie nieszczęście oczyszcza duszę, jak mierne ją kazi. Wielkie nieszczęście jednoczy nas z Bogiem, jak mierne nas od Niego odwraca”.
Norman Davies w „Bożym igrzysku” napisał:
„Dla człowieka uczciwego «dobrym obywatelem» był ten, kto był gotów podjąć protest i opór; ten, kto bezpieczny wobec obietnicy wiecznego zbawienia, jaką dawał Kościół, nie wahał się oddać życia w walce przeciwko ustalonemu porządkowi. Poglądy tego rodzaju były już rozpowszechnione wśród konfederatów barskich”.
To jest fragment tekstu opublikowanego w kwartalniku „Więź”, lato 2017.