Demokracja polega na wypracowywaniu rozwiązań, na które wszystkie strony psioczą, ale przynajmniej nikt nikogo nie chce zabić. A jednak coraz więcej demokracji wpada dziś w impas. Potęgą staje się antypolityka, sprzeciwiająca się wszelkiej polityce.
„Que se vayan todos!” [„Wynoście się wszyscy!” – przyp. red.] stało się głównym hasłem skandowanym przez uczestników ulicznych protestów, które wstrząsnęły Argentyną w końcu 2001 roku, kiedy finanse publiczne kraju znalazły się – nie po raz pierwszy – na skraju zapaści. Rząd w rozpaczliwej próbie powstrzymania ucieczki kapitału oraz zapobieżenia całkowitemu rozpadowi systemu finansowego wprowadził surowe limity wypłat z kont bankowych. Obywatele stracili dostęp do własnych oszczędności.
(…) „Wynoście się wszyscy!” przepełnione pogardą wzywa do pozbycia się nie tylko rządu, ale całej klasy rządzącej: nie jednej partii, lecz wszystkich. W swej uderzającej prostocie stanowi manifest założycielski takiego typu polityki, która wszelkiej polityce się sprzeciwia.
Coś więcej niż wieszanie psów na władzy
W języku hiszpańskim od pokoleń istnieje na to określenie: „anti-política”. Najwyższy czas, by weszło i do innych języków. A to dlatego, że antypolityka już dawno pokonała granice geograficzne i stała się prężną siłą na całym świecie. (…)
Antypolityka nie jest jedynie wyrazem populizmu, ponieważ populiści, jakkolwiek błędnie rozumują, zajmują się proponowaniem politycznych rozwiązań dla politycznych problemów. Nie wynika też z głęboko zakorzenionej frustracji spowodowanej działaniami rządu. Rozczarowanie politycznym status quo to stały element polityki demokratycznej.
Dlaczego państwa demokratyczne mają tak ogromne problemy z formowaniem rządów, które kiedyś było dla nich chlebem powszednim? Jednym z czynników jest stagnacja, a w niektórych krajach wręcz obniżenie standardu życia klasy średniej
Wieszanie psów na władzy to codzienność we wszystkich demokracjach – a w formie bardziej ukrytej we wszystkich krajach, niezależnie od panującego tam ustroju politycznego. Demokracja ma jednak wbudowaną odpowiedź dla sfrustrowanych: jeżeli nie pasują ci ludzie u władzy, zagłosuj na innych!
To rozwiązanie przestaje się sprawdzać, kiedy niechęć rozszerza się na klasę polityczną jako całość i w ogóle na sposób uprawiania polityki, zarówno na prawicy, lewicy, jak i w centrum. I właśnie to odrzucenie polityki jako takiej mamy na myśli, kiedy mówimy o antypolityce. Jest to ogromna siła odśrodkowa, która rozprasza zdolność starych elit do efektywnego rządzenia, przygotowując grunt dla nowych, dośrodkowych sił, które ambitni autokraci mogą wykorzystać do ponownego skupienia władzy, tyle że tym razem wyłącznie w swoich rękach.
Właśnie dlatego, gdy w państwie rozkwita antypolityka, stawia je na prostej drodze do populizmu. Bywa także na odwrót: populizm poprzez kładzenie nacisku na obronę narodu przed złymi elitami napędza antypolitykę.
Ciągłe wywracanie świata do góry nogami
Prawdopodobnie u źródeł praktycznie wszystkich współczesnych autokracji spod znaku 3P leży okres panowania antypolityki. Na przykład w Argentynie czasy hasła „Que se vayan todos!” zapewniły prezydenturę najpierw Néstorowi Kirchnerowi, który wygrał wybory w roku 2003, a następnie jego żonie, Cristinie Fernández Kirchner, sprawującej ten urząd przez dwie kadencje w latach 2007–2015 (Nestor zmarł w 2010 roku na atak serca). W 2019 roku Cristina wróciła do władzy jako wiceprezydentka, przedłużając tym samym, w każdym razie częściowo, panowanie pierwszej w Ameryce Południowej wpływowej pary autokratów 3P.
Ale triada populizm – polaryzacja – postprawda to nie jedyny możliwy cel antypolityki. Tam, gdzie dążącym do władzy autokratom nie udaje się u niej usadowić, antypolityka może się przekształcić w stan pozornie stały, stać się nową rzeczywistością dla systemu politycznego. Coraz bardziej zdesperowani wyborcy zwracają się wtedy ku coraz bardziej obrazoburczym postaciom w nadziei, że pomogą im wydobyć się z niedoli zafundowanej obywatelom przez „todos”, czyli tych wszystkich, którzy dotychczas znajdowali się u władzy.
Oczywiście każda nowa ekipa outsiderów, z chwilą gdy wygra wybory, staje się nowymi „todos”, których trzeba obalić. Nastaje nowy status quo wymagający wywrócenia do góry nogami i obecni rządzący, którzy wjeżdżali pod sztandarem antypolityki, muszą się nagle mierzyć z kolejną falą antypolitycznych pretendentów do władzy, która jeszcze jest do wzięcia. Wystarczy zapędzić się w tym za daleko, a polityka i rządy staną się trwale niestabilne.
Przykładów na całym świecie nie brakuje. Australia, zamożne państwo klasy średniej, nabawiła się dziwnej awersji do własnych premierów (do 2019 roku było ich aż pięcioro w ciągu sześciu lat), ponieważ oba główne ugrupowania polityczne wpadły w błędne koło wewnętrznych konfliktów, które doprowadziły do wielu wewnątrzpartyjnych zamachów stanu, budząc rosnące zniesmaczenie całą klasą polityczną. Może właśnie dlatego, że Australia to kraj zamożny, z dominującą klasą średnią, te zakulisowe rozgrywki dotyczyły grupy względnie normalnych polityków z establishmentu. (…)
A jednak żaden inny kraj nie ilustruje tak dobrze siły tego zagrożenia jak Włochy, gdzie trzy dekady niekontrolowanej antypolityki doprowadziły do swego rodzaju wyścigu zbrojeń, w którym partie rywalizują w przedstawianiu się jako autentyczni outsiderzy. Od 1994 roku Włochy niewątpliwie zgłębiały odmęty antypolityki ze szczególnym zapałem.
Ale nie one jedne. W Holandii, Niemczech, Austrii, Polsce, Wielkiej Brytanii i Hiszpanii siła wyborcza ugrupowań antypolitycznych coraz bardziej utrudnia oblężonym partiom prawicy i lewicy tworzenie rządów. Natomiast w Meksyku, Kolumbii, Peru i Brazylii natężenie antypolitycznych przekazów nieustannie zagraża z trudem wywalczonym przez poprzednie pokolenia zdobyczom demokracji. (…)
Skleroza instytucjonalna
Demokracja liberalna często bywa źródłem frustracji. Nieuniknione w państwie demokratycznym opóźnienia, kompromisy oraz półśrodki od zawsze były pożywką dla obywateli niezadowolonych ze swego rządu. Demokracji nie wymyślono po to, by zapewniała ciągłe wygrane. Wręcz odwrotnie.
Najlepsze systemy demokratyczne specjalizują się w trudnych kompromisach, które wszystkich pozostawiają do pewnego stopnia (acz nigdy przesadnie) zniechęconych i niezadowolonych. Zmuszona szukać sposobów zharmonizowania interesów znacznie różniących się grup, demokracja w swym najlepszym wydaniu polega na wypracowywaniu rozwiązań, na które wszystkie strony psioczą, ale przynajmniej nikt nikogo nie chce zabić. Jest systemem wymagającym pewnej dozy chłodnej rezygnacji – jasnego uświadomienia sobie, że idealni kandydaci nie istnieją, że pełne zwycięstwa są nieosiągalne i że system nie obiecuje niczego poza sensownym mechanizmem do zarządzania na bieżąco konfliktami. Jest on wybitnie racjonalny – inaczej mówiąc, wiecznie niezadowalający.
A jednak coraz więcej demokracji nie jest w najlepszej formie. Zamiast wypracowywać trudne, lecz skuteczne kompromisy, wpadły w permanentny impas. Kompromisy, jeśli już się znajdą, są czasem tak nieznaczne, że wszystkie strony czują tylko pogardę. To właśnie w tym momencie – kiedy zdolność do rozwiązywania problemów spada poniżej krytycznego progu – powstaje grunt pod „Que se vayan todos!”.
Widzimy coraz więcej dowodów na to, że zadowolenie z ustroju demokratycznego maleje nie tylko w tym czy innym kraju, ale w większości utrwalonych demokracji typowych dla rozwiniętych społeczeństw. Badacze z Centrum na rzecz Przyszłości Demokracji (Centre for the Future of Democracy) Uniwersytetu w Cambridge prześledzili ewolucję poglądów na temat tego ustroju od 1995 roku i odkryli, że odsetek obywateli krajów rozwiniętych niezadowolonych z demokracji wzrósł z 48 do 58 procent w 2019 roku. To najwyższy odnotowany dotąd wynik.
Dlaczego państwa demokratyczne mają tak ogromne problemy z formowaniem rządów, które kiedyś było dla nich chlebem powszednim? Jak widać, jednym z czynników jest stagnacja, a w niektórych krajach wręcz obniżenie standardu życia klasy średniej. Nowa, lepiej poinformowana, żyjąca w cyfrowym świecie, niespokojna klasa średnia, która stara się bronić przed zubożeniem, to recepta na zagrożenie dla rozwiązań demokratycznych.
W 1982 roku uznany ekonomista polityczny Mancur Olson zaproponował kontrowersyjną teorię, która pomaga wyjaśnić, dlaczego instytucjom demokratycznym z coraz większym trudem przychodzi utrzymanie wszechstronnego rozwoju gospodarczego. Tę polityczną bolączkę nazwał „sklerozą instytucjonalną”. Odnosi się ona do dysfunkcjonalnego, nieskutecznego i niesprawiedliwego sposobu, w jaki demokracje o długiej tradycji piętrzą przeszkody hamujące zdolność rządu do dostarczania dóbr publicznych.
Według Olsona im dłużej dany system polityczny utrzymuje się bez większych wstrząsów (typu wojna lub rewolucja), tym trudniej mu zapewniać wzrost gospodarczy. Badacz stwierdził, że wzrost gospodarczy ma wiele cech dobra publicznego – dobra, którego nie można ci odmówić, nawet jeśli nie brałeś udziału w jego wytworzeniu. Czystsze powietrze jest tu klasycznym przykładem, lecz ta sama logika dotyczy szerokiego zakresu dóbr publicznych.(…) W przypadku czystego powietrza zyskują wszyscy, choć często w stopniu niedostrzegalnym, mimo że tylko wąska grupa (jak właściciele elektrowni zasilanych węglem) ponosi znaczną część kosztów. (…)
Podstawowe spostrzeżenie Olsona jest wciąż aktualne: w ugruntowanych demokracjach działania polityczne, które skupiają zyski w niewielu rękach, a straty rozkładają na wielu, mają z góry przewagę niezależnie od tego, czy suma zysków przewyższa sumę strat, czy nie.
Na tej samej zasadzie działania, które narażają na straty wąską grupę osób, chociaż zyski rozkładają na całe społeczeństwo, przegrywają z powodu wady strukturalnej. Nawet jeśli z ogólnospołecznego punktu widzenia są słuszne.
Fragment książki „Zemsta władzy. Jak autokraci na nowo tworzą politykę XXI wieku”, przekład Violetta Dobosz i Dorota Kaczor, Wydawnictwo Post Factum, Katowice 2022. Tytuł i śródtytuły od redakcji Więź.pl
Przeczytaj też: Uczmy się od Finów. U nich biblioteki są miejscami „pierwszej potrzeby”
Kiedy nowoczesne społeczeństwa przestają się składać z jasno wyodrebnionych sposobem pracy i życia grup czy klas, kiedy kwietnie indywidualizm i fałszywa świadomość społeczna (wszyscy jestesmy klasa średnią) partie polityczne, ta podstawa demokracji słabną i nie wiedzą kogo reprezentują. Mogą reprezentować dziś każdego a jutro nikogo. Przykładem np. Hołownia i jego ruch.
W rezultacie rządzący mogą odwoływać się do „całego Narodu” ponad strukturami pośrednimi życia politycznego, wmawiać proste rozwiązania oparte na „oczywistości”, „Naszości”, rozwiązania dla Prawdziwych wykluczające Nieprawdziwych Zdrajców. A wtedy do dyktatury autorytarnej lub totalitarnej już blisko. Obserwujemy to w Polsce, na Węgrzech.
Gdyby tylko tu to nie byłoby tragedii. Ale podobnie jest w najstarszych kolebkach demokracji. Biden może być tylko krótkim, może ostatnim interludium między rządami Ludu Amerykańskiego żądające powrotu do wielkości, ale wielkości z lat pięćdziesiątych w zupełnie innym świecie.
A jak lud się myli to tyrani zacierają ręce……