Opis powstańczych losów z lat 1863–1864 musi znacznie wykroczyć poza pola bitew czy leśne obozowiska. Losy te splotły się z dziejami tajnego państwa, ewenementu na skalę światową, realizującego w konspiracyjnych warunkach przynależne mu funkcje.
Poniższy tekst ukazał się w zbiorze esejów „Miłość i obowiązek. Powstanie styczniowe 1963”, pod redakcją Pawła Tyszki (Arx Regia – Zamek Królewski w Warszawie 2023) pod tytułem „Powstańcze losy”. Obecny tytuł od redakcji Więź.pl
Ostatnie XIX-wieczne powstanie narodowe, które wybuchło na ziemiach polskich zaboru rosyjskiego w nocy z 22 na 23 stycznia 1863 r., okazało się najdłuższym i zarazem najkrwawszym zrywem zbrojnym w całej porozbiorowej dobie. W walkach po stronie polskiej nie brała udziału regularna armia, a jednak trwały one niemal półtora roku. Uczestniczyło w nich co najmniej 200 tys. ochotników, którzy z carskimi siłami zbrojnymi stoczyli ponad 1200 bitew i potyczek, często zwycięskich.
Powstańcy zapłacili niezwykle wysoką cenę – dziesiątki tysięcy poległo w boju, a wielu stanęło przed plutonem egzekucyjnym czy pod szubienicą. Polskimi buntownikami po raz kolejny zapełnił się Sybir. Ich czyny stały się jednak ważnym składnikiem narodowej legendy, a oni znaleźli poczesne miejsce w polskim panteonie.
Siła symbolu
Opis powstańczych losów z lat 1863–1864 musi znacznie wykroczyć poza pola bitew czy leśne obozowiska. Losy te splotły się z dziejami tajnego państwa, ewenementu na skalę światową, realizującego w konspiracyjnych warunkach przynależne mu funkcje. Obok żołnierzy i dowódców potrzebni byli cywilni komisarze, kurierzy, poborcy podatków, podziemni drukarze czy wykonujący wyroki tajnych sądów sztyletnicy.
Niebywała spoistość społeczeństwa, będąca rezultatem przedpowstaniowej rewolucji moralnej, przekładała się na poczynania anonimowych, cichych bohaterów – działania równie istotne, co walka prowadzona przez leśne oddziały
Wspominając powstańcze losy, nie sposób nie podążyć tropem wyznaczonym przez Józefa Piłsudskiego, który najlepiej zrozumiał istotę insurekcyjnych zmagań. Wielkości tamtego czynu szukał początkowo w ludziach, dostrzegł jednak, że siła wyzwalająca determinację walczących tkwiła zupełnie gdzie indziej.
W zmaganiach, w których po polskiej stronie nieustępliwość przeplatała się „ze słabością i z szaleństwem”, zaborcy zaś mieli „na swe usługi olbrzymie tysiące żołnierza, olbrzymią technikę pracy państwowej, więzienia i baty”, niezwykle istotną rolę odegrał symbol, który w 1863 r. „wszechwładnie panował nad ludźmi. Była nim pieczęć – pieczęć Rządu Narodowego”[1]. Stała się znakiem, który sprawiał, że rozkazy wydawane przez rząd tajnego państwa wykonywano bez najmniejszego wahania, ze świadomością ponoszonego ryzyka. Podziemna struktura administracyjna opierała się przecież na tych, którzy z konieczności znajdowali się w rosyjskiej służbie. Urzędnicy skarbowi zbierali podatki na rzecz władz powstania, a poczta konna obsługiwała w pierwszym rzędzie ich emisariuszy.
Nie można jednak zapomnieć, że – jak pisał Piłsudski – „w każdej dworskiej stajni stoi osiodłany dyżurny koń, obok dyżurny chłopiec stajenny. Biegnie wieść ostrzegająca, alarmowa – skądś wyruszyło wojsko rosyjskie. Chłopiec dosiada źrebca i pędzi na przełaj borami, polami do następnej wyznaczonej stacji, wieść wyprzedza ruchy konnicy nieprzyjacielskiej, dopada do wyznaczonego celu z ostrzeżeniem”[2]. Niebywała spoistość społeczeństwa, będąca rezultatem przedpowstaniowej rewolucji moralnej, przekładała się na poczynania anonimowych, cichych bohaterów – działania równie istotne, co walka prowadzona przez leśne oddziały.
Powstańcze losy dokonywały się w głównej mierze na polach bitew i potyczek. O tym wszakże, że zryw zbrojny przetrwał znacznie dłużej, aniżeli można było się spodziewać wobec miażdżącej przewagi wroga, zadecydowało właśnie owo anonimowe zaplecze: wspomniani już poborcy podatkowi i kurierzy, redaktorzy i zecerzy podziemnych pism, takich jak wydawane przez Agatona Gillera „Wiadomości z Pola Bitwy” czy przede wszystkim „Ruch”, „Niepodległość” oraz ukazująca się regularnie, choć krótko (kwiecień–lipiec 1863 r.), „Prawda”. Kształt temu periodykowi obok literata i poety Władysława Sabowskiego nadawali m.in. Aleksander Kraushar i Henryk Merzbach, a składali go Józef Harasimowicz i Jan Wójcicki.
Znaczącą rolę w powstaniu odegrali członkowie trybunałów wydający wyroki śmierci na zdrajców sprawy i zwykłych szpiegów oraz osoby wykonujące te wyroki, a także wszyscy, którzy opiekowali się rodzinami walczących i poległych, co – podkreślmy – czyniły przede wszystkim kobiety. Zaplecze dla powstania tworzyły miasta, miasteczka i wsie odwdzięczające się w ten sposób za uwłaszczeniowy dekret.
Stoki Cytadeli
Miejscem, gdzie w sposób najbardziej tragiczny i symboliczny zarazem dokonywał się los powstańczy, były stoki warszawskiej Cytadeli. Tam 5 sierpnia 1864 r. stracono dyktatora Romualda Traugutta wraz z czterema najbliższymi współpracownikami: Janem Jeziorańskim, Rafałem Krajewskim, Józefem Toczyskim i Romanem Żulińskim.
To, w przekonaniu władz carskich, ostateczne zakończenie bojowego zrywu przerodziło się w wielką patriotyczną manifestację. W ostatniej drodze anonimowym do tej chwili reprezentantom narodowej władzy towarzyszyło ponad 30 tys. mieszkańców Warszawy, klęczących i śpiewających pieśń „Święty Boże”, co usiłowała zagłuszyć „muzyka wrzaskliwa orkiestry wojskowej, huk bębnów i świst piszczałek”. Jak zanotował naoczny świadek Aleksander Kraushar, „wszyscy skonali z modlitwą na ustach, z modlitwą – nie o zbawienie duszy własnej, która tego zbawienia już dostąpiła, lecz o zbawienie Tej, za którą umierali”[3].
Fotografia przedstawiająca Traugutta i jego towarzyszy była – obok grafik Artura Grottgera – nieodzownym elementem wyposażenia każdego patriotycznego polskiego domu. Upamiętniano w ten sposób bohaterów, którzy dla sprawy narodowej poświęcili młode jeszcze życie. Najstarszy spośród nich, Romuald Traugutt, liczył 38 lat, najmłodszy, Roman Żuliński – 27. Bez wątpienia w wolnej Polsce ze względu na zdolności, ideowość i charakter należeliby do elity, o czym świadczą ich osiągnięcia. Jeziorański i Toczyski mogli wykazać się gruntowną wiedzą ekonomiczną. Żuliński, z zawodu nauczyciel, napisał opublikowane w 1859 r. „Zasady rachunku różniczkowego i całkowego”.
Natomiast Krajewski, mianowany przez Traugutta dyrektorem najważniejszego Wydziału Spraw Wewnętrznych, był jednym z autorów „Encyklopedii powszechnej”, a przede wszystkim znakomitym architektem. Wygrał konkurs na projekt odbudowy warszawskiego ratusza po pożarze jesienią 1863 r., co więcej, „ostatnie obliczenia, ostatnie własne poprawki naniósł Krajewski już w więzieniu. Carskie naczalstwo – pisał jego biograf – zleciło mu kontynuowanie prac w celi. Zgodził się na to, znając już wyrok śmierci”[4].
Dopowiedzmy, że 80 lat później w gmachu, w którego projektowaniu miał tak znaczący udział młody współpracownik Traugutta, w przeddzień rocznicy egzekucji Krajewskiego, zginął w kolejnym powstaniu młodszy jeszcze od niego genialny poeta Krzysztof Kamil Baczyński.
Rafał Krajewski tworzył również poezję. W celi śmierci, zamiast uzupełnić otrzymaną w grypsie listę zdrajców, napisał:
I odpuść nam naszą winę,
Jak my winowajcom,
Bracia, my w zbożną godzinę
Odpuśćmy słabym i zdrajcom
Nie wiadomo, czy poeta z batalionu „Parasol” znał te strofy. Pokazują one człowieka wrażliwego i wielkodusznego, o wyjątkowym harcie ducha, niezłomnego, lecz zdolnego wybaczyć. Z kolei o charakterze Toczyskiego świadczy fakt, że w więziennych warunkach starał się uczyć wiejską młodzież, która po rozbiciu leśnych oddziałów znalazła się w Cytadeli.
Ponad rok wcześniej, 12 czerwca, na stokach Cytadeli zginęli Henryk Abicht i Agrypin Konarski. Pierwszy z nich, niespełna 30-letni wilnianin, urzędnik pocztowy, emigracyjny współpracownik Aleksandra Hercena, o radykalnych społecznych przekonaniach, zjawił się w Warszawie jako emisariusz Towarzystwa Demokratycznego Polskiego. Związawszy się z „czerwonymi”, rozpoczął agitację wśród chłopów mazowieckich. W walkach nie zdążył wziąć udziału – został aresztowany w Garwolinie, gdy chcąc zdobyć fundusze, przygotowywał akcję ekspropriacyjną, której celem miała stać się miejscowa poczta.
Wraz z nim powieszono kapucyna Agrypina Konarskiego. Ten ponad 40-letni kapłan o burzliwej przeszłości był kapelanem w obozie dyktatora Mariana Langiewicza, a potem kolejno w oddziałach dowodzonych przez pułkowników: Teodora Cieszkowskiego, Dionizego Czachowskiego i Władysława Kononowicza. Konarski wsławił się tym, że podczas niezwykle krwawej bitwy z przeważającymi siłami rosyjskimi, stoczonej 18 marca przez zgrupowanie Langiewicza pod Grochowiskami, trzymając w jednej ręce krzyż, a w drugiej rewolwer, poderwał do ataku bliskich paniki żołnierzy.
Podobny obraz, przechowywany w zbiorowej wyobraźni, odnosi się do innego kapłana z krzyżem w ręku – księdza Ignacego Skorupki.
Konarski miesiąc później, podczas bitwy stoczonej przez oddział Czachowskiego pod Grzybową Górą, nieopodal Skarżyska Kościelnego, dowodził skutecznym atakiem kosynierów na przeważające siły Moskali. W starciu tym został ranny. Ujęto go 3 czerwca w Warce, dzień później niż jego ostatniego dowódcę Kononowicza.
Losy urzędnika Abichta i zakonnika Konarskiego splotły się w ostatnich chwilach ich życia. Publiczna egzekucja miała zastraszyć, sterroryzować sprzyjającą ruchowi stolicę. Zdaniem Kraushara Konarski „cynicznie, z wyrafinowanym okrucieństwem, powieszony został w habicie zakonnym, co wywołało między mieszkańcami straszne rozgoryczenie i skłoniło śp. arcybiskupa Zygmunta Felińskiego do wystosowania do cesarza Aleksandra II znanego listu, z wynurzeniem potępienia owej niesłychanej profanacji”[5].
Brak szacunku dla uczuć religijnych nie był zresztą w przypadku Rosjan czymś nowym – już przed wybuchem powstania, jesienią 1862 r., żołnierze carscy wdzierali się do warszawskich kościołów, by aresztować uczestników nabożeństw patriotycznych.
Na stokach Cytadeli wykonywano publiczne egzekucje już od sierpnia 1862 r. Jako pierwszego 21 sierpnia stracono Ludwika Jaroszyńskiego, wykonawcę nieudanego zamachu na wielkiego księcia Konstantego Mikołajewicza, a pięć dni później – Ludwika Rylla i Jana Rzońcę, którzy usiłowali zabić margrabiego Aleksandra Wielopolskiego. Ostatni wyrok śmierci został wykonany 17 lutego 1865 r. na dwóch 24-latkach: Emanuelu Szafarczyku, naczelniku Straży Zbrojnej, oraz Aleksandrze Waszkowskim, pełniącym od grudnia 1863 r. funkcję naczelnika Warszawy.
Tajna policja
Losy sztyletników, czyli tajnej policji powstańczej, były szczególne, bowiem prowadzili oni walkę w sposób całkowicie odmienny od wpisanego w akceptowalny dotąd w społeczeństwie polskim kanon rycerski. Odpowiedzią „na przekształcenie się administracji rosyjskiej w państwo policyjne stały się metody terrorystyczne. Na przemoc odpowiadano przemocą, a zamachami i skrytobójstwami na aresztowania i publiczne egzekucje”[6].
Najstarszy spośród przywódców powstania, Romuald Traugutt, liczył 38 lat, najmłodszy, Roman Żuliński – 27. Bez wątpienia w wolnej Polsce ze względu na zdolności, ideowość i charakter należeliby do elity
Szafarczyk stał na czele przybocznej straży naczelnika policji. Obciążano go odpowiedzialnością za najbardziej spektakularne zamachy, a na jego historii wzorowali się tak wybitni powieściopisarze, jak Władysław Terlecki czy Stanisław Rembek. Jego przykład szczególnie dobitnie ukazuje inną możliwość zaangażowania się w narodową sprawę aniżeli droga tych, którzy dziedziczyli szlachecką tradycję przedrozbiorowej Rzeczypospolitej.
Szafarczyk, co ciekawe, był poddanym pruskim, synem stolarza przybyłego do stolicy ze Śląska. Zofia Strzyżewska, autorka najbardziej szczegółowego studium biograficznego jemu poświęconego, podkreśla jednak, że abstrahując od pochodzenia rodziców, „czuł się Polakiem. Mówił i pisał swobodnie po polsku, na tyle, na ile można było opanować ten język po ukończeniu niższych klas szkoły powiatowej”[7].
Do policji narodowej trafił wcześnie, jeszcze przed listopadem 1862 r. Niebawem został wyróżniającym się członkiem tej formacji, w której takich jak on – rzemieślników czy robotników – była relatywnie spora grupa.
Struktura, której Szafarczyk przewodził, była nieliczna i tym samym elitarna. Składała się początkowo z 12 osób, by w późniejszym czasie powiększyć się do 32. Najbliższy współpracownik Szafarczyka to czeladnik organmistrzowski Edward Hoghauzer. Funkcyjnymi w jego grupie zostali natomiast: czeladnik stolarski Antoni Nowakowski, stangret Jan Błaszkowski i dorożkarz Franciszek Trzaska. Gdy patrzy się na ten zestaw nazwisk, nie można mieć wątpliwości, że powstanie było ruchem powszechnym, w pełni narodowym.
Losy bliskich współpracowników Szafarczyka są również odbiciem historii innych uczestników narodowego zrywu. Hoghhauzer, organizator m.in. podpalenia schodów w Pałacu Namiestnikowskim w trakcie balu wydanego przez prezydenta miasta, a wcześniej uczestnik akcji, w której podpalono warszawski ratusz, zginął na stokach Cytadeli w Wigilię 1864 r.
Trzaskę stracono w publicznej egzekucji na pl. Grzybowskim w końcu października 1863 r. Nowakowskiego skazano na dożywotnią katorgę w syberyjskiej kopalni. Na 12 lat robót zesłano Błaszkowskiego, a na 20 lat – innego „oficera” Szafarczyka, czeladnika brązowniczego Ludwika Jungmana. Do kopalni na 15 lat trafił szlachcic z pochodzenia Karol Zgarski. Z kolei Ignacemu Kaftańskiemu, jako nieletniemu, na mocy decyzji namiestnika Berga zmieniono wyrok śmierci na 12 lat katorgi. Wszyscy oni zatem, o ile nie zostali straceni, otrzymali wyroki od 8 do 20 lat ciężkich robót, zwykle w kopalniach.
Charakterystyczne, że w gronie 27 sztyletników, którzy przewijają się w aktach śledczych, dominują rzemieślnicy, najczęściej czeladnicy. Są jednak pośród nich również włościanie (Stanisław Kobrzeniecki, Wojciech Kopierwski), jak też ludzie legitymujący się pochodzeniem szlacheckim (Dionizy Kostro). Niektórzy, nim zgłosili akces do organizacji sztyletników, walczyli w oddziałach leśnych (jak wspomniany Karol Zgarski, Wincenty Broniewski czy Władysław Trebert). Dodajmy, że na terenie samej Warszawy grupa ta przeprowadziła niemal 50 zamachów, przede wszystkim na funkcjonariuszy policji carskiej oraz wyższych urzędników.
Szafarczyk, podkreślmy to raz jeszcze, był reprezentantem gminu, a przecież okazał się przywódcą o autentycznym, uznawanym przez otoczenie autorytecie. W czasie przesłuchań zachowywał się niezwykle godnie, do niczego się zresztą nie przyznawał. Śledczy nie mieli jednak wątpliwości, że „namawiał innych do organizacji sztyletników, wyznaczał z nich na zasadzie szczególnej ufności do niego władz rewolucyjnych oficerów, zaopatrywał w sztylety, rewolwery i wypłacał pieniężne nagrody. Zarazem przebierał podwładnych mu zamachowców w mundury policjantów i wysyłał ich na ulicę w celu nocnych akcji”[8].
Przywódca grupy trwał na swym posterunku do końca. Od stycznia 1864 r., kiedy carska policja wpadła na jego trop, ukrywał się. W wykazie osób, które udzieliły mu schronienia, są: stolarz, krawcowa, rządca i właściciele domów, palacz na kolei, służący, szynkarz – a działo się to w czasie, gdy powstanie chyliło się ku upadkowi. W ręce carskich siepaczy dostał się dopiero we wrześniu 1864 r. wskutek zdrady.
Ostatni naczelnik Warszawy
Aleksander Waszkowski, ostatni naczelnik Warszawy, aresztowany został przypadkiem 19 grudnia 1864 r. Ten wywodzący się ze skromnej urzędniczej rodziny student okazał się jednym z najdzielniejszych i niezłomnych. Pomimo bardzo młodego wieku – a może właśnie z tego powodu – odznaczał się pomysłowością i brawurą. Zorganizował bodaj najbardziej spektakularne akcje, do których doszło nie na polu bitwy, lecz w stolicy, gdzie przewaga zaborcy była znacząca.
Wykradzenie – i to w biały dzień – z Biura Pomiarów Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu map sztabowych, niezbędnych dla sprawnego poruszania się oddziałów partyzanckich w terenie, świadczyło również o stalowych nerwach i zimnej krwi konspiratora. Waszkowski dokonał tego wyczynu w lutym 1863 r. Zdobycie zasobów pieniężnych z Kasy Głównej Komisji Rządowej i Skarbu Królestwa Polskiego (w sumie 40 tys. rubli w złocie, 470 tys. w banknotach i ponad 3 mln w listach zastawnych Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego) przebijało jednak swą zuchwałością i psychologicznym efektem wcześniejszy sukces.
Wedle łacińskiego przysłowia szczęście sprzyja śmiałym, lecz poza śmiałością potrzebny był precyzyjny plan. Obmyślona przez Waszkowskiego koncepcja okazała się prosta i skuteczna. Otóż do współpracy pozyskał on dwóch urzędników Kasy Głównej: kasjera Stanisława Janowskiego i głównego kontrolera Stanisława Hebdę. Argumentem okazał się rozkaz z pieczęcią Rządu Narodowego, ale też sowite wynagrodzenie i fałszywe paszporty umożliwiające ucieczkę za granicę. W akcji wzięli jeszcze udział dwaj zatrudnieni w kasie woźni: Sebastian Pieliński i Mateusz Tyszkowski – worki z pieniędzmi przez dwa popołudnia wynoszone były do dorożki.
Akcję przeprowadzono w czerwcu, a już miesiąc później „Ruch”, organ władz powstańczych, informował o przekazaniu gigantycznej kwoty 24 012 992 zł i 20 gr do kasy Rządu Narodowego. Dodajmy, że powiadomieniu o wielkości zdobytego zasobu towarzyszył dopisek, iż „obaj urzędnicy, zasłużeni dla sprawy polskiej, dostali polecenie wyjazdu za granicę ze specjalną misją”[9].
Gigantyczną kwotę – dzięki planowi Waszkowskiego – pozyskano w sposób bezkrwawy, bez jednego wystrzału. Dwa miesiące później oddział, na którego czele stał płk Michał Kruk-Heydenreich, zdobył w bitwie pod Żyrzynem, po zaciekłej walce z rosyjskim konwojem wojskowym dowodzonym przez por. Laudańskiego, Polaka litewskiego pochodzenia, aż 140 tys. rubli. Pieniądze przewieziono do Lwowa i wykorzystano „na zakup broni i formowanie nowych oddziałów”[10].
Dodajmy, że potyczka okazała się największą klęską rosyjską poniesioną podczas powstania (zginęło blisko 200 sołdatów, część rosyjskiego oddziału wzięto do niewoli, zdobyto ponadto 400 karabinów i zagwożdżono dwie armaty).
Starcie to było również znamienne dla powstańczych losów, gdyż postawiło naprzeciwko siebie dwóch dowódców Polaków. Walczący w armii carskiej por. Laudański w obliczu nieuchronnej klęski zdecydował się poprowadzić swoich żołnierzy do desperackiego, ale skutecznego ataku na bagnety. Pół wieku później dla potrzeb sprawy w akcjach zbrojnych pozyskiwali fundusze bojowcy spod znaku Polskiej Partii Socjalistycznej (np. akcja na pociąg pocztowy pod Rogowem w listopadzie 1906 r., gdzie dowodził Józef Montwiłł-Mirecki, czy zamach czterech przyszłych premierów pod Bezdanami we wrześniu 1908 r., w którym oprócz Józefa Piłsudskiego wzięli udział m.in. Walery Sławek, Aleksander Prystor i Tomasz Arciszewski).
Następcy styczniowych powstańców z pewnością wiedzieli o wyczynach swych poprzedników. Działali jednak – w odróżnieniu od Waszkowskiego – z bombą i brauningiem w ręku. Trudno powiedzieć, czy do sposobu wykoncypowanego przez naczelnika Warszawy nawiązywali w grudniu 1981 r. uczestnicy wrocławskiej akcji podjęcia 80 związkowych milionów.
Waszkowski nie zaprzestał walki, gdy nie było najmniejszej bodaj nadziei na powodzenie zbrojnego ruchu. Co więcej, już po straceniu Traugutta i jego towarzyszy podjął heroiczną decyzję, by nie opuszczać Warszawy pomimo realnego zagrożenia aresztowaniem. Był też autorem ostatniej, wrześniowej odezwy Rządu Narodowego, mającej sprawiać wrażenie, że przynajmniej w odniesieniu do stolicy spiskowa sieć wciąż pozostaje czynna. Jego los dopełnił się w lutym 1865 r. na stokach Cytadeli.
Na polu bitwy
W zdecydowanej większości przypadków historie powstańców styczniowych wiązały się jednak z polami bitew. Zwycięstwa, które były ich udziałem, przeplatały się z porażkami, niekiedy wręcz z klęskami.
Szeregowy żołnierz pozostawał najczęściej anonimowy, w narodowej pamięci zaś zapisali się przede wszystkim dowódcy. I bez względu na to, czy podejmowali walkę kierowani romantycznym porywem, poczuciem obowiązku, czy innymi względami, decydowali się na ogromny, trudny dziś do wyobrażenia hazard. Ich zbiorowy portret obejmuje ryzykantów i kunktatorów, ludzi młodych i dojrzałych, byłych wojskowych i zaprzysięgłych cywilów, przy czym szczególną wspólnotę losów wyznaczała wpierw walka, a po niej śmierć bądź zesłanie lub emigracja.
W styczniowym zrywie uczestniczyła plejada urodzonych partyzantów, często wręcz desperatów. W realiach wojny szarpanej, przy ogromnej przewadze wroga, musieli wykazywać się niewyobrażalną wręcz odpornością psychiczną na niepowodzenia
W bitwach i potyczkach zginęło ok. 20 tys. osób. W styczniową noc, kiedy stoczono 33 walki, ruszyło się niemal całe Królestwo. Największy odzew był na Podlasiu i w rejonie Gór Świętokrzyskich, ale ruch rozlał się również na Litwę i Ukrainę. I choć, jak konstatował w swym szkicu o dniu wybuchu Piłsudski, „nie stanął do boju nawet cały spisek, liczący w owe czasy mniej niż 20 tysięcy ludzi”, a w szeregach bitewnych znalazła się „zaledwie piąta część”, gdyż „reszta albo nie zebrała się wcale, albo też nawet po zebraniu się nie znalazła w sobie dosyć woli i hartu ducha, by w danych ciężkich warunkach przełamać się i z wczorajszego uległego poddanego wyrość na żołnierza”[11], to jednak dowództwo armii carskiej podjęło decyzję o zwinięciu większości lokalnych garnizonów. Spójrzmy zatem na losy tych, którzy w krytycznej chwili nie zawahali się i ruszyli do boju.
Wyjątkowo charakterystyczny dla owej styczniowej nocy jest przypadek Romana Rogińskiego. Ten 23-latek, absolwent Polskiej Szkoły Wojskowej w Cuneo, wyznaczony na stanowisko naczelnika wojennego powiatu bialskiego, miał opanować miasto i rozbić rosyjski garnizon dowodzony przez gen. mjr. N.J. Mamajewa.
Misternie ułożony plan, oparty na zaskoczeniu niczego niespodziewającego się wroga, jednak zawiódł. Zamiast co najmniej kilkuset osób na miejsce zbiórki przybyła niespełna setka. Dowódca rosyjskiego garnizonu, uprzedzony o zamiarach spiskowych przez wprowadzonego w plany zamachu dowódcę rosyjskiej baterii artylerii konnej – jak plastycznie opisywał Piłsudski, odwołując się do wspomnień Rogińskiego – „kazał uderzyć na alarm i zaraz po dziewiątej wieczór wytoczył na rynek miasta wszystkie swe siły. Więc ośm dział odprzodkowanych, gotowych do strzału, stanęło pośrodku. Osłoniła je ze skrzydeł kompania piechoty, a dokoła, jako flankierzy i wywiadowcy, rozsypali się kozacy. O nagłym, niespodziewanym zawładnięciu armatami, o zniesieniu siły rosyjskiej podstępnym napadem nocnym mowy być nie mogło”. Naprzeciwko tej zdyscyplinowanej i wyszkolonej formacji zaczęli niespiesznie gromadzić się powstańcy.
„Spiskowcy bialscy ściągali powoli i leniwie. Zdemoralizowani przez kontragitację księży reformatów [zakonnicy nie chcieli dawać rozgrzeszenia penitentom, którzy przed walką postanowili przystąpić do sakramentu spowiedzi – przyp. W.S.], przestraszeni widoczną przemocą wroga przygotowanego do odparcia napaści, rzemieślnicy bialscy haniebnie dezerterowali z szeregów spiskowych. Do godziny jedenastej wieczór zebrało się zaledwie sześćdziesiąt kilku ludzi, którym rozdano kosy, siedm dubeltówek i cztery pojedynki myśliwskie. Kilkunastu żołnierzy Polaków z baterii nieprzyjacielskiej otwarcie wyszło z szeregów, by stanąć z bronią – pałaszami – po stronie powstania. I ta drobna garstka – konkludował Piłsudski – wyglądająca na wyprawę myśliwską, wracającą z obławy na leśnego zwierza, przez parę godzin w trwożnym napięciu nerwów stała o paręset kroków naprzeciw oddziału z trzech rodzajów broni, gotowego do boju”[12].
Z zamieszczonego tu obszernego cytatu wywieść można dwie kwestie odnoszące się do losu powstańców – pierwsza to zdrada. Jej skutki okazały się dotkliwe zarówno w czasie przygotowania zbrojnego wybuchu, jak i podczas jego trwania. Wszak misterny i dający nadzieję na sukces plan Jarosława Dąbrowskiego (opanowanie Zamku Królewskiego i Cytadeli w Warszawie, a przede wszystkim zajęcie Modlina, gdzie zgromadzono wojenny ekwipunek, w tym aż 70 tys. karabinów) załamał się po aresztowaniu w początkach maja 1862 r. zaangażowanych w spisek oficerów: Jana Arnholda (z pochodzenia Łotysza), Piotra Śliwickiego (Ukraińca) oraz Franciszka Rostkowskiego. Konspiratorów rozstrzelano w pierwszych dniach czerwca.
Donosicielem okazał się brat Śliwickiego, Iwan. W Białej plany spiskowe zdradził swemu rosyjskiemu dowódcy kpt. Suchodolski, członek oficerskiego kółka konspiracyjnego. W kwietniu 1863 r. w żandarmskiej zasadzce pod Borzyminem nieopodal Rypina ujęty został wojenny naczelnik województwa płockiego Zygmunt Padlewski, rozstrzelany 15 maja. Z kolei Szafarczyka wydał jego współtowarzysz Feliks Wiśniewski. Zdrada, a co najmniej niedyskrecja, zaważyła na losach wyprawy morskiej dowodzonej przez Teofila Łapińskiego, usiłującego na pokładzie szkunera Ward Jackson dostarczyć transport broni dla walczących oddziałów.
Na agenturalnych poczynaniach Jana Kubarego i Aleksandra Zwierzchowskiego oparta była też największa prowokacja carskiej policji, przeprowadzona na przełomie lat 1864 i 1865, kiedy generał policmajster Fiodor Trepow skonstruował w stolicy fikcyjny rząd narodowy i doprowadził do powrotu z emigracji kilku znaczących działaczy, a następnie ich aresztowania i zlikwidowania pozostałych krajowych konspiracyjnych ogniw[13].
W ostatnim przypadku nietrudno dostrzec podobieństwo do przeprowadzonej w latach 1948–1952 przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego operacji „Cezary”, kiedy z inicjatywy funkcjonariusza bezpieki Henryka Wendrowskiego powołano do życia fikcyjny V Zarząd Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość (WiN), by objąć kontrolą operacyjną resztki podziemia niepodległościowego.
Od zdrady czy policyjnej prowokacji, prowadzących pod lufy plutonu egzekucyjnego, szubienicę czy na katorgę, znacznie ważniejsza okazała się jednak siła moralna, determinująca powstańcze poczynania, pozwalająca przetrwać czas zwątpienia czy bitewnych niepowodzeń.
Podcast dostępny także na Soundcloud i popularnych platformach
Tak oto dowodzący bialskim oddziałkiem Rogiński wobec miażdżącej przewagi wroga „postanawia ustąpić z placu, lecz ze śmiałością ostatecznej determinacji kazał swej garstce niejako defilować przed siłą nieprzyjacielską – przejść na ukos rynek, by zniknąć w innej ulicy, prowadzącej w stronę Janowa, skąd najszybciej nadciągnąć mogła pomoc”. Ten demonstracyjny odwrót osłaniało zaledwie „jedenastu strzelców z Rogińskim, uzbrojonym w rewolwer”[14]. Dopiero wówczas rosyjski dowódca nakazał kozakom pościg – odstraszono ich paroma strzałami.
To właśnie siła moralna, a nie uzbrojenie czy wyszkolenie, sprawiła, że w pierwszym starciu styczniowej nocy pod Ciołkowem oddział dowodzony przez garybaldczyka Aleksandra Rogalińskiego pomimo dysponowania zaledwie dwoma strzelbami, a ponadto kosami, toporami, siekierami i kijami, atakiem wręcz rozbił kompanię pułku muromskiego – zabił blisko 50 wrogów, a resztę po śmierci ich dowódcy płk. Kozlaninowa zmusił do panicznej ucieczki.
Los żołnierza, czego dowodzi ostatni przykład, znajdował się zwykle w rękach dowódcy. W styczniowym zrywie uczestniczyła cała plejada świetnych zagończyków, urodzonych partyzantów, często wręcz desperatów. W realiach wojny szarpanej, przy ogromnej przewadze wroga, poza niespożytą energią musieli wykazywać się również niewyobrażalną wręcz odpornością psychiczną na niepowodzenia. Dowódcą posiadającym te cechy był właśnie Rogiński, którego oddział w ciągu niespełna pięciu tygodni przemieścił się z Podlasia na Litwę, przemierzając blisko tysiąc kilometrów i uczestnicząc w ciągłych starciach z wojskiem rosyjskim.
Dowodzącym, który za życia przeszedł do legendy, był liczący w momencie wybuchu powstania 53 lata Dionizy Czachowski. Ten majętny posiadacz ziemski walczył początkowo w oddziale Langiewicza, z powodzeniem odpierając ataki Rosjan pod Suchedniowem, Staszowem i Małogoszczem. Męstwem i talentem bitewnym wykazał się pod Pieskową Skałą, Chrobrzem oraz Grochowiskami, gdzie śmiałym atakiem przebił się ze swoimi kawalerzystami przez linie wroga.
Jako naczelnik wojenny województwa sandomierskiego dowodził samodzielnie znacznymi już siłami. Przejściowo zajmował miasteczko Grabowiec, a w początkach maja pokonał pod Borią i Jeziórkiem dysponującego sporym doświadczeniem po walkach na Kaukazie mjr. Ilię Klewcowa, do tej pory zwycięskiego w starciach z powstańcami – rosyjski dowódca w bitwie tej zginął.
Wprawdzie oddział naczelnika został niebawem zdziesiątkowany pod Rzeczniowem, ale mimo to Czachowski z częścią swoich ludzi zdołał przedrzeć się w lasy radomskie i koneckie i 29 maja pod Białobrzegami po raz kolejny rozbił siły rosyjskie. W czerwcu walczył pod Bukównem, Rusinowem, Rudą Przysuską i Bobrzą nieopodal Kielc. Niepowodzenie w bitwie pod Ratajami spowodowało, że rozpuścił oddział, a sam udał się do Galicji.
W październiku ponownie pojawił się na placu boju. Po brawurowym ataku swej kawalerii wydostał się z zasadzki pod Rybnicą. Przewaga Rosjan sprawiła jednak, że jego kilkudziesięcioosobowy oddział, zaskoczony 6 listopada pod Jaworem Soleckim, tym razem nie zdołał wymknąć się z matni.
Listę powstańczych dowódców podobnych do Czachowskiego można mnożyć. Jest na niej miejsce dla pułkowników: Wacława Lewandowskiego, weterana powstania węgierskiego 1848 r., Karola Kality, używającego mickiewiczowskiego pseudonimu „Rębajło”, zwycięzcy spod Mierzwina (5 XII 1863 r.), Marcina Borelowskiego „Lelewela”, rzemieślnika, poległego w początkach września w bitwie na Sowiej Górze pod Batorzem, i księdza Stanisława Brzóski, powstańczego kapelana i generała trwającego do wiosny 1865 r. na Podlasiu. Wszyscy oni dowodzili wojskiem ochotniczym, z reguły słabo uzbrojonym, ale zdeterminowanym w służbie sprawie narodowej.
Ich losy, również te, które dopełniały się na syberyjskim zesłaniu i emigracyjnej tułaczce, stały się wyjątkowo nośnym składnikiem narodowej legendy, przekazywanej z pietyzmem w rodzinach, ukrytej w domowej tradycji, kultywowanej jako coś szczególnie drogiego, a zarazem intymnego, gdyż terror zaborcy wykluczał publiczne demonstrowanie uczuć.
Następcy powstańców, wsłuchując się w „echa leśne”, szum „wiernej rzeki”, przywołując obrazy ziemi pełnej mogił i krzyży, sposobili się do nowego czynu. Oni też na progu nowego, XX stulecia starorzymską dewizę vae victis – biada zwyciężonym – przekuli na gloria victis – chwała zwyciężonym.
Przeczytaj też: Wybrać kształt katastrofy. Powstanie Warszawskie – próba bilansu
[1] Piłsudski 1937, t. 6, s. 161.
[2] Ibidem, s. 163.
[3] Kraushar 1916, s. 20–21.
[4] Krajewski-Siuda 2004, s. 31
[5] Kraushar 1916, s. 3. W sprawie korespondencji Aleksander Kraushar się mylił, bowiem abp Zygmunt Feliński wystosował protestacyjny list do cara 15 III 1863 r., aczkolwiek represje (zesłanie do Gatczyny) spotkały go dopiero po opublikowaniu pisma przez francuski „Le Petit Journal”.
[6] Małochleb 2008, s. 184.
[7] Strzyżewska 1986, s. 679.
[8] Cyt. za: ibidem, s. 686.
[9] Ruch 1863.
[10] Zdrada 2014, s. 975. Zob. także: Bieleń 1993, s. 293–295.
[11] Piłsudski 1937, t. 3, s. 244.
[12] Ibidem, s. 227. O poczynaniach Romana Rogińskiego zob. Góra 1966.
[13] Na temat tej ostatniej prowokacji zob. Ramotowska 1973.
[14] Piłsudski 1937, t. 3, s. 227.
Następcy powstańców budowali pozytywizm, a potem socjalizm i nacjonalizm w zgodnym odrzucaniu idei powstańczej. Tak dla porządku…..
@ Marek2: Dzieki. Mialem to samo napisac. Dla pelnosci obrazu warto przeczytac „Wierna rzeke” Zeromskiego. Oraz miec swiadomosc, ze polscy chlopi w tym czasie stawiali pomniki nie odwaznym powstancom, tylko carowi Aleksandrowi, ktory ich uwlascil z niewoli panszczyzny i ktoremu byli za to jeszcze dziesiatki lat wdzieczni. To tez inna perspektywa naszej heroicznej i bolesnej historii…
Cóż, nasze widzenie historii nadal jest pisane z ganku dworków. Nawet przez potomków chłopów.
@ Marek2: We mnie chlopa nie zabijesz 😉
„Zaplecze dla powstania tworzyły miasta, miasteczka i wsie odwdzięczające się w ten sposób za uwłaszczeniowy dekret” Cytat ten pięknie zakłamuje rzeczywistość. Zakłamując fakty historyczne, wypaczamy jej obraz i wysnuwamy z niej błędne wnioski. Czas trwania powstania, to okres gdy dopiero tworzą się ramy państwowości obywatelskiej. Proces ten na zachodzie już się kończy, u nas jest jeszcze mrzonką nielicznych młodych. Niestety osobowości typu Traugutt w wolnej Polsce nie mieliby nic do gadania. Powstanie upaść musiało, było próbą wskrzeszenia romantycznej wizji szlacheckiej sarmackiej Polski dla elit. To rękami chłopów i biedoty stłamszono zryw powstańczej awangardy, która reprezentowała tylko klasy uprzywilejowane. Powstanie upadło bo nie mało wsparcia zwykłych ludzi, dla nich car był uosobieniem postępu i wolności uzyskanych po zniesieniu pańszczyzny. Szlachcić był synonimem ciemiężcy, którego szczerze nienawidzili. Głęboko zakorzeniony w nas antyklerykalizm, też ma źródła w pańszczyźnie. O stosunku kleru do biedoty można sporo przeczytać w materiałach źródłowych, przez nich samych tworzonych. Niewątpliwie mamy potrzebę kształtowania szlachetnych i wzniosłych postaw w oparciu o heroiczne wydarzenia. Oszukiwanie się co do faktycznych intencji i rzetelnej analizy wydarzeń, jest być może przyczyną hołubienia porażek i przedstawiania ich w świetle pełnym bałwochwalstwa. Powstanie na polach bitew było z góry skazane na porażkę. Leśni powstańcy grabili napotkane wsie i osady. Coś trzeba było jeść, gdzieś schronienia poszukać. Chłopi donosili o takich oddziałach moskalom, po potyczkach ograbiali zabitych i dobijali rannych powstańców, bo to oni byli dla nich ciemiężcami. Zdrajcy? Nie sądzę, nie mieli świadomości bycia Polakiem.
Artykul napisany z dawno przebrzmiałego punktu widzenia romantycznego mitu unikającego jak ogień wody stawiana niewygodnych pytań. Jak widzieli je chlopi, jak Żydzi, jak niemieckie mieszczaństwo, jaki sens miało jego przedłużanie z którego autor jest tak dumy? Jak ocenić Czerwonych, którzy robili wszystko by rozhuśtać warszawską ulice i zabić wszelkie próby porozumienia z carem? Jak ocenić groteskę Mierosławskiego?
Unikanie bolesnych pytań to przejaw schylkowosci myslenia. Nowa myśl ich nie unika, tylko szarpie narodowe rany.
Tutaj mamy jedynie ich mitomanskie zalizywanie.