Anthony Bourdain? On? Ten archetypiczny kolega, z którym się casualowo je i pije, i włóczy po świecie? Naprawdę już nigdy się nie poznamy?
Kiedy znowu ostatnio próbowałem wieczorem się uśpić i znowu scrollowałem programy kablówki, kolejny raz wpadłem na jego program. Tym razem to była opowieść o Rzymie, o Rzymie, który był ostatnim zagranicznym miastem, gdzie byłem. Na zakończenie Anthony Bourdain zjadł tonnarelli cacio e pepe, czyli makaron podobny do spaghetti, tylko trochę krótszy i oryginalnie (bo teraz już raczej nie) o kwadratowym przekroju, z owczym serem pecorino i pieprzem.
Klasyczne rzymskie danie. Od czasu, kiedy byłem w Rzymie półtora roku temu, gotuję je sobie co najmniej raz w tygodniu. Od pieprzu, który tłukę w moździerzu, nawet łzy w kącikach oczu stają się piekące. Ale piperyna jest zdrowa, zdrowa dla ciała i dla umysłu.
Telewizja zapewnia nie tylko sławę za życia. Zapewnia też życie po śmierci. Elektroniczny Hades
Anthony Bourdain powiesił się 8 czerwca 2018 roku w hotelowym pokoju w Kaysersbergu pod Colmarem w Alzacji. Miał 61 lat. Kręcił właśnie kolejny program. Nic nie zapowiadało tego, co się miało zdarzyć. Żadnych widocznych objawów depresji. Bourdain był ciągle typem dowcipnego, bystrego i sarkastycznego kolegi w dżinsach, z którym chciałoby się spędzać czas.
Miałem do niego osobisty stosunek. Nie traktowałem go jako awataru wyświetlonego na ekranie. Na tym, zdaje się, polega telewizyjna charyzma.
Jesteśmy wzrokowcami i nasz mózg wierzy, że to, co widzi, odbywa się naprawdę na naszych oczach. Zmysły są o wiele silniejsze od wiedzy. Kiedyś w empiku przy Nowym Świecie spotkałem między półkami Macieja Orłosia, były to jeszcze lata, kiedy prowadził „Teleexpress”, i z najwyższym trudem powstrzymałem się od powiedzenia mu „cześć”.
Bourdain był bardzo przystojny i bardzo, jak się wydawało, przystępny. Stał się moim ulubionym człowiekiem z ekranu. Człowiekiem, z którym chciałbym się zaprzyjaźnić. Kiedy się zabił, poczułem prawdziwy ból, a nawet coś w rodzaju szoku. On? Ten archetypiczny kolega, z którym się casualowo je i pije, i włóczy po świecie? Z którym rozmawia się swobodnie, nie powstrzymując się od słów zasłoniętych w emisji telewizyjnym pikaniem? Naprawdę już nigdy się nie poznamy?
Ludzie z kina i telewizji – a nie miliarderzy, do których należy połowa świata – to jest prawdziwa śmietanka ludzkości. Ten jeden promil na szczycie łańcucha pokarmowego, czyli łańcucha pożądania. Jesteś znany z ekranu, więc zapraszają cię do swoich programów Kubowie Wojewódzcy wszystkich krajów, piszą o tobie Pudelki całego świata, robią z tobą wywiady czarno-białe gazety i połyskliwe pisma kobiece. Jesteś kolegą każdego i chłopakiem każdej.
Dopiero poniewczasie okazało się, że za takie życie płaci się drogą cenę.
Przypomniano sobie cytaty, w których Bourdain mówił, że nie ma go w domu przez 250 dni w roku. Przypomniano niemiłe sms-y od jego ostatniej dziewczyny, włoskiej aktorki Asii Argento, którą próbowano w bardzo wątpliwy sposób wmanewrować we współodpowiedzialność za to, co się stało. Przypomniano heroinowy nałóg Bourdaina z młodości.
Telewizja zapewnia nie tylko sławę za życia. Zapewnia też życie po śmierci. Elektroniczny Hades. Programy Bourdaina ciągle są emitowane. Wygląda na to, że nie tylko ja nie mogę go odżałować.
Tak się złożyło, że znam osobiście pewną telewizyjną charyzmatyczną postać, i to zajmującą się tym, czym zajmował się Anthony Bourdain. Znam mianowicie Roberta Makłowicza.
Poznałem go w pierwszej połowie lat 90. w Krakowie w Herbaciarni No. 1 na ulicy Tomasza, prowadzonej przez Ankę Plewicką, gdzie regularnie siadywali dziennikarze krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Wtedy tego jeszcze nie było w Warszawie: knajpy, do której przychodziłeś i mogłeś być pewien, że w ciągu pół godziny przyjdzie tam co najmniej jeden z twoich kolegów.
Kolegowałem się tam właśnie z Bobkiem, ze Staszkiem Mancewiczem, z Alkiem Janickim. Latem 1996 roku wybraliśmy się, w większym gronie, do którego należeli też między innymi Andrzej Saramonowicz, Michael Kott i Piotrek Bikont, na pijacką wyprawę po Węgrzech. Każdego dnia dwóch musiało być trzeźwych, żeby miał kto prowadzić samochody, a reszta piła do syta.
Pamiętam, jak Bobek wynajął na granicznej stacji benzynowej cygańską orkiestrę, a potem dał im z pańskim gestem banknot tysiącforintowy, a oni rzucili na nas klątwę, bo to było może z osiem złotych. Pamiętam z piwnic w dolince pod Egerem wino egri muskotály wlewane z kranów do półtoralitrowych plastikowych butli po pepsi, za jakieś cztery złote. Pamiętam cudowny tokaj z piwnicy rodziny Tóth.
Bobek jeszcze wtedy nie był panem z telewizji, ale stawał się sławny jako recenzent kulinarny krakowskiej mutacji „Wyborczej”. Miał świetny styl, dowcip i idée fixe na punkcie Austro-Węgier. Parę dni temu trafiłem na Food TV na jego archiwalne programy z Kołomyi i Czerniowiec. Bobek opowiadał kwieciście i gotował zupę grzybową, a ja myślałem o tym, jak różna bywa telewizyjna charyzma.
Kamera cię lubi albo nie. To tajemnica. Musisz robić sympatyczne wrażenie. Musisz umieć zachowywać się autentycznie przed kamerą, ale ta autentyczność jest jednocześnie starannie wystudiowana, jest autentyczna na jakichś 105 procent, trochę tak, jak gra aktorska w teatrze jest autentyczna na 115 procent, a filmowa na 103. Musisz mówić płynnie bez zawahań, zatrzymań i powtórzeń. Musisz mieć przyjemnie brzmiący głos.
Ostatni raz widzieliśmy się latem 2017 na pogrzebie Piotrka Bikonta. Rozmawialiśmy chwilę w kondukcie na Rakowicach. W miejscach, gdzie trzeba było skręcać, byli rozstawieni muzycy. To najładniejszy pogrzeb, na jakim byłem w życiu.
Coś mi w tym tekście kulinaria i telewizja rymują się ze śmiercią. Ale Bobek jest cały skondensowanym życiem. Żarcie jest epitome życia. Bobek jeździ na Jukatan i na brzeg Morza Andamańskiego, ma pół miliona subskrypcji na Youtubie, ma dom na Pelješcu w Dalmacji i wygląda na to, że ma bardzo harmonijne życie.
(Ale z Anthonym też się tak zdawało).
Przeczytaj też: Chopin, kebab, katharsis. „Chleb i sól”, czyli kamera skierowana na nas
Cóż, jak to określiła pewna subtelna eseistka, Bourdain „zajeździł się na śmierć”…