Poproszono mnie tylko, bym przekazał, że jeżeli teraz się nie wycofasz, pójdziesz siedzieć, a twoje dzieci trafią do sierocińca. Proszę się spokojnie i poważnie zastanowić – oznajmił kulturalny męski głos. Swiatłana zaniemówiła. Na chwilę zapomniała o wyborach. W głowie miała tylko jedno: dzieci.
Gdy 8 maja 2020 roku Centralna Komisja Wyborcza (CKW) ogłosiła datę kolejnych, już szóstych z udziałem Łukaszenki wyborów prezydenckich, Białorusini raczej nie mieli złudzeń co do nazwiska zwycięzcy. Niektórych jednak intrygowały pytania: kim będą jego przeciwnicy? Czy ktoś wyjdzie przed szereg? Kto zaryzykuje?
Okazało się, że tym razem może być ciekawiej niż kiedykolwiek. Udział w wyborach zapowiedział Waleryj Cepkała, dawny wieloletni współpracownik Łukaszenki. Był wiceszefem białoruskiej dyplomacji, ambasadorem w Waszyngtonie, a później tworzył Park Wysokich Technologii, nazywany „białoruską Doliną Krzemową”. Od kilku lat nie był już związany z władzami Białorusi, teraz między innymi doradzał rządzącym w państwach Azji Centralnej. Na najwyższy urząd chciał startować też Wiktar Babaryka, który przez ponad dwadzieścia lat zarządzał jednym z największych banków komercyjnych w kraju, Biełgazprombankiem (należącym do rosyjskiego Gazpromu). Był nazywany głównym mecenasem kultury, otworzył galerię sztuki, skupywał za fundusze banku i ściągał do kraju obrazy pochodzących z Białorusi malarzy, w tym Marca Chagalla i Chaima Soutine’a.
Z aresztu ogłosił swój udział w wyborach
Vloger Siarhiej Cichanouski nie pasował do tego towarzystwa – bankiera i dyplomaty. Używał ostrych słów, zbyt odważnie krytykował urzędującego przywódcę. Nigdy nie zajmował stanowisk państwowych, nie zarządzał ludźmi, nie miał zaplecza finansowego ani rzeszy współpracowników. Był przedsiębiorcą, nazywanym „prostym białoruskim chłopakiem”. Ale nie był anonimowy. Prowadził popularny kanał na YouTube „Strana dla Żyzni” (Kraj do życia), który śledziły setki tysięcy Białorusinów. Dokumentował na nim wykluczenie, ubóstwo, bezprawie urzędników, brak perspektyw. To nie był piękny obrazek z rządowej telewizji. Nieustępliwość vlogera budziła duże emocje i prowokowała coraz większą irytację władz.
Czy ktoś za nim stoi? – pytali komentatorzy, niespecjalnie wierząc w to, że popularność na YouTube wystarczy, by rzucić rękawicę dyktatorowi. Ale był ktoś, kto wierzył w aresztowanego vlogera, i to wierzył bezwarunkowo: jego żona Swiatłana
Może właśnie dlatego ze wszystkich pretendentów do najwyższego urzędu to właśnie on został aresztowany jako pierwszy. I to już 6 maja, dwa dni przed oficjalnym ogłoszeniem terminu wyborów prezydenckich. Tego dnia prowadził kolejną transmisję na żywo, jadąc obwodnicą Mohylewa. Nagle jego samochód zatrzymała drogówka, kilka chwil później auto zostało otoczone przez funkcjonariuszy w cywilu, w końcu pojawił się OMON (jednostka specjalna MSW). Cichanouski zdążył zamknąć się od środka w pojeździe, apelował online do zwolenników o pomoc, chciał poznać przyczynę zatrzymania. Ale nikt nie zamierzał mu niczego tłumaczyć.
W pewnym momencie na pięści jednego z funkcjonariuszy błysnął kastet. Transmisję przerwano, Cichanouski trafił do aresztu. Lecz on i tak zaskoczył wszystkich: 7 maja na jego kanale pojawiło się nagranie, w którym ogłosił swój udział w wyborach.
– W kraju panuje dyktatura, od dwudziestu sześciu lat rządzi nami dyktator. Zawłaszczył wszystkie instytucje władzy, nie można wyrażać swojej opinii, nie można się gromadzić w miejscach publicznych, nie można niczego zmienić. Białorusini żyją w strachu, boją się stracić pracę. Rozmawiają jedynie w domu, w kuchni. To musi się skończyć – w nagranym przed aresztowaniem apelu zwracał się do rodaków, będąc już za kratami, skazany na piętnaście dni aresztu.
Był głośny i popularny, ale na tle innych kontrkandydatów Łukaszenki miał skromne możliwości. Nie mógł liczyć na wsparcie doradców, menedżerów czy piarowców.
– Z kim pójdzie na te wybory? Skąd weźmie pieniądze na kampanię? Czy ktoś za nim stoi? I czy w ogóle wyjdzie na wolność? – pytali białoruscy komentatorzy, niespecjalnie wierząc w to, że popularność na YouTube wystarczy, by rzucić rękawicę dyktatorowi. Ale był ktoś, kto wierzył w aresztowanego vlogera, i to wierzył bezwarunkowo: jego żona Swiatłana.
Chcieli mnie ośmieszyć
To ona zebrała niezbędne dokumenty, wypełniła wniosek, wpisała siebie jako kierowniczkę grupy inicjatywnej kandydata Siarhieja Cichanouskiego i zaniosła teczkę do CKW. I tak 14 maja, w przeddzień ostatecznego terminu składania wniosków, dowiedziała się, że dokumenty odrzucono. Powód? Brak osobistego podpisu kandydata. Nie mógł go złożyć, bo przebywał w areszcie i nie pozwalano mu na żadne spotkania, nawet z prawnikiem. Do zamknięcia listy pretendentów pozostawała niecała doba.
– W czwartek dostałam odmowę i wróciłam do domu z siedziby Centralnej Komisji Wyborczej. Myślałam o tym, co jeszcze mogę dla Siarhieja zrobić. Przecież dla niego to było takie ważne. Szybko przerobiłam dokumenty, wpisałam wszędzie swoje imię i następnego dnia zgłosiłam do CKW własną kandydaturę na prezydenta. Po co? Chciałam, by mąż wiedział, że nie jestem obojętna wobec tego wszystkiego, co robi, że to jest ważne również dla mnie – opowie mi później Swiatłana Cichanouska.
– Dlaczego moje dokumenty przyjęli? Chcieli mnie ośmieszyć. Bo przecież jak to, zwykła gospodyni domowa chce zostać prezydentem? Z nikim tego nie konsultowałam, nie radziłam się, to była spontaniczna decyzja – stwierdzi.
Jak zareagował na tę decyzję mąż? Czy to nie miała być JEGO przygoda, JEGO walka z dyktaturą? Niespodziewanie został wypuszczony z mohylewskiego aresztu 20 maja, kilka dni przed terminem.
– Gdy wyszedł na wolność, zadzwonił do mnie, a tego dnia miałam się w Mińsku stawić w CKW, by się dowiedzieć, czy dostanę zgodę na zbieranie podpisów pod moją kandydaturą. Mąż nic nie wiedział, odizolowano go od wszelkich informacji. Myślał, że jego kandydatura została przyjęta, że idę tam po dokumenty dla niego. Nie zdążyłam mu opowiedzieć wszystkiego przez telefon, weszłam do budynku, a kiedy byłam w środku, ktoś mu widocznie wytłumaczył, że to ja startuję na prezydenta. Gdy zdzwoniliśmy się po raz drugi, zareagował bardzo negatywnie. Pytał: „Co ty zrobiłaś? Po co?”. Ochłonął, gdy znajomi mu wytłumaczyli, co tak naprawdę zrobiłam i dlaczego odrzucono jego dokumenty. Wieczorem na swoim kanale na YouTube nawoływał już do poparcia mojej kandydatury – opowie Cichanouska. – Wtedy nie zastanawiałam się nad tym, w co się wpakowałam, że to wielka polityka i że obracają się w niej również straszni ludzie.
Tłumy dla Cichanouskiej
Vloger pokazywał to podczas swoich transmisji, filmując tłumy przeciwników reżimu Łukaszenki. Szybko zaczęło to przeszkadzać władzom. Po raz kolejny Cichanouski został aresztowany w Grodnie 29 maja podczas pikiety wyborczej. W tłumie była podstawiona kobieta, która próbowała go sprowokować. Szarpała go za rękę i krzyczała, że prowadzi kampanię żony, której „nikt nie widział na oczy”. Gdy próbował się oddalić, do akcji najpierw wkroczyli funkcjonariusze milicji, a następnie pojawili się ludzie w „czarnych kamizelkach”. W ułamku sekundy przewrócili Cichanouskiego na ziemię i zakuli go w kajdanki. Niezależni białoruscy dziennikarze przeprowadzili później śledztwo, z którego wynikało, że natarczywa kobieta w tłumie została zaangażowana przez służby bezpieczeństwa. Szantażem zmuszono ją do współpracy, nic prostszego dla KGB. […]
– Gdy w Grodnie aresztowano Siarhieja, pożałowałam, że zgłosiłam swoją kandydaturę do CKW. Wtedy mnóstwo ludzi mnie namawiało, żebym się wycofała, mówili: „Swieta, zatrzymaj się, wtedy Siarhieja wypuszczą i wszyscy o tobie zapomną”. Nie wiem, czy to nie byli ludzie z KGB. Ale nie mogłam się wycofać, zdradzić tych wszystkich, którzy uwierzyli i złożyli swój podpis, przecież stali w długich kolejkach. Tak zostałam wychowana, nie mogłam inaczej postąpić – wspomni później tamte wydarzenia Cichanouska. – Wtedy nie miałam pojęcia, że każdy news żyje tylko trzy dni. Gdybym wtedy wycofała swoje dokumenty z CKW, szybko by o mnie zapomniano. Komentowaliby to: „Cóż, gospodyni domowa najwyraźniej sobie nie poradziła” – opowie.
Władze nie spodziewały się, że Cichanouska zgromadzi wymagane podpisy. Gdy jednak wolontariusze, w większości widzowie kanału „Strana dla Żyzni”, skompletowali ponad 100 tysięcy nazwisk ludzi popierających jej kandydaturę, zaczęły się problemy. Jednego po drugim zatrzymywano mężów zaufania kandydatki w Homlu, Mińsku, Mohylewie i innych białoruskich miastach. Bo to oni – bądź sam kandydat lub kandydatka – według białoruskiego prawa składają zebrane podpisy w obwodowych komisjach wyborczych, które następnie je weryfikują i przekazują do CKW.
– W zasadzie została wtedy sama. Na wolności nie było już prawie nikogo, kto fizycznie mógłby złożyć te podpisy i był do tego uprawniony. Musiała osobiście je rozwieźć. Ale nie miała z kim. Zaproponowałem więc, że możemy rozwieźć podpisy moim samochodem. Spędziliśmy wtedy cztery dni razem, przejechaliśmy ponad trzy i poł tysiąca kilometrów – opowiada Aleksander Maroz. Jego żona, Maria Maroz, stanie potem na czele sztabu wyborczego Swiatłany Cichanouskiej. […]
Albo dzieci, albo dalsza walka
– Nigdy wcześniej nie angażowaliśmy się w politykę czy jakąkolwiek działalność opozycyjną. Ale zaprzyjaźniliśmy się ze Swiatłaną i jakoś samo się to potoczyło. Ta podroż po Białorusi nas zbliżyła, a zwłaszcza to, co wydarzyło się szesnastego czerwca w Homlu, bo rozwożenie podpisów zaczęliśmy właśnie od tego miasta. To był przełom – mówi.
Tego upalnego dnia Cichanouska wbiegała po marmurowych schodach budynku, pamiętającego jeszcze czasy Leonida Breżniewa. Mieściła się w nim administracja miasta Homel – to tam kandydatka miała zanieść część podpisów i szybko jechać do kolejnych komisji wyborczych. Nie zdążyła przekroczyć progu budynku, gdy w kieszeni zaczęła wibrować komórka. Na ekranie wyświetlił się nieznany ukraiński numer.
– Dzień dobry, poproszono mnie tylko, bym przekazał, że jeżeli teraz się nie wycofasz, pójdziesz siedzieć, a twoje dzieci trafią do sierocińca. Proszę się spokojnie i poważnie zastanowić. Na tym etapie musisz przerwać swoją podroż – oznajmił krótko kulturalny męski głos. Kobieta zaniemówiła, nie mogła wydobyć słowa. W słuchawce zapadła cisza. Nogi kandydatki zrobiły się jak z waty, a serce waliło młotem. Na chwilę zapomniała o wyborach. W głowie miała już tylko jedno: dzieci.
Komentarze, których pod wpływem emocji udzieliła wtedy mediom, wskazują, że była zrozpaczona i zdruzgotana tą sytuacją. Dopuściła do siebie nawet myśl, że głos w telefonie mógł należeć do kogoś życzliwego, kto uprzedzał ją o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Relacjonowała, że przecież nie krzyczał, nie wyzywał i nie groził śmiercią. Mówił bardzo spokojnie.
Nigdy wcześniej nie rozmawiała z funkcjonariuszami Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego Białorusi (KGB), nie słyszała takiego głosu. Głosu, który potrafi udawać najserdeczniejszego przyjaciela, ale należy do najgorszego wroga. Człowiek po drugiej stronie słuchawki zapewne mógłby opowiedzieć, z kim się spotykała w ostatnich tygodniach, o czym godzinę temu rozmawiała z przyjaciółmi, jakie knajpy odwiedzała w weekend, a nawet co wczoraj jadła na kolację. Wiedział też, z kim i pod jakim mińskim adresem przebywają jej córka i syn, a także, co robią jej rodzice i siostra. Wtedy jeszcze nie zdawała sobie sprawy z tego, że każdy z dotychczasowych przeciwników urzędującego na Białorusi od 1994 roku Łukaszenki był inwigilowany przez służby. Wyglądało na to, że czas przyszedł i na nią.
Tam, w Homlu, po raz pierwszy poczuła na karku zimny oddech dyktatury. Żałowała, że nie da się cofnąć czasu, a jej rodzina nie może żyć tak jak dawniej. Uznała, że najważniejsze, co musi teraz zrobić, to ochronić dzieci. Nigdy wcześniej nie była w takiej sytuacji, nie wiedziała, jak trzeba reagować na groźby służby bezpieczeństwa, ale instynkt matki podpowiadał jej, że stawka jest zbyt wysoka.
– Po tym telefonie nie chciała już uczestniczyć w wyborach, oznajmiła, że dalej nigdzie nie pojedzie. Powiedziałem jej, że musi to nagłośnić i opowiedzieć wszystkim, co się stało, niezależnie od tego, jaką decyzję podejmie. Przecież nie mogło być tak, że o tej sytuacji będziemy wiedzieli tylko ja i ona. Przekonywałem, że trzeba to jak najszybciej przekazać mediom, by w ten sposób ochronić ją i dzieci – wspomina Aleksander Maroz.
– Zwłaszcza że zauważyliśmy dwóch mężczyzn w białych koszulach siedzących na ławeczce pod pobliskim blokiem. Mieli jakieś dziwne urządzenie, które kierowali w naszą stronę, chyba nas nagrywali albo podsłuchiwali naszą rozmowę. Pomyślałem wtedy, że mógł dzwonić właśnie jeden z nich – dodaje.
Swiatłana posłuchała i wyciągnęła swoją jedyną broń – smartfon. Nagrała film, w którym zwróciła się do rodaków. – Zostałam postawiona przed wyborem: albo dzieci, albo dalsza walka – ogłosiła, próbując powstrzymać łzy. Myślę, że mój wybór będzie dla wszystkich oczywisty, proszę ze zrozumieniem przyjąć każdą moją decyzję. Ale gdyby Siarhiej był na wolności, powiedziałby wam: nie poddawajcie się. – Przypominała o mężu, który już od ponad dwóch tygodni przebywał w areszcie, a w całym kraju trwały rewizje, zatrzymania i przesłuchania.
Wrzucone do sieci nagranie wzruszyło tego dnia wielu Białorusinów. Cichanouska stała przed nimi zrozpaczona, bezradna i całkowicie bezbronna. Oczy miała czerwone od łez. Najpierw odebrano jej męża i została żoną więźnia politycznego. Teraz władze zagroziły jej odebraniem najcenniejszego – dzieci. Gdyby posłuchała głosu nieznajomego w słuchawce, świat szybko by o niej zapomniał.
Fragment książki „Lodołamaczka. Swiatłana Cichanouska”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022
Przeczytaj też: Pandemia a wschodnioeuropejskie przyspieszenie