Formacja, której Kozłowski był najlepszym być może przedstawicielem, autentycznie pragnęła służyć Polsce.
„Co powiedział, było święte”, mówi wielu z tych, którzy współpracowali z Krzysztofem Kozłowskim w czasach, gdy był zastępcą Jerzego Turowicza, a tak naprawdę rzeczywistym redaktorem naczelnym „Tygodnika Powszechnego”. Mało pisał, niewiele mówił, a jeżeli już to raczej nie wprost, ale „w przypowieściach”. Był jednak busolą, autorytetem i pozostaje takim dla wielu do dziś.
Rozumieją to ci, którzy mieli szczęście go spotkać, trudniej jest tym, którzy byli po prostu czytelnikami pisma. Każdy, kto pamięta jeszcze „tamten” „Tygodnik Powszechny” – wielkie płachty zadrukowanego papieru, sążniste teksty sygnowane nazwiskami luminarzy polskiej kultury, pismo nie obawiające się publikowania na pierwszej stronie poezji Czesława Miłosza i esejów Jana Błońskiego – winien wracać pamięcią do osoby Krzysztofa Kozłowskiego.
Niewielu czytelników zdawało sobie sprawę, że Kozłowski był przez lata naturalnym sukcesorem Turowicza na fotelu redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”, że podporządkował pismu całe swoje życie, niemal się z nim utożsamił
To on przecież współtworzył fenomen „Tygodnika”, tej niezwykłej oazy wolności. Jerzego Turowicza zapewne jeszcze dziś pamiętamy, ale czy Kozłowskiego? Historia i pamięć nie są sprawiedliwe, pośmiertne losy „Kocia, Kozła, Senatora”, są tego znamiennym przejawem.
Dlatego dobrze, że powstała jego biografia, pióra uznanego i cenionego autora – Andrzeja Brzezieckiego, uhonorowanego onegdaj nagrodą Turowicza za książkę o Tadeuszu Mazowieckim. „Kozioł” był dla „Tygodnika Powszechnego” ważny, niemal tak, jak Jerzy Turowicz.
Numer dwa
Członek tzw. młodej redakcji – to miano przydawano tym, którzy przyszli do pisma odnowionego po październiku 1956 r.: Jerzy Kołątaj, Bronisław Mamoń, Tadeusz Myślik, Marek Skwarnicki, Jacek Susuł i Tadeusz Żychiewicz. Krzysztof Kozłowski był ich nieformalnym przywódcą i to on właśnie stał się filarem wznowionego „Tygodnika”. Pewne animozje miedzy „starymi”, którzy tworzyli „pierwszy” „Tygodnik” przed 1953 r., a „młodymi” były zrozumiałe. Stanisław Stomma, twórca strategii politycznej pisma, wziął kiedyś Kozłowskiego na stronę i zapytał: „Ale, czy wy naprawdę jesteście wierzący?”.
Tak czy inaczej, jednak się dogadali, a „Kozioł” szybko stał się podporą „Tygodnika”, sekretarzem redakcji, a później zastępcą redaktora naczelnego, toczącym heroiczne boje z cenzurą i współokreślającym swą cichą charyzmą, linię pisma i środowiska. Jego rola była arcyważna i nikt orientujący się w redakcyjnej pragmatyce, bywający na Wiślnej, nie miał co do tego wątpliwości.
Jednak dla zwykłych czytelników, których kontakt z redakcją opierał się tylko na lekturze tekstów, mógł być Kozłowski trudno dostrzegalny. To był znamienny paradoks: dla ludzi związanych z tygodnikowo-znakowym środowiskiem był Kozłowski gigantem, dla zwykłych czytelników, szczególnie tych spoza opozycyjnych, wielkomiejskich centrów, pozostawał anonimowy. Niewielu z nich zdawało sobie sprawę, że był przez lata naturalnym sukcesorem Turowicza na fotelu redaktora naczelnego, że podporządkował pismu całe swoje życie, niemal się z nim utożsamił.
Rubikon
Przełomem był rok 1989, gdy wielu ludzi „Tygodnika” zaangażowało się w politykę, gdzież było przecież szukać wtedy elit zdolnych do budowania fundamentów III RP? Któż miał niezbędne do tego kwalifikacje: wiedzę, obycie, kontakty, potencjał intelektualny? Środowisko „Tygodnika” i „Znaku” oddało wielu ze swych przedstawicieli na służbę publiczną. Poszli, kierowani poczuciem odpowiedzialności, ale zapewne także własnymi ambicjami.
Był wśród nich Krzysztof Kozłowski, który w gabinecie Tadeusza Mazowieckiego objął funkcję wiceministra, a później ministra spraw wewnętrznych. Dla Turowicza, patrzącego z perspektywy „Tygodnika”, była to niepowetowana strata. Jednak Kozłowski przyjął propozycję premiera i złamał w ten sposób konsekwentną dotąd linię swej biografii.
W tym miejscu zaczyna się drugi wątek biografii „Kozła”, mniej środowiskowy, bardziej publiczny i podatny na krytykę. Nie wiem, czy był on wtedy, jesienią 1989 r., świadomy, że wychodzi ze strefy krakowskiego komfortu, że boje z cenzurą, spory wokół tekstów, debaty przy brydżu, cały ten krakowsko, postziemiańsko-inteligencki entourage kawiarni, Rynku, Plant, redakcji na Wiślnej, mieszkań ocalałych przed wojenną zagładą, górskich wypraw, że ta symbioza ze światem minionym, której nie doświadczało 99 proc. Polaków, skończy się z chwilą przyjęcia urzędu i odpowiedzialności z nim związanej.
Na ile Kozłowski potrafił zrozumieć, że nie będzie już miał wygody bycia ponad, że wchodzi w sferę brutalnego, politycznego sporu? Redaktor mógł wyniośle potraktować głupie, jego zdaniem, słowa krytyki, polityk już nie. Nie jestem przekonany, że Kozłowski wiedział, jaki rubikon przekracza.
Pytania i obawy
Czytałem pięćset stron żywo napisanej książki Brzezieckiego, niewątpliwie wybitnego biografa, i zastanawiałem się, czego się z niej dowiaduję. Autor przedstawia losy swego bohatera na bardzo szerokim tle historii, kultury i życia umysłowego powojennej Polski. Szczególnie ciekawy jest opis relacji Kozłowskiego z cenzurą, który służy przedstawieniu funkcjonowania tej instytucji w realiach PRL. Rzecz dla młodszego czytelnika wielce egzotyczna. Jak może on zrozumieć, że w latach 70. istniał zapis cenzorski na teksty mówiące o brutalności boksu jako dyscypliny sportowej albo zakazujący krytykowania smaku potraw wyprodukowanych z tzw. kryla – raczków poławianych na morzach południowych i będących uzupełnieniem deficytu białka w jadłospisie ówczesnego przeciętnego Polaka.
Książka Brzezieckiego pokazuje te problemy, używając biografii Kozłowskiego jako pretekstu do przedstawienia rzeczywistości tamtej epoki. Również postawy, spory i debaty redakcyjne są pretekstem do nakreślenia ich głębszego kontekstu, szczególnie w czasach kryzysów. Dzięki temu otrzymujemy bogaty w barwy i odcienie obraz dziejów polskiej inteligencji, tej dawnej i tej nowej.
Brzeziecki dysponuje szeroką wiedzą historyczną i w sposób atrakcyjny jej używa. Nieczęsta to umiejętność. Zawsze byłem przekonany, że biografie postaci publicznych powinny być ujmowane „na tle epoki”, służyć czytelnikowi jako źródło wiedzy nie tylko o osobie, ale również o czasach, w których przyszło jej żyć. Ten postulat dzieło Brzezieckiego spełnia wzorcowo.
Czy jednak odbiorca, dla którego wymiar edukacyjny nie jest najważniejszy, uzyskuje pogłębione odpowiedzi na wszelkie pytania, nieraz niełatwe, dalekie od nadużywanego motywu „jedynego niezależnego pisma między Łabą a Władywostokiem”?
Póki nie mamy biografii Jerzego Turowicza, to właśnie książka o jego najbliższym współpracowniku i niedoszłym następcy, musi zmierzyć się z wieloma kluczowymi pytaniami: o granice kompromisu w relacjach z systemem i jego ludźmi; o skomplikowany świat uwikłań w rozmaite aspekty soborowej reformy Kościoła; o niełatwe relacje miedzy „Tygodnikiem” i prymasem Wyszyńskim; o Kościół „nie dość miłowany”, czyli rzeczywistą, nie ucukrowaną naturę stosunków „Tygodnika” i Karola Wojtyły; o zerwanie Kozłowskiego z „Tygodnikiem”; wreszcie o ocenę jego postawy w pierwszym okresie transformacji, o dylemat: szlachetność vs skuteczność.
Czy jednak wartości, umiejętności i strategie właściwe dla skutecznego kierowania pismem takim jak „Tygodnik” były równie skuteczne w sferze polityki i to w czasie dramatycznej zmiany? Pytań do autora biografii Krzysztofa Kozłowskiego jest wiele. Przyznam, że się trochę obawiałem i zanim zabrałem się za lekturę, sprawdziłem kilka epizodów: np. dotyczących konfliktu redakcji z kard. Wyszyńskim w latach 60., czasu ministrowania Kozłowskiego w MSW, ale przede wszystkim dni jego poróżnienia się z „młodą redakcją” w pierwszej dekadzie lat dwutysięcznych. Obawy okazały się płonne.
Brzeziecki to biograf, którego sympatie łatwo odczytać, choć nie zapomina o zasadzie audiatur et altera pars, nie jest naiwnym apologetą, nie broni swego bohatera tylko dlatego, że go poważa, że się z nim i jego środowiskiem identyfikuje. Biograf nie jest mędrcem, odizolowanym w wieży z kości słoniowej, wiąże się z bohaterem swych dociekań często na wiele lat, oddaje mu spory fragment swego życia. Skłonić do takiej ofiary może miłość albo nienawiść. W przypadku Brzezieckiego i Kozłowskiego na pewno nie idzie o to ostatnie.
W służbie
Kim jest Kocio, Kozioł, Senator dla swego biografa? Postacią ważną, choć zapoznaną, człowiekiem o niedzisiejszym, ale jakże szlachetnym rozumieniu aktywności publicznej. Może tu właśnie dotykamy najważniejszego przesłania życia Krzysztofa Kozłowskiego? Gdy mówił, a czynił to rzadko, o służbie dla Polski, dokładnie to miał na myśli: Polska jako wspólne dobro. Może dlatego tak mocno angażował się w koncyliacyjną politykę rządu Mazowieckiego, może dlatego tak donkiszotowsko przeciwstawiał się „grze teczkami”?
Dziś, gdy słuchamy polityków mówiących o Polsce, Polkach i Polakach, o dobru Polski, to raczej nie mamy wątpliwości, że w istocie chodzi im jedynie o dobro własne i dobro partii. Kozłowskiemu nigdy by do głowy nie przyszła taka hipokryzja, charakterystyczna dla współczesnej demokracji nieliberalnej. Dla niego wygrana w wyborach, nawet tak miażdżąca jak w czerwcu 1989 r. nie dawała legitymacji, aby robić wszystko i bez liczenia się z kimkolwiek, do lekceważenia części społeczeństwa myślącego inaczej.
Alergiczne reakcje Kozłowskiego wobec zarzutów, a nawet pytań, które stawiano mu pod koniec życia, wynikają być może z poczucia braku zrozumienia i docenienia wyzwań, które stanęły przed pokoleniem twórców III RP. Oni: Mazowiecki, Geremek, Kuczyński, Balcerowicz, Kozłowski i wielu, wielu innych, byli posądzani o elitarystyczne poczucie wyższości nad ludem.
Partia „ludzi dobrych i mądrych”, samoidentyfikacja Unii Demokratycznej, a później Unii Wolności, zawierała przekonanie, wywiedzione z tradycji „bezetów” („byłych ziemian”), nakazujące szanować lud, ale jednocześnie postrzegać go, jako sui generis, braci mniejszych. Nie było środowiska, które miałoby więcej atutów, aby budować po 1989 r. nową Polskę: tradycja, wykształcenie, języki, znajomość świata, poczucie ciągłości z czasami dawnej Rzeczypospolitej. Atuty, ale również słabości. Wystarczy poczytać „Prześnioną rewolucję” Andrzeja Ledera, by zrozumieć, że świat „bezetów”, fundament środowiska „Tygodnika” i Znaku, to była niszowa rzeczywistość muzealna.
Ta formacja, której był Kozłowski najlepszym być może przedstawicielem, autentycznie i szczerze pragnęła służyć Polsce, cóż, niestety za sprawą swojej tradycji, swojej wyjątkowości i egzotyczności nie mogła wpisać się w rzeczywistość kraju i społeczeństwa dogłębnie przeoranego wielką zmianą. Drażniła besserwisserstwem, mniemaną moralną wyższością, paternalizmem. Nie wiem, czy pod koniec życia Krzysztof Kozłowski próbował zrozumieć klęskę swojej formacji, „ludzi dobrych i mądrych”, którzy faktycznie takimi byli i pewnie dlatego nie mogli zrozumieć, dlaczego inni tego nie widzą.
Przeczytaj także: Turowicz był tylko jeden. Rozmowa z Józefą Hennelową
Zastanawiam się, dla kogo ta recenzja jest napisana? Chciałoby się, aby Więź była miejscem, w którym publikowane byłyby materiały budujące mosty między dawnymi i obecnymi obozami w ocenie przeszłych wydarzeń i osobistości, by wypracować spuściznę dla Polski niepodzielonej. Niestety, dostaliśmy kolejną porcję polityki historycznej, publikację dla spadkobierców „ludzi dobrych i mądrych”. Tyle, że już nie wypada bez utraty powagi nie przyznać, że nawet, jeżeli środowiska te były najbardziej zasłużone i najmniej niedoskonałe spośród tych, które zaistniały w polityce po 1989 r., to do doskonałości ciut, ciut im brakowało. Więc Autor półgębkiem to przyznaje, ale zasadniczo po wycofaniu się na nową linię obrony starego mitu nie akceptowalnego dla prawicy lub autentycznej lewicy, broni.
A ja zapytam o kompromisy etyczne Krzysztofa Kozłowskiego. Np. wpuszczenie do archiwów SB komisji stworzonej przez ministra szkolnictwa prof.H.Samsonowicza celem zorientowania się w naukowych walorach zasobów archiwalnych, do której na doczepkę obok historyków i archiwistów został doklejony czynny polityk, wówczas poseł, Adam Michnik. Krótko po tym z redakcji Gazety Wyborczej odszedł jeden z jej ważnych publicystów, a przed 1989 r. współpracowników podziemnego Tygodnika Mazowsze. Nawet gdy szef SB pobierał teczki z archiwów, było to odnotowywane. Czyje teczki pobrała komisja, nie. Jak wyjaśniali tę sprawę H.Samsonowicz, K.Kozłowski i A.Michnik? Zasadniczo, nie wyjaśniali. Sam pamiętam nagranie w telewizji, jak na korytarzu sejmowym po pytaniu o tę sprawę posła AWS Mariusza Kamińskiego, K.Kozłowski odpowiedział „nóż się w kieszeni otwiera”, odwrócił się i odszedł. „Nie mamy waszych płaszczy, i co nam zrobicie?” Tak hartowała się praworządność trzeciej RP, proszę ja „dobrych i mądrych” mężów stanu. Wtajemniczonych wiązała omerta, „mafijna” lojalność. Dziś mógłby o tym opowiedzieć już tylko A.Michnik.
Wbrew temu, co napisał Autor, K.Kozłowski nie walczył z dostępem do teczek, tylko z dostępem niektórych osób do teczek. „Mądrym i dobrym” się on należał. Jest mocno uposzlakowana informacja, że K.Kozłowski przekazał „po znajomości” kardynałowi Macharskiemu listę konfidentów wśród księży archidiecezji krakowskiej. Zgadzam się z tym, że w wyniku wolnej amerykanki mielibyśmy jatkę, a nie prawdę. Ale w tej ciemnej wodzie niektórzy mieli prawo łowić. Uważam, że K.Kozłowski nie podjął zadania ucywilizowania dostępu do teczek (np. tylko osób publicznych, ale w bardzo szerokim pojęciu), bo tamten stan uprzywilejował to środowisko polityczne, które archiwami zarządzało, czyli jego środowisko.
Napisałem krytycznie, ale jednostronnie o K.Kozłowskim, bowiem recenzja jest jednowymiarowa. Żeby powiedzieć coś dobrego o K.Kozłowskim jako ministrze (bo nie mam wiedzy, by nie zgadzać się z ocenami okresu wcześniejszego w Tugodniku Powszechnym) to napiszę, że z pewnością miał najtrudniejszą sytuację i najskromniejsze kadry by nad tą sytuacją zapanować. Z tej perspektywy, wyobrażam sobie kilku daleko gorszych alternatywnych kandydatów o nie większym doświadczeniu (bo nikt go wtedy nie miał) w 1989 roku niż K.Kozłowski. Toteż nie razi mnie mały pomnik w formie popiersia na cokole posadowiony na dziedzińcu MSWiA. Obecny minister Mariusz Kamiński nie przewraca tego pomnika, chociaż miałby kilka osobistych powodów by to zrobić. Może tak „mądrzy i dobrzy” ludzie wyciągnęliby z tego wnioski i spróbowali napisać nie pół-hagiograficzną biografię K.Kozłowskiego akceptowalną dla jego adwersarzy i w ten sposób wprowadzić go do panteonu narodowego jako osobę może nie idealną, ale ważną i bardzo zasłużoną. Dziś został wprowadzony do panteonu tylko jednego plemienia.