Znalazłem się najpierw w galaktyce ateistycznego kontrkatolicyzmu, a zaraz potem – katolickiego fundamentalizmu. Ale dzięki temu mogłem dokonać okołobożonarodzeniowej konfrontacji w sobie: zmierzyć się z posiadanym obrazem Boga.
Już od kilku lat dni poprzedzające bezpośrednio Święta Narodzenia Chrystusa wzbudzają we mnie rozterkę egzystencjalno-duchową, która wyraża się w zasadniczym pytaniu o sens przeżywania po raz kolejny tej chrześcijańskiej historii. Wielokrotne, coroczne wchodzenie w duchowy rytm ostatnich dni Adwentu, a następnie samej uroczystości poskutkowało u mnie postępującą wątpliwością, czy jestem w stanie wydobyć coś duchowo ożywczego i prawdziwie radosnego ze znanej mi już doskonale opowieści ewangelicznej o narodzinach Chrystusa.
Pierwsza liturgiczna część adwentu – jako czas zwrócenia uwagi na fundamentalną sprawę kresu ludzkiego życia i spotkania się człowieka z Bogiem w wieczności ze wszystkimi tego konsekwencjami – wciąż mocno angażuje moją duchową świadomość i pobudza do konfrontacji z prawdą o sobie. Jednak dni następujące potem, włączając także Boże Narodzenie, stały się pozbawionym głębi, dość schematycznym kręceniem się wokół przyozdobionego żłóbka i pełnego smacznych potraw stołu, w kolędowo-rodzinnej atmosferze, ale z poczuciem zagubienia.
Potrzeba konfrontacji z własnym obrazem Boga bierze się ze świadomości, że Bóg, do którego się przyzwyczajam, prędzej czy później stanie się albo bez-bożną pustką bez znaczenia albo algorytmem codziennego po-bożnego działania
Bywa to wprawdzie chwilami urocze i wzruszające, bo daje wytchnienie i poczucie ludzkiej bliskości, ale ostatecznie nie prowadzi do niczego więcej niż do wspominania zamierzchłej chrześcijańskiej historii i przypomina rytuał oglądania rodzinnych upozowanych fotografii, na których uwieczniono twarze przodków – niekiedy uśmiechniętych, czasem poważnych, a najczęściej robiących dobrą minę do niekonieczne dobrej gry.
Po tej książce nie będę już katolikiem?
W tym roku wspomniane wątpliwości także odżyły we mnie i to może nawet ze zdwojoną siłą, gdy (nie wiem już po raz który z kolei) przeczytałem fragmenty o zwiastowaniu i narodzinach Chrystusa wypełniające liturgię przedświątecznych i świątecznych dni. Co mam z tym zrobić? – zapytałem siebie rozpaczliwie, nie chcąc przejść wobec nich obojętnie, a jednocześnie czując, że nic dla mnie z nich nie wynika poza pobożnymi teologicznymi skojarzeniami.
Po czym, przeglądając internet, natrafiłem na dwie informacje, które zwróciły moją uwagę. Pierwsza dotyczyła zapowiedzi telewizyjnej emisji filmu „Czyściec” w reżyserii Michała Kondrata. Druga była reklamą zachęcającą do zakupu niedawno wydanej książki Rafała Betlejewskiego „365 lekcji religii dla całej rodziny, która chce się wyzwolić”.
Zacznę od książki. Sam autor zaprasza do jej lektury słowami: „Jeśli ktoś przeczyta tę książkę, nie będzie już dłużej mógł pozostać katolikiem”. Ze wspomnianej reklamy mogłem zaś się dowiedzieć, że wszystkie argumenty przeciwko religii katolickiej zebrane zostały w tej oto jednej publikacji. Po takiej zachęcie w pierwszej chwili miałem ochotę zwyczajnie przejść dalej, nie zaprzątając sobie tym głowy, bo doprawdy uznałem, że autor obiecuje swoim czytelnikom nazbyt wiele. Ale potem pomyślałem, że skoro ktoś napisał ponad 700 stron (sic!) w przekonaniu, że chce uświadomić mi, iż błądzę, pozostając w katolickim zniewoleniu, z którego on chce mnie dla mojego dobra wydobyć, to może jednak warto zajrzeć do treści tej lektury.
Książka okazała się bardzo uporządkowana i systematyczna niczym prawdziwy podręcznik szkolny. Autor w obszernych rozdziałach po kolei rozprawia się z tym, co określa jako mity – m.in. z mitem stworzenia świata, stworzenia człowieka, mitami Nowego Testamentu, mitem chrześcijańskiej moralności. Spora część argumentów świadczy niestety o dość pobieżnym i naiwnym spojrzeniu autora na religię, a w szczególności na katolicyzm. Razi mnie zademonstrowany w wielu miejscach brak (niekiedy nawet elementarnej) wiedzy teologicznej czy filozoficznej.
Ale muszę przyznać, że autor konsekwentnie realizuje zadeklarowany we wstępie cel. Tak to określił: „Ta książka jest po to, by promować myślenie i wątpienie w kraju, który spoczął na laurach własnej mitologii, wręczył sam sobie ordery odwagi i sam sobie postawił podium w konkurencji «Sprawiedliwi wśród narodów świata». Chciałbym, żebyśmy dostrzegli wartość w zadawaniu pytań, podnoszeniu sensownych wątpliwości. Chcę się tą książką przeciwstawić dogmatyzmowi, który jest śmiercią myślenia. Chciałbym zadać w tej książce wiele pytań, których zazwyczaj się nie zadaje, gdyż nie wiemy nawet, że istnieją. Chcę pokazać, że można i trzeba je zadać, choćby po to, by zobaczyć je na papierze. Ta książka jest po to, byśmy przestali się bać Boga. Potępienia, piekła, oceny. Żebyśmy przestali się bać księdza. Wtedy może przestaniemy się bać sąsiada”.
W tak wyrażonym i skrupulatnie realizowanym zamyśle dostrzegłem wartość motywacji towarzyszącej autorowi przy pisaniu. Przyznam, że wciąż jestem jeszcze w trakcie lektury, ale czytam wytrwale dlatego, że w wielu miejscach pytania autora okazały się jednak moimi pytaniami. I choć odpowiedzi na nie udzielamy najczęściej różnych, jestem mu wdzięczny, że mi je postawił, abym z kolei ja postawił te i jeszcze inne pytania samemu sobie.
Z takim Bogiem nie chcę mieć nic wspólnego
A teraz o filmie. Premiera „Czyśćca” miała miejsce w październiku 2020 roku, ale obejrzałem go dopiero po wspomnianej zapowiedzi. Obejrzałem po raz pierwszy i zapewne ostatni. „Czyściec” to specyficzna mieszanka scenek fabularnych i aspirujących do epickiej wizyjności zdjęć dokumentalnych okraszonych pretensjonalnymi monologami.
Nad wątpliwymi walorami artystycznymi tego przedstawienia nie będę się tu rozwodził. Podsumowaniem moich odczuć w tym względzie mogą być słowa recenzji Jakuba Majmurka: „Film inspirowany jest wizjami polskiej mistyczki Fulli Horak. Horak przedstawiona jest na początku jako osoba religijnie sceptyczna. Na przyjęciu w mieszczańskim salonie przedwojennego Lwowa wyśmiewa się z kobiety opowiadającej o pomocy, której, jak wierzy, doświadczyła za wstawiennictwem Matki Boskiej Częstochowskiej. Za antyklerykalnym szyderstwem Horak kryje się jednak głęboka potrzeba wiary. W kolejnej scenie kobieta leży złożona rozpaczą na kozetce i zdesperowana prosi: «Boże, daj mi jakiś znak». W tym momencie w jej pokoju rozbłyskuje światło, w którym pojawia się duch zmarłej zakonnicy, wzywający Horak do modlitwy za przebywającą w czyśćcu duszę pewnego lwowskiego zakonnika. Scena wygląda kuriozalnie na kilku poziomach. Coś, co powinno być skrajnym duchowym napięciem, metafizyczną nocą świata, rozwiązane zostaje na zasadzie deus ex machina, przy pomocy taniego triku rodem z bardzo pośledniego filmu grozy. Scena nakręcona jest przy tym tak źle, że twórcy najbardziej nawet mimowolnie śmiesznych horrorów mogliby oglądać ją w ramach reperującej artystyczne ego terapii. Takich absurdalnych scen jest więcej…”.
Oglądając film i wsłuchując się w wypowiedzi osób dostarczających kontekstu fabularnym rekonstrukcjom, odczuwałem w sobie narastający sprzeciw wobec zaprezentowanej wizji nie tylko czyśćca (a przy okazji nieba i piekła), ale przede wszystkim wobec kreowanego na tym tle obrazu Boga. Poraził mnie obraz katolicyzmu – fundamentalistyczny, integrystyczny, okopany przeciw współczesnemu światu, bezkrytyczny wobec siebie samego i skupiony na tym, co dla osoby spoza Kościoła wydawać się musi całkowicie irracjonalne (egzorcyzmy, opętania, stygmaty, religijne wizje itp.).
Cały film jest czymś w rodzaju wykładu na temat znaczenia czyśćca w katolickiej doktrynie. Za przewodnik służą przede wszystkim pisma Horak oraz innych katolickich mistyczek i mistyków. Wykład ten jest wysoce osobliwy wskutek wyakcentowania zaświatowej buchalterii dotyczącej ludzkich grzechów oraz aktywności czyśćcowych dusz, które nawiedzają żywych z prośbami o modlitwę absolutnie niezbędną dla nich w perspektywie zjednoczenia się z Bogiem. Z filmowego ekranu zarzucony zostałem przedziwnymi rachunkami win, opisami kar, karykaturalnym rozumieniem pokuty, przebaczenia i miłosierdzia.
To wszystko zostało jeszcze wzmocnione nawiązaniami do kulturowych wojen, jakie toczy współcześnie „wierna Bożej prawdzie”, fundamentalistycznie nastawiona część Kościoła. Na przykład w jednej ze scen widzimy marsz antyaborcyjny w Irlandii, a z ekranu duchowni przekonują nas, że także dusze „dzieci nienarodzonych” cierpią w czyśćcu i domagają się naszych modlitw (sic!).
W innej scenie widzimy młodą kobietę odwiedzającą grób męża. W retrospekcji dowiadujemy się, że była ofiarą jego przemocy. Film sugeruje – poprzez scenę, w której na zbolałej twarzy kobiety nagle pojawia się promienny uśmiech – że żona powinna o tym wszystkim zapomnieć i wybaczyć przemocowemu mężowi, bo w przeciwnym razie nieszczęśnik będzie bez końca męczył się w czyśćcu, a jej słuszny gniew jest główną przeszkodą dla jego wiecznego szczęścia.
Film jest w wielu momentach uderzająco błędny teologicznie, wypacza faktyczną treść prawd wiary, ale przede wszystkim wykrzywia obraz Boga lub, co jest równie tragiczne, utrwala ów wykrzywiony obraz w człowieku, który już go posiada. I czyni to konsekwentnie do tego stopnia, że sam złapałem się na myśli, iż jeśli Bóg faktycznie jest taki, jak Go w tym filmie przedstawiono (wyrachowany, aptekarsko dokładny, zdystansowany wobec człowieka, skupiony na grzeszności ludzkiej, czy, jak mówi jeden z występujących w filmie, „chcący okazać miłosierdzie, ale powstrzymywany w tym przez konieczność wymierzenia sprawiedliwości”), to ja nie chcę mieć z Nim nic wspólnego i gotów jestem chwycić za klawiaturę, aby dopisać kolejny rozdział do „365 lekcji religii”.
Jednocześnie film został tak skonstruowany, aby nie można było zarzucić mu zbyt łatwo i wprost niezgodności z katolicką teologią. Występuje w nim kilka osób duchownych z Polski i z zagranicy, pada wiele odwołań biblijnych, do nauczania Kościoła i cytatów z kościelnych dokumentów. To wszystko sprawia wrażenie nieskazitelnej doktrynalnej czystości, a zarazem niezawodnego przepisu na osiągnięcie zbawienia i świętości. Tyle tylko, że po obejrzeniu i wysłuchaniu tych treści miałem ochotę wziąć kąpiel, żeby zmyć z siebie ten teologiczny fałsz, jakim zostałem oblepiony z ekranu.
Dwie galaktyki
Znalazłem się więc w krótkim odstępie czasu na dwóch przeciwnych biegunach, a może nawet w dwóch galaktykach, oddalających się od siebie z prędkością bliską prędkości światła: ateistycznego kontrkatolicyzmu, w postaci wspomnianej książki, i katolickiego fundamentalizmu, reprezentowanego przez obejrzany film. Na marginesie warto zauważyć, że nie są to „galaktyki”, między którymi nie ma kontaktu. Wręcz przeciwnie. Wyewoluowały one ze wspólnego źródła, udzielając sobie nawzajem energii i rozpędu.
Podcast dostępny także na Soundcloud i popularnych platformach
W obu przypadkach mamy do czynienia z tą samą genezą, którą jest niedostatek osobistego doświadczenia Boga, zastępowany przez gotowce religijne. I tak jak początek ekspansji materialnego wszechświata stanowi źródło dla późniejszego zjawiska ucieczki galaktyk, ich oddalania się od siebie w coraz bardziej pustej przestrzeni, tak w dużym stopniu biernie i bezrefleksyjnie przyjmowany określony obraz Boga skutkuje albo całkowitym zakwestionowaniem Jego istnienia albo kurczowym trzymaniem się tego obrazu wobec bezradnej niezdolności do przyjęcia innego. Wówczas pozostaje jedynie wzajemne kwestionowanie swoich stanowisk w celu utwierdzania się we własnym poglądzie i zwiększanie dystansu między sobą.
W tym sensie pierwszy z tych fenomenów („książka”) może być rozumiany jako stanowcza reakcja-sprzeciw wobec drugiej („film”), zaś druga jako twarda obrona przed tym, co zawiera pierwsza. Nie wiem, czy autor „365 lekcji religii” obejrzał „Czyściec”, zanim zaczął pisać swoje dzieło (z pewnością reżyser nie miał okazji przeczytać książki przed nakręceniem filmu). Ale gdyby okazało się, że obejrzał, w pełni rozumiałbym, dlaczego ta książka powstała. Zresztą nie jest wykluczone (a sądzę, że nawet wielce prawdopodobne), iż przysłużyły się temu jakieś inne „czyśćce”, które swoim pseudokatolickim przekazem skłoniły autora do napisania aż tylu stron.
Okołobożonarodzeniowe konfrontacje
A co z moimi rozterkami, opisanymi na początku? Otóż po wspomnianej lekturze i po filmowej projekcji przyszła mi do głowy myśl, że oba dzieła, z którymi zetknąłem się niemal naraz, a w konsekwencji skonfrontowałem, stały się dla mnie podświadomie oczekiwaną sposobnością do okołobożonarodzeniowej konfrontacji, jakiej potrzebowałem. Ale nie konfrontacji bezpośrednio z nimi, lecz z sobą i z moim obrazem Boga, konfrontacji głęboko wewnętrznej, choć przez nie zainicjowanej i w nich zapośredniczonej.
Pomyślałem również, że tego rodzaju konfrontacja nie mogła być obca także ludziom, którzy w tych dniach pojawiają się w ewangelicznym opowiadaniu o narodzeniu Jezusa. Mam na myśli przede wszystkim Maryję i Józefa, dla których radykalnie nowa tajemnica narodzin Zbawiciela wynikała przede wszystkim z ich osobistego doświadczenia duchowego, zapośredniczonego w maryjnym zwiastowaniu i w józefowym śnie. Każde z nich wskutek tych doświadczeń oraz indywidualnego rozważania ich znaczenia doświadczyło Boga w Jego nowej, odsłaniającej się im prawdzie.
Mieli więc w sobie określony obraz Boga, swoiste rozpoznanie Go poprzez zetknięcie się z Nim, które przybrało kształt bardzo konkretny, egzystencjalny, a równocześnie zawierało teologiczną głębię. I gdy zbliżał się moment narodzin Jezusa, a następnie gdy dokonało się przyjście Chrystusa w osobie Jezusa – człowieka-dziecka, które mogli ujrzeć, dotknąć, przytulić, pocałować, nakarmić, nauczyć mówić itd., a jednocześnie mieli świadomość skąd ono jest i dokąd zmierza – nastąpiła w nich konfrontacja ich doświadczenia i obrazu Boga z innym Jego obrazem. To była konfrontacja jednocześnie na dwóch frontach.
Po pierwsze – z tym, co reprezentuje osoba króla Heroda, a więc z ludzką pogardą dla spraw „niewidzialnych”, niewrażliwością religijną, niechęcią wobec sacrum, bagatelizowaniem znaczenia świata ducha, wrogością względem postawy autentycznej religijnej wiary. Herod, panicznie obawiający się utraty władzy, który dąży do zgładzenia nowonarodzonego Jezusa, jest, jako symbol duchowej ślepoty, zasklepiony w tym oto świecie. Zdefiniował bowiem cel własnego istnienia poprzez zredukowanie go do samego siebie w tu i teraz. Zatem Herod to symbol uznania i zadeklarowania zbędności jakiegokolwiek Boga, który przekracza znaną, ludzką miarę.
Po drugie, była to konfrontacja z tym, co reprezentują żydowscy kapłani i uczeni w Piśmie nagabywani przez Heroda o miejsce narodzin Zbawiciela. A zatem: konfrontacja z aktualnie powszechnie obowiązującym stylem przeżywania i kształtowania relacji z Bogiem. Prawo religijne, zasady moralne, przepisy liturgiczne i cała ta otoczka pobożności, która je spaja, okazują się drugim biegunem konfrontacji. Ta strona symbolizuje świat religijności i odniesienia do Boga, ale w wersji zdeformowanej i zdegenerowanej przez mniej lub bardziej świadomą manipulację, wygodne uproszczenia, dążenie do posiadania „rządu dusz”, pragnienie zdobycia nieuprawnionego wpływu na jednostkowy i zbiorowy ludzki los; poczucie teologicznej pewności.
W tej wizji Bóg jest ludzką, utylitarną karykaturą Boga-Stworzyciela, Boga-Objawiającego się, Boga-Zbawcy. Jest to Bóg sprymityzowany na użytek ludzkich celów, indywidualnych i społecznych, a nawet politycznych, dla osiągnięcia których został okrojony z wymiaru tajemnicy, niejednoznaczności, sprzeczności, niepojętości, czyli z tego wszystkiego, co wymyka się ludzkiemu zawłaszczeniu i nad czym człowiek nie może zapanować. Ten ich Bóg także nigdy nie przekroczył ludzkiej miary.
Skonfrontować się z własnym obrazem Boga
Zadziwiające, że obie te konfrontacje, choć pochodzą, jak się wydaje, z przeciwnych, opozycyjnych względem siebie kierunków, zbiegają się we wspólny mianownik w postaci obrazu Boga, który został wykreowany przez człowieka i tylko przez niego. Znamienne jest to swoiste niepisane porozumienie między Herodem i kapłanami żydowskimi oraz uczonymi w Prawie, które sprawia, że wszyscy oni – choć odczytują Pisma i znają prorockie zapowiedzi – przeoczają fakt narodzin Chrystusa, jakby nie traktowali ich serio w kategoriach religijnych czy duchowych. A w konsekwencji Maryja i Józef, uciekając do Egiptu, uciekają nie tylko przed Herodem, ale także przed żydowską elitą religijną, która udzieliła Herodowi pomocy w nastawaniu na życie Jezusa, a wobec Jego dalszego losu pozostała obojętna.
Gdy więc myślę o okołobożonarodzeniowej konfrontacji – kiedyś Maryi i Józefa, a dziś także własnej – dochodzę do wniosku, że oznacza ona zmierzenie się z posiadanym obrazem Boga w kontekście tego, co mówią mi o Nim „Herod” i „uczeni w Piśmie”, „książka” i „film”. Aby móc się w tej konfrontacji odnaleźć, trzeba najpierw ustalić, jaki obraz Boga wynika z mojego własnego duchowego doświadczenia – z mojego „zwiastowania” i „snu”.
Następnie można przystąpić do zestawienia go z tym, co o Bogu mówią mi oba bieguny mojej konfrontacji, owe uciekające od siebie „galaktyki”, którymi dla mnie okazały się wspomniane książka i film. Wskutek tego, niczym w procesie rodzenia (choć nie fizycznego, to zapewne także na swój sposób bolesnego), zacznie krystalizować się moje wewnętrzne rozumienie Boga, rozumienie własne, ale jednak pochodzące nie tylko ode mnie. Rozumienie autentyczne i prawdziwe nie w znaczeniu uzyskania pełnej wiedzy i szczytu duchowej przenikliwości, lecz w sensie wyrażenia zgody i akceptacji na Boga, który oto jawi mi się dziś, a którego nazywam, nadając Mu imię określające mój obecny stosunek do Niego. Z drugiej strony będzie to również niezgoda na Boga, którego obraz podsuwany mi z zewnątrz tak radykalnie kontrastuje z moim.
Żeby skonfrontować się z czymkolwiek, trzeba mieć w sobie pewien poziom odwagi, śmiałości, może nawet zuchwałości. Żeby skonfrontować się z własnym obrazem Boga, trzeba ponadto czuć po temu silną potrzebę. Bierze się ona ze świadomości, że Bóg, do którego się przyzwyczajam i z którym oswajam się na dobre, prędzej czy później stanie się dla mnie albo bez-bożną pustką bez znaczenia z płasko zakreślonym horyzontem albo algorytmem codziennego po-bożnego działania, w którym zawrę całą swoją pewność.
Gdy tej świadomości brakuje, można jedynie napisać kolejną „książkę” albo nakręcić następny „film”, co, jak wspomniałem, ostatecznie na to samo wychodzi. Wprawdzie odnosząc się do mojego przedświątecznego doświadczenia, ktoś mógłby powiedzieć, że przecież okazały się one potrzebne, bo posłużyły mi do bożonarodzeniowej konfrontacji. Podobnie jak Herod, który wskazał drogę Mędrcom, gdy gwiazda-przewodniczka skryła się przed ich wzrokiem. To prawda i jednocześnie nowe wyzwanie tym razem dla naszego obrazu człowieka, który to obraz także wymaga okołobożonarodzeniowej konfrontacji.
Przeczytaj też: Rozejm bożonarodzeniowy. Nowela świąteczna
Takie „listy pytań od przeciwników” i próba odpowiedzi na nie mogą być bardzo interesującym doświadczeniem intelektualnym. Osobnym problemem może być jednak rozdzielenie, czy w danym pytaniu-wątpliwości-zarzucie faktycznie chodzi o Boga, czy o jego „obsługę naziemną” w postaci tego czy innego Kościoła.
Pozdrawiam.
Czy jest jakiś oficjalny dokument kościelny, który mówiłby o tym, że „dusze dzieci nienarodzonych” NIE cierpią w czyśćcu, skoro zmarły bez chrztu, będącego warunkiem łaski?
I dlaczego nie chrzci się dzieci „od poczęcia”, skoro poczęcie jest początkiem człowieka? Pytam bez ironii, z religii miałem chyba czwórkę.
Ciekawe postawienie sprawy, nigdy o tym nie pomyślalam. Może ksiądz Świeżyński na nie odpowie.
To niech jeszcze odpowie (bardzo prosimy), czy można chrzcić potworniaki (https://pl.wikipedia.org/wiki/Potworniak), skoro powstają one z materiału genetycznego ojca i matki (a zatem po poczęciu). Naprawdę, pytam bez ironii, chcąc dążyć jedynie do Prawdy.
Nie chcę tu uprawiać kontrteologii czy o co mnie posądzą, ale chrzest powinien zostać uznany symbolem nie zaś traktowany jako sakrament. Choćby z tej prostej przyczyny, że wcale nie znosi on skutków grzechu pierworodnego. Ochrzczona kobieta dalej rodzi w bólach, a i skłonność do grzechu nie znika. Obrastamy zawiłymi zasadami, bo chcemy uporządkować wiarę tymczasem sprawy są proste. Grzech pierworodny to rys natury człowieka, który potrafi być nieposłuszny, wybierać rzeczy złe dla siebie czy innych. Buntuje się wobec własnego losu i pozycji w świecie stworzenia. Jest to coś czemu nie zaprzeczy nawet ateista (bunt człowieka wobec natury). Grzech pierworodny to ta wrodzona tendencja do buntu, którą ma człowiek. Zdolność oceny dobra i zła za którą idzie chęć jego poznawania. Czasem wbrew temu co rozsądek nazwałby słusznym. Zawsze tu pojawia się pytanie: czemu Bóg takiego człowieka stworzył? Albo inne: czemu natura stworzyła istotę, która doprowadza do zagłady własny gatunek (trując środowisko dla pieniędzy, których nawet nie przeje)? Ale to dalsze. Wracając do grzechu to z religijnego punktu widzenia w ofierze Chrystusa bardziej widziałabym odkupienie za grzechy po prostu. Za grzechy, które są skutkiem poznawania zła. Które są skutkiem tego jaki rozwój ludzki gatunek wybiera. I tu już mowa o skutkach duchowych. Ale też ofiara Chrystusa pokazała, że życie to nie tylko bunt i walka. Tak więc rozsądzanie życia duchowego poczętych płodów jest absurdem. Grzeszy ten kto odkrywa, że może. Czemu nie każdemu dane jest dożyć tej chwili? To też pytanie buntu. Ale jak go nie zadać?!
https://pl.aleteia.org/2022/10/15/ona-tracila-dziecko-a-z-dyzurki-pielegniarek-dobiegal-smiech-czy-w-polskich-szpitalach-roni-sie-po-ludzku/
@karol – bez ironii – też o tym myślałam nie raz, skoro takie larum o poczęcie, a później w szpitalu kobieta słyszy jak poroniła, że po co ma „to coś” oglądać.
A chrzest dziecka poczętego? Gdzie ta spójność?
No właśnie.
Tu jest omówienie instrukcji międzynarodowej komisji teologicznej z 2007 roku:
https://deon.pl/magazyn/co-to-jest-limbus-czyli-gdzie-trafiaja-dusze-nieochrzczonych-dzieci,513216
a tu sama instrukcja:
https://www.vatican.va/roman_curia/congregations/cfaith/cti_documents/rc_con_cfaith_doc_20070419_un-baptised-infants_pl.pdf?utm_source=deon&utm_medium=link_artykul
Karol, temat losu dzieci zmarłych bez chrztu nie został rozwiązany w teologii, jest opinia teologiczna, którą przytacza Garcio, ale nie ma ona rangi dokumentu magisterium. Jedynym oficjalnym dokumentem, który zajmuje się tym zagadnieniem jest bulla Sykstusa V, który wykluczał czyściec dla dusz dzieci nienarodzonych, posyłając je od razu na potępienie. Jest to zgodne z dogmatem zawartym w wyznaniu wiary Soboru Florenckiego, według którego dzieci bez chrztu idą do piekła.
Taką miałem intuicję właśnie, gdzieś o tym już czytałem. A co z chrztem „dzieci poczętych”? Czy wiesz coś może na ten temat? Pozdrowienia 🙂
Paradoksalny pożytek z czytania komentarzy na Więzi.
„Betlejewski” klimat nie raz i nie dwa. Kamień na kamieniu nie został, koniec chrześcijaństwa…
Tacy od „czyśćca” też się trafią. I straszą miłością Boga.
A na FB (jak czasem zajrzę) istne gwiezdne wojny.
Pomiędzy tym dostrzec Słowo? Możliwe?
Możliwe i dalej mnie to mocno zdumiewa, mimo, że minęło tyle miesięcy.
Kluczem słuchanie – drugiego.
Czasem to też Berdyczów, mimo starań.
Jak i tu…
https://wiez.pl/2020/08/12/z-gdanska-na-watykanski-berdyczow-czyli-kalendarium-dzialan-bezowocnych/
Ale dalej w Drodze. Zaufanie.