Nie ma nic oburzającego w fakcie, że sąd nie znalazł podstaw do dalszego stosowania tymczasowego aresztowania wobec Pawła M. Tak jak nie będzie powodów do oburzenia, gdy wróci do zakładu karnego, by odbyć karę pozbawienia wolności, jeżeli wyrok stanie się prawomocny.
Źle mi z tym pytaniem, którym tytułuję ten tekst. Mógłby spróbować użyć innego albo zrezygnować z niego, by samego siebie nie stawiać w sytuacji dyskomfortowej.
Nie jest mi łatwo zadać to pytanie, bo pracując w tzw. komisji dominikańskiej, rozmawiałem z osobami pokrzywdzonymi czynami Pawła M. oraz badałem wypadki nadużycia władzy duchowej, wykorzystania seksualnego oraz przemocy fizycznej i psychicznej we Wspólnocie św. Dominika we Wrocławiu. Wtedy to po raz kolejny, ale jednak wyjątkowo mocno, dotarło do mnie, jak destrukcyjne, wielowymiarowe i dotykające najgłębszych pokładów osobowości potrafią być tego rodzaju przestępstwa.
I choć trudno to powiedzieć, praca ta doprowadziła mnie do kontaktu z doświadczeniem niekwestionowanego zła. A jego podłość rosła z tego powodu, że zwracało się ono przeciwko tym, którzy w zaufaniu wobec Kościoła przyszli do duszpasterza akademickiego i do dominikanów po opatrzenie swoich ran.
To, czy potraktuję Pawła M. jako jednego z nas czy też jako obcego, decyduje o tym, kim jestem, jakie jest moje chrześcijaństwo i mój humanizm
Czuję się zatem z tym pytaniem źle na różnych poziomach mojego człowieczeństwa. Zadając je, chcę jednak przez chwilę pozostać w swojej roli prawnika-naukowca. Chcę odnieść się do tego pytania w sposób możliwie wolny od uwikłania w zewnętrzne procesy społeczne, które sprawią, że moja odpowiedź będzie rezonować obcymi – dla mojego człowieczeństwa – tonami. Chcę odpowiedzieć jako prawnik wierny europejskiej tradycji państwa prawa i humanizmu, kultury prawnej wyrosłej z tradycji judeo-chrześcijańskiej. W końcu chciałbym znaleźć osobisty sposób podejścia do tego zagadnienia, który ośmielę się nazwać zgodnym z chrześcijaństwem – tak jak je rozumiem.
Tymczasowy areszt nie jest substytutem kary
Wiadomo, że Paweł M. został skazany przez sąd pierwszej instancji, a zatem nieprawomocnie, na karę czterech lat pozbawienia wolności za kilka czynów związanych z nadużyciem seksualnym skierowanym wobec jednej kobiety. Przypomnijmy, że zdarzenia sprzed wielu lat, będące przedmiotem raportu komisji dominikańskiej, z powodu przedawnienia ich karalności nie mogły stać się przedmiotem procesu oraz oceny sądu, w tym nie mogły spotkać się z instytucjonalną reakcją prawnokarną. Zresztą przedawnienie nastąpiło naprawdę krótko przed ujawnieniem sprawy – i to nie przez współbraci Pawła M.
Nie chcę zadawać w tym momencie pytania o to, na ile i dlaczego środowisko zakonu dominikańskiego nie rozpoznało znaczenia czynów Pawła M. i nie zdecydowało się na dalej idące kroki wobec osób pokrzywdzonych przez niego. Objęto go tylko mało efektywnym systemem zabezpieczającym innych przed niebezpieczeństwem płynącym z jego zachowania – na tyle nieskutecznym, że jednym z efektów było nowe przestępstwo przeciwko wolności seksualnej, jakiego w myśl orzeczenia sądu Paweł M. miał się dopuścić w kontekście świadczonej po raz kolejny posługi duszpasterskiej. Sprawa ta jest niezmiernie skomplikowana. Staramy się zmierzyć z nią możliwie uczciwie i profesjonalnie w raporcie wspomnianej komisji.
Tu chodzi mi o inny aspekt sprawy. W trakcie procesu karnego zastosowano na etapie śledztwa prokuratorskiego tymczasowe aresztowanie. Orzeka o nim sąd na wniosek prokuratora, co trzy miesiące badając podstawy jego zastosowania. Takimi podstawami są co do zasady: wysokie prawdopodobieństwo popełnienia czynu oraz ryzyko, że sprawca, będąc na wolności, będzie destrukcyjnie wpływał na tok postępowania przygotowawczego, np. oddziałując na świadków, ukrywając dowody, uciekając przed wymiarem sprawiedliwości.
Co ważne, orzekając o tymczasowym aresztowaniu sąd często w uzasadnieniu zastrzega, że jest to wstępna ocena dowodów, i to tylko w przedmiocie tego, czy wskazują one na możliwość popełnienia przez daną osobę przestępstwa. Nie jest to więc ocena właściwa dla postępowania rozpoznawczego prowadzonego przez sąd podczas rozprawy. Tam dopiero ma dojść do wszechstronnego wyjaśnienia okoliczności popełnionego przestępstwa oraz przełamania domniemania niewinności, tzn. dowody muszą pokonać założenie, że sprawca nie popełnił tego czynu.
Tymczasowy areszt nie jest zatem substytutem kary. Nie może być rozumiany jako sankcja, jako efekt procesu, w którym sprawca odpowiada za popełniony czyn. Jakkolwiek rzeczywistość polskiego wymiaru sprawiedliwości wskazuje na zdecydowany nadmiar stosowania środków izolacyjnych przed skazaniem, to w praktyce relatywnie nieczęsto zdarza się, że oskarżony trafia do sądu wraz z wnioskiem o dalsze stosowanie tymczasowego aresztowania. Najczęściej większość istotnych dowodów została zabezpieczona, świadkowie przesłuchani, więc jedynie wyjątkowe względy – takie jak ryzyko ucieczki, ukrywania majątku lub potrzeba szczególnej ochrony niektórych osób, np. pokrzywdzonych, czego nie da się skutecznie zabezpieczyć wolnościowym zakazem zbliżania – może skutecznie przemawiać za izolacją sprawcy.
Dlaczego areszt stosowano, dlaczego go uchylono
Sądzę, że tak właśnie było przez półtora roku, kiedy sąd zabezpieczał tok prowadzonego postępowania dalszym stosowaniem wobec Pawła M. tymczasowego aresztowania. Po wydaniu wyroku pierwszej instancji (motywów jego uzasadnienia nie znamy z powodu wyłączenia jawności postępowania) doszło jednak do uchylenia stosowania tymczasowego aresztowania.
I ta decyzja wzbudziła radykalne emocje – od niezrozumienia i zdumienia po wściekłość i zajadłą krytykę orzeczenia sądu. Decyzja ta została oceniona, jak sądzę, jako wypuszczenie na wolność – proszę wybaczyć stopniowalną spekulację wyrażoną w tych określeniach – „zwyrodnialca”, „bestii”, „gwałciciela”, „krzywdziciela”.
Jednak patrząc na to ze ściśle prawnego puntu widzenia, sąd miał prawo uznać, że nie ma powodu, by przed rozpoczęciem wykonywania kary pozbawienia wolności (o której może ostatecznie orzec sąd drugiej instancji) pozbawić człowieka wolności. Sąd drugiej instancji to jedynie sąd dokonujący kontroli rozstrzygnięcia sądu badającego fakty, a nie prowadzący drugi raz postępowanie dowodowe. Zatem ryzyko ze strony oskarżonego dla przeprowadzenia procesu weryfikacji prawidłowości zapadłego orzeczenia kształtuje się zupełnie inaczej niż na etapie postępowania przed sądem pierwszej instancji.
Sąd orzeka tymczasowe aresztowanie w warunkach pierwszeństwa środków wolnościowych – ma możliwość nałożenia zakazu zbliżania się i kontaktu do określonych osób, np. pokrzywdzonych. W tym wypadku sąd zadecydował o zastosowaniu wobec Pawła M. środków poręczenia finansowego (poręczycielem nie są dominikanie) i dozoru policyjnego. Są to środki dość typowe, by nie rzec standardowe. Zupełnie nie są one nakierowane na ochronę konkretnych osób przed powtórnym skrzywdzeniem.
Wyobraźmy więc sobie próby nawiązywania kontaktu przez Pawła M. z bohaterkami raportu komisji dominikańskiej lub z ofiarą ostatniego przestępstwa… Trudno pojąć, dlaczego sąd nie zastosował środka nakierowanego na prewencję tego rodzaju zachowania, zwalniając oskarżonego z aresztu. Jeżeli zatem gdzieś mam wątpliwości co do decyzji o uchyleniu aresztu, to dotyczą one raczej kwestii bezpieczeństwa osób pokrzywdzonych, niż samej decyzji o zakończeniu izolacji, która z samej nazwy ma być „tymczasowa”.
Dostrzec własne emocje
Tyle wyjaśnienia ściśle prawnego i tu mógłbym w zasadzie skończyć, odnosząc się do zgłoszonych zastrzeżeń wobec zwolnienia z aresztu Pawła M. A jednak tego nie uczynię.
Chciałbym bowiem, abyśmy – mierząc się z sytuacją Pawła M. i dostrzegając nasze własne emocje – zdali sobie sprawę z tego to, że jesteśmy uczestnikami toczącej się wokół nas gry w populizm penalny. Emocje i poczucie potrzeby wyrównania zła, pragnienie etycznej, a nie tylko logicznej relacji między złem a karą, kiedy to pierwsze moralnie „przyzywa” to drugie – stanowią dość typowy język społecznego poczucia sprawiedliwości.
Nie wyobrażamy sobie siebie jako sprawców „zła”. Nie myślimy o tym, że zakazy prawa karnego są adresowane do kogokolwiek innego niż tych zdeprawowanych sprawców, którzy z powodu degeneracji osobowościowej zdolni są do jego popełnienia. Odrzucamy perspektywę, w której możemy być zaliczeni do grona przestępców.
Tego rodzaju emocje w normalnych warunkach powinny być zagospodarowane przez państwo w sposób racjonalny, zinstytucjonalizowany i schłodzony. Przecież możemy popełnić przestępstwo (np. spowodować wypadek komunikacyjny, w którym ktoś poniesie ciężki uszczerbek na zdrowiu, a nawet śmierć). Czy wtedy tymczasowe aresztowanie trwające miesiącami – a zapewniam, że w praktyce jest ono czymś niemal automatycznym – będzie dla nas oczywiste?
Niektóre przestępstwa, nawet umyślne, nie są intuicyjne (np. nawiązywanie stosunków seksualnych z osobą niepełnoletnią, jednak powyżej 15. roku życia, jest legalne, ale gdy towarzyszą temu prezenty = staje się przestępstwem). W końcu niektóre przestępstwa popełniane są we wcale nieoczywistym kontekście (broniłem kiedyś kobiety, wcześniej ofiary zgwałcenia, która udusiła kolejnego napastnika; prokurator żądał dla niej katy 25 lat pozbawienia wolności, a sąd stosował wielomiesięczny areszt).
Dlaczego sąd nie orzekł wobec Pawła M. zakazu kontaktu z pokrzywdzonymi? Zapewne ze względu na zakres postępowania sąd nie mógł zabezpieczyć osób dotkniętych innymi czynami niż te, które są rozpatrywane w trwającym procesie
Kiedy stracimy z perspektywy takie niuansowanie, jakże bliskie są tymczasem dla wielu z nas określenia polityków odpowiedzialnych za kształtowanie prawa karnego, w myśl których: „kary muszą być i nieuchronne, i surowe. Zwłaszcza za najcięższe zbrodnie przeciwko życiu i zdrowiu. Trzeba odizolować najbardziej niebezpiecznych bandytów od społeczeństwa. Tu państwo musi pokazać żelazną rękę” (zob. tutaj). To do nas mówią tak politycy i wiedzą, że spotka ich akceptacja. W takim oto kontekście komunikacyjnym pojawia się odbiór sprawy Pawła M. oraz decyzji o opuszczeniu przez niego tymczasowego aresztowania. Dlatego tak łatwo o wyrazy oburzenia na uchylenie aresztu.
Z populizmem penalnym mamy do czynienia wtedy, gdy jakieś środowisko polityczne instrumentalnie definiuje i wykorzystuje ogólne zapatrywania społeczne dotyczące właściwej reakcji państwa na zjawisko przestępczości czy też – mówiąc bardziej dosadnie – przestępców. Najbardziej oczywistym przejawem populizmu penalnego jest wiązanie skuteczności strategii karania z koncepcją surowości kar, przede wszystkim w polityce preferencji wieloletniego pozbawienia wolności.
Sens tego podejścia polega na odstąpieniu od filozofii resocjalizacji czy też koncepcji stopniowania reakcji prawnokarnej w powiązaniu z zasadą proporcjonalności oraz zastąpieniu ich komunikatami o „walce z przestępcami”, „izolacji bestii”, czy też innymi formami retoryki o emocjonalnym zabarwieniu lub uproszczonej racjonalizacji.
Trafia to w określony kontekst ocen społecznych, swego rodzaju podejrzliwość, że system karny jest zbyt łagodny wobec sprawców i osób skazanych. Powiązane jest to z szerszym zjawiskiem braku zaufania do osób, ekspertów oraz sformalizowanych przestrzeni funkcjonowania państwa, zachowujących własną racjonalność instytucjonalną, będącą przecież wynikiem założeń ustrojowych (np. bezstronności, niezawisłości czy niezależności).
Dwa pomysły na karanie
Doskonale widać to w zestawieniu dwóch tradycji i kultur postępowania ze sprawcami przestępstw: amerykańskiej i europejskiej. Różnica między nimi wiąże się z dwoma sposobami postrzegania istoty przestępstwa jako zła publicznego oraz osoby sprawcy takiego czynu, rozumienia sensu umowy społecznej oraz podstaw praw i wolności obywatelskich.
Nurty wywodzące się zza Atlantyku posługują się obrazem sprawców poważnych przestępstw jako osób istotnie zdeformowanych moralnie, innych niż przeciętni obywatele, którym zdarza się popełniać przestępstwa. Przestępność tych degeneratów jest osobowo obciążająca, deformacja z tym związana nieodwoływalna i dewaluująca ich podmiotowość; nie jest redukowana zasadniczo do cechy czynu sprawcy.
W odpowiedzi na ten sposób postrzegania rzeczywistości projektowana jest reakcja prawnokarna. Wyraża ona publiczną odmowę uznania członkostwa sprawcy we wspólnocie normatywnej łączącej obywateli danego państwa oraz zaprzeczenie podmiotowości sprawcy (godności człowieka) jako źródła praw i wolności jednostki.
Zupełnie inny jest wektor logiki zawartej w tradycji europejskiej. Tu bowiem przestępność łączymy z czynem, oddzielamy przestępstwo od właściwości osoby sprawcy, zaś karanie nie łączy się z odmawianiem podmiotowości sprawcy.
Nie jest to prosta różnica koncepcyjna. Trzeba pamiętać, że polityka karna jest zjawiskiem kulturowym i kulturotwórczym. Różnica między zdecydowanie bardziej punitywną tradycją amerykańskiej polityki karnej i względniejszą w Europie nie polega wyłącznie na stopniu surowości jako takiej. Dotyczy ona także koncepcji przestępstwa i podmiotowości sprawcy. Mamy tu bowiem do czynienia z odmiennymi zapatrywaniami etycznymi dotyczącymi sprawców przestępstwa, znaczenia zła, którego się dopuścili, dla ich człowieczeństwa oraz praw i wolności, które im (o ile) przysługują.
Sprawcy jako „my”
Na tę ostatnią kwestię chciałbym zwrócić szczególną uwagę. Jedną z najważniejszych różnic między sygnalizowanymi podejściami jest odmienne postrzeganie i wykorzystanie koncepcji godności człowieka, w szczególności w jej personalistycznej interpretacji. W tradycji europejskiej godność człowieka jest traktowana jako źródło praw i wolności człowieka i obywatela. Wyraża ona wizję wartości ludzkiego bytu, obowiązek humanizmu w relacjach do człowieka. Chodzi tu o osobę człowieka jako taką. Spojrzenie to łączy ze statusem osobowym jednostki (którego nawet sprawca nie może siebie pozbawić) konglomerat uprawnień i gwarancji wolnościowych.
W przeciwieństwie do tradycji europejskiej amerykańska myśl prawnicza wątpi, czy tak abstrakcyjna i ściśle filozoficzna koncepcja może nabyć wartość normatywną. O ile postrzega się tam prawa jednostki jako dobrodziejstwo, które należy traktować niezwykle poważnie i odnosić je do wszystkich i wszędzie, to jednak sytuacja sprawców przestępstw jest traktowana jako wyjątek od powyższej zasady.
W jednej z interpretacji proponuje się, że w tym zakresie można to zrozumieć przez szczególną koncepcję umowy społecznej, a także proszanowania godności jednostki warunkowo, w zależności od lojalnego udziału w demokracji (democratic dignity). Tłumaczy się to tak, że podstawowym wymogiem sprawiedliwości i warunkiem korzystania z uprawnień jest przestrzeganie porządku demokratycznego jako właściwego sposobu uczestniczenia w realizacji kontraktu społecznego prowadzącego do ustroju demokratycznego. W konsekwencji ci, którzy deklarują życie według innych zasad, są wrogami tego porządku i wspólnoty obywateli, są więc w istotnym wymiarze niebezpieczni.
W tym ujęciu europejski sposób postrzegania sprawców przestępstw jest uznawany za naiwny, lekceważący tezę o banalności zła. W podejściu amerykańskim kwestionuje się w istocie zasadność przekonania o tym, że sprawca, który skutecznie powrócił do przestrzegania prawa oraz rozliczył się z dokonanego czynu, zasługuje na nową szansę czy wybaczenie. Innymi słowy, bardziej wnikliwie: w tradycji amerykańskiej odrzuca się założenie, że pozbawianie wolności człowieka bez przynajmniej możliwości uzyskania wolności narusza godność człowieka – a właśnie ono stanowi istotę europejskiego systemu ochrony praw człowieka.
Kultura humanizmu europejskiego wyraża się w założeniu ustrojowym związanym z personalistycznym ujęciem godności człowieka. W tym ujęciu nikt nie ma prawa do tego, by zaprzeczać równej podmiotowości obywateli, porzucać wynikające z idei demokracji deliberatywne założenia o potrzebie kształtowania humanistycznej etyki społecznej, zarzucając prospołeczną politykę karną oraz zwiększając wykorzystywanie długoterminowej kary pozbawienia wolności jako wiodącej formy reakcji prawnokarnej. Opieranie na tych kierunkach komunikacji publicznej prowadzi do deformacji wymiaru sprawiedliwości karnej i zasługuje na potępienie wyrastające z podstawowych intuicji moralnych, jakie rozpoznaje demokratyczny porządek prawny odwołujący się do zasad godności człowieka, dobra wspólnego, równości i udziału obywateli w kulturze prawnej danego społeczeństwa.
W opisywanej tradycji europejskiej wyobrażenie o przestępcy jako punkcie odniesienia do projektowania regulacji prawnokarnej powinno zakładać, że jest ona adresowana do „nas”, do „mnie” – wobec zdolności każdego z nas do popełnienia, choćby nieumyślnie, czynu bezprawnego. Właściwa komunikacja penalna wynika więc nie z reakcji na „złych”, których poddać trzeba praktykom determinującym resztę ich życia, lecz z traktowania sprawców jako „nas”, z szansą na odbudowę pełnego udziału we wspólnocie normatywnej, stanowiącej potwierdzenie ich podmiotowości i godności.
Dlaczego znalazł się na wolności?
Sprawa Pawła M. jest jeszcze na zbyt wczesnym etapie, abyśmy mogli dostrzec wszystkie opisywane wyżej jej aspekty – nie mamy prawomocnego skazania, nie doszło do odbycia kary i nie mierzymy się dzisiaj z pytaniem, czy i na jakich zasadach może on być traktowany jako pełnoprawny członek naszego społeczeństwa (korzystając z bardzo użytecznego w tym akurat wypadku języka angielskiego, jako nasz fellow-citizen). Jest on uczestnikiem trwającego procesu, w którym rozpoznawana jest sprawa jego odpowiedzialności za zło, jakiego się dopuścił (oczywiście zakładając, że wyrok sądu pierwszej instancji nie zostanie radykalnie zmieniony przez sąd odwoławczy).
Wiadomo też, że ze względu na przedawnienie Paweł M. nie będzie uczestnikiem takiego procesu w obszarze najpoważniejszych zarzutów, które opisaliśmy w raporcie komisji dominikańskiej. Gdyby to one były przedmiotem prac sądu i sąd uznałby, że rzeczywiście zakonnik się ich dopuścił – można byłoby się spodziewać wyłącznie kary długoterminowej, a nawet środków zabezpieczających stosowanych po odbyciu kary. Takiego procesu jednak nie ma. Jest to wynik tego, że przez dwadzieścia lat ani pokrzywdzeni, ani współbracia dominikanie, ani nikt inny nie zawiadomił organów ścigania. Wobec rozmiaru prawdopodobnie popełnionego zła trudno przystać na taką faktyczną bezkarność.
Podejrzewam zatem, że niełatwe było dla prowincjała polskich dominikanów podjęcie decyzji, w której w dalszym ciągu objął Pawła M. – wszak wciąż zakonnika – dobrodziejstwem pozostawania we wspólnocie. Przełożony nakazał mu przebywanie poza klasztorem, w konkretnym odosobnionym miejscu oraz całkowicie zakazał mu kontaktów z innymi osobami, poza najbliższą rodziną i organami państwowymi. Na ile możliwe będzie w warunkach tej wspólnoty egzekwowanie tego zakazu – trudno mi powiedzieć. Jakie są dalej idące intencje prowincjała, w szczególności, czy oczekuje wydalenia go ze stanu duchownego i z zakonu – nie wiem.
Pamiętam dyskusje, jakie toczyły się w trakcie badania sprawy Pawła M. Gdy komisja formułowała zarzuty wobec dominikanów dotyczące niepodejmowania działań, które w przypadku dalszego nieposłuszeństwa mogłyby doprowadzić do wydalenia podejrzanego, wielu zakonników wskazywało na skutki „pozbycia się” tego problemu – wypuszczenie niebezpiecznego człowieka poza minimalny system kontroli możliwy do realizacji w zgromadzeniu. Argument ten był całkowicie nietrafny – wystarczyło, żeby dominikanie złożyli zawiadomienie o zdarzeniach, których sprawcą był Paweł M., aby kontrola nad nim stała się sprawą państwową.
Dodatkowo trudno nie zauważyć, że zmiany w zachowaniu Pawła M. nie sposób się spodziewać. Wedle dostępnych mi informacji współosadzeni wraz z nim w areszcie tymczasowym mówią o przeprowadzanym przez niego egzorcyzmowaniu celi, próbach modlitw z kładzeniem rąk na nich, dostrzeganiu „korzenia nieczystości”, pozorowaniu sprawowania sakramentów, a nawet uczestniczeniu w publicznie sprawowanej liturgii w charakterze lektora i ministranta.
Dla tego rodzaju sprawców właściwą reakcją jest więc nie tylko ukaranie. Karę należy połączyć ze środkami zabezpieczającymi, takimi jak terapia, a nawet pobyt w zakładzie zamkniętym. Takie środki orzeka się nie „za” przestępstwo, lecz w związku z ryzykiem popełnienia kolejnego przestępstwa, a ten stan niebezpieczeństwa już raz „wyraził się” w nowym czynie Pawła M.
Dlaczego zatem ten człowiek znalazł się obecnie na wolności? Dlatego że jeszcze nie orzeczono wobec niego prawomocnie kary pozbawienia wolności, którą miałby odbyć. W jego przypadku wciąż aktualne jest domniemanie niewinności, które będzie działać aż do jego przełamania w wyroku sądu drugiej instancji. Procesowo Paweł M. jest zatem jak na razie niewinny. A to powoduje, że jeżeli nie zachodzi wyjątkowa potrzeba zabezpieczenia toku postępowania sądowego, to powinien być wolny.
A dlaczego nie orzeczono zakazu kontaktu z pokrzywdzonymi? Zapewne ze względu na zakres postępowania sąd nie mógł zabezpieczyć osób dotkniętych innymi czynami niż te, które są rozpatrywane w trwającym procesie.
Upór chrześcijanina
Paweł M. powinien być traktowany przez system prawny tak, jak każdy z nas. Powinien korzystać z tych samych praw i gwarancji, takich jak wspomniane domniemanie niewinności i prawo do wolności. Jest również adresatem tych samych obowiązków, w tym dostosowania się do wyroku skazującego, do obowiązku naprawienia szkody lub zadośćuczynienia itp.
Nie ma zatem nic oburzającego w fakcie, że w jego przypadku sąd nie znalazł podstaw do dalszego stosowania tymczasowego aresztowania. Tak jak nie będzie powodów do oburzenia, gdy wróci do zakładu karnego, by odbyć karę pozbawienia wolności, jeżeli wyrok stanie się prawomocny. A kiedy ją odbędzie, nie będzie podstaw, by odmówić mu pełnoprawnego członkostwa we wspólnocie obywatelskiej.
Odczuwam swego rodzaju złość, kiedy ostatecznie na tytułowe pytanie udzielam odpowiedzi twierdzącej. Tak, Paweł M. jest jednym z nas.
Jest w tej odpowiedzi upór postawy właściwej chrześcijaninowi chcącemu oddzielać zło od człowieka jako takiego, czyn od osoby. Mam oczywiście świadomość, że w samostanowieniu jednostki czyn kształtuje zdolność wypowiedzi moralnej danego człowieka. Nie odbiera mu jednak samej podmiotowości moralnej, nie znosi naszej powinności do dostrzeżenia – czasem wbrew wszystkiemu – człowieczeństwa w tym, który jest sprawcą zła.
Nie ośmieliłbym się wybaczać Pawłowi M. w imieniu jego ofiar, nie mam do tego najmniejszego prawa. Wybaczenie pozostaje wyłącznie w ich gestii i mogą na to nie być emocjonalnie długo gotowe, o ile kiedykolwiek będą. Ale to, czy potraktuję Pawła M. jako jednego z nas czy też jako obcego, decyduje o tym, kim jestem, jakie jest moje chrześcijaństwo i mój humanizm. Nawet, a może właśnie wtedy, kiedy nie jest to odpowiedź emocjonalnie intuicyjna i naturalna.
Przeczytaj także: Duchowa i psychiczna transgresja Pawła M.
Ja odpowiem inaczej. Paweł M. nie jest jednym z nas. Z uwagi na jego czyny nie ma dla niego miejsca w społeczeństwie, ale powinniśmy zrobić wszystko, by go do społeczeństwa przywrócić. Póki co udowodnił wielokrotnie, że jest dla społeczeństwa niebezpieczny. Co powinno go spotkać, to resocjalizacja. Czy będzie trwać pół roku, cztery, czy dwadzieścia lat, nie ma znaczenia, kryterium jest zapewnienie, że jego obecność w społeczeństwie nie spowoduje kolejnej tragedii.
Resocjalizacja jednego człowieka ale i zmiana systemu. W końcu jego przestępstwa nie wzięły się znikąd. Wzięły się z kultu Masy w Kościele. Im większa Masa tym lepiej. Nieważne jak, nieważne jakimi metodami, nieważne za jaką cenę. Była Masa, był brak kontroli i bezkarność.
Gdyby powstrzymano jego odloty na wczesnym etapie, gdyby kontrolowano co robi, gdyby damskie majtki na sznurku w męskim zakonie kogoś zdziwiły to mógłby być z niego porządny zakonnik. ale skoro nie ma kontroli to można codziennie przesuwać granice. Aż do gwałtu, aż do przemocy.
Sąd ma prawo postępować, a my prawo opiniować. Jeśli nie uniewinniony, to czy sąd ma pewność że podobnych czynów nie popełni na wolności?
Czy by taki był subtelny, gdyby sprawcą nie „duchowny” był?
Ofiary są jednymi z nas. Jeśli on nie czmychnie za granicę to nawet lepiej, że teraz wyszedł z aresztu, bo areszt liczy się za więzienie, więc dłużej go tam zatrzymają. Chyba najgorsze jest właśnie to, że wyjdzie, pewnie jako cywili i co? Jak dopilnować, żeby nikogo nie skrzywdził. Pankowiak poruszał tę kwestię w odniesieniu do przechodzenia duchownych w stan cywilny.
@Basia
” Pankowiak poruszał tę kwestię w odniesieniu do przechodzenia duchownych w stan cywilny.”
A to niby KK ma takie możliwości, że upilnuje swojego przestępcę ? Dobry żart.
Przykładów ci aż nadto, że nie tylko nigdy nie upilnowali ale jeszcze umożliwiali dalsze popełniania przestępstw.
Oni się w krzakach na ofiary nie czaili tylko jako duchowni działali żeby wykorzystać sutannę i jej przypisaną „wiarygodność”
Jeśli przestępca nie może nosić sutanny to lepiej dla społeczeństwa a nie gorzej
Przypominam, że KK nie ma więzień a dany delikwent o tyle pozostanie w „odosobnieniu” gdzieś w klasztorze o ile będzie mu się chciało bo nikt nie może mu niczego nakazać jeśli zdecyduje że „zostawia zabawki” u wychodzi.
@Jerzy2 Zgadzam się, ale Pankowiak otwarł pytanie „i co dalej?”. Tu bardziej chodzi o to, że kościołowi na rękę odciąć się od tych ludzi, żeby nie ponosić konsekwencji ich czynów. A niemało zła dzieje się na etapie formacji. Oczywiste jest, że jestem przeciw trzymaniu ich w posłudze. To w ogóle nie podlega rozmowie.
@Basia
Konsekwencje KK musi ponieść bez względu czy go usuną z duchowieństwa czy nie usuną (a usuwać należy w każdym potwierdzonym przypadku!)
A co dalej ? Dalej jest prawo, więzienie, nadzór i kartoteka, która w przypadku tych osób nigdy nie powinna być zatarta a w przypadku duchownych otrzymujących wyroki często w… zawieszeniu takie wyroki się zacierają !
Przytoczone powyżej niezacieranie się skazania księdza miałoby niewielki wpływ na Kościól i państwo. Nie na takie rzeczy przymyka się oczy w małej miejscowości, jeśli miejscowy komendant policji, miejscowy proboszcz parafii i miejscowy poseł z partii rządzącej są w komitywie.
Problem jest poważniejszy i bardziej ogólny. Dane, jakie państwo przetwarza i archiwizuje o ludziach, w tym także o postępowaniach prokuratorskich i działaniach policji – popularnie nazywane „kartoteką” – to sprawa, nad którą należy dyskutować. I, moim zdaniem, radykalnie ograniczyć zbieranie i przechowywanie danych na nasz temat.
Przyczyny są dwie: po pierwsze dlatego, że „nie bo nie” – dzisiejsze przepisy nie przygotowują, ale wprost tworzą orwellowską rzeczywistość, gdzie dla „bezpieczeństwa”, „porządku” i „zadań własnych policji” każdy błąd, czy to młodości, czy starości, ciągnie się za człowiekiem przez dziesięciolecia. Po drugie dlatego, że policja nie jest w stanie upilnować, w jakim celu kto i kiedy sprawdza dane w KSIP: prowadzi to do robienia sprawdzeń „dla znajomego” księdza/detektywa/przedsiębiorcy.
W dodatku w Polsce zatarcie skazania jest fikcją, bo w odróżnieniu od Krajowego Rejestru Karnego, policja trzyma przez 50 lat nawet dane o mandacie za przejście na czerwonym świetle, nie mówiąc o skazaniach za przestępstwa. Co więcej, przechowuje informacje o postępowaniach, które zakończyły się uniewinnieniem (!).
Można by jeszcze wspomnieć przepastne archiwa policyjne, prokuratorskie i sądowe z zeznaniami świadków, z danymi osobowymi i bardzo intymnymi niekiedy informacjami o życiu podejrzanych, pokrzywdzonych, świadków czy w ogóle postronnych ludzi. Jest to złe nawet tylko w formie papierowej, a w formie elektronicznej o wiele gorsze, bo umożliwia łatwe przeszukiwanie, kojarzenie, kopiowanie i wynoszenie danych bez śladu. I jeszcze przy centralizacji baz oznacza totalną władzę administratora nad bazą, której wyniesienie niepostrzeżenie na zaszyfrowanym pendrive jest dość łatwe.
Należy już teraz myśleć, jak ograniczyć dane zbierane przez państwo, w tym w postępowaniach karnych. Sprawność działania organów ścigania jest ważna, ale równie ważna jest prywatność i godność ludzka. Przepisy o gromadzeniu danych przez państwo pochodzą z czasów przedkomputerowych i powinny być pilnie zmienione. Ale w Polsce nie ma obecnie żadnego stronnictwa politycznego, która chciałaby się postawić służbom i to przeprowadzić.
@Aladyn
Chyba się nie rozumiemy
„Przytoczone powyżej niezacieranie się skazania księdza miałoby niewielki wpływ na Kościól i państwo. ”
Nie idzie o „wpływ na Kościół i państwo” tylko wpływ na…. bezpieczeństwo dzieci (sic!). Chyba o to się rozchodzi prawda ?
Każdy kto chce zatrudnić kogoś jako wychowawcę, nauczyciela etc. musi sprawdzić danego kandydata w tym rejestrze.
Jeśli wyrok za pedofilię będzie w zawieszeniu a po jakimś czasie się zatrze to osoba, która to musi sprawdzić… nie będzie miała bladego pojęcia o fakcie, że ten kandydat był skazany (w zawieszeniu) za czyny pedofilne ! i taki ktoś może wówczas dalej pracować z dziećmi !
Może panu to nie przeszkadza gdyby pan wysłał dzieci np. na obóz lub jako ministranta z taką osobą ale mi przeszkadza i nie mam zamiaru narażać własnych dzieci na takie ryzyko.
Tak jak lekarz, który gwałci pacjentki traci prawo wykonywania zawodu tak samo skazany ksiądz na zawsze powinien utracić prawo pracowania z dziećmi i młodzieżą.
Chyba, że komuś nie przeszkadza że po dajmy na to po 3 latach lekarz znowu leczy pacjentki i tam własną żonę wysyła…
Chcesz takiego ryzyka ?
Dopóki nie powie, że „zostawia zabawki” to musi się słuchać biskupa albo innego przełożonego kanonicznego. Wspomniane wyżej osadzenie w klasztorze może być skuteczne (dla otoczenia i dla sprawcy) tylko wtedy, gdy przełożony traktuje tę karę poważnie i rozlicza z jej odbycia poważnie. A z tym jest kiepsko.
Przełożony – także kościelny – który nie tylko nie umie dyscyplinować swoich podwładnych, ale nawet tego NIE CHCE (z powodu fałszywego miłosierdzia, tchórzostwa albo konformizmu) nie powinien być przełożonym.
Dawniej w Kościele podkreślano w literaturze duchowej, że człowiek odpowiada przed Bogiem w zasadzie za swoje czyny i osiągnie zbawienie lub nie. Jednakże rodzice odpowiedzą też (oczywiście nie w sposób bezwzględny) za zbawienie swoich dzieci, a przełożeni (w tym kościelni) za zbawienie podwładnych…
Myślę, że mogłoby to być dobre 'memento’ dla przełożonych kościelnych, którzy nie poważają swoich zadań.
@Aladyn – Skoro przełożeni kościelni „nie poważają swoich zadań”, które jak wiadomo przyjęli świadomie i dobrowolnie (już jako dorośli ludzie) – ślubując i przyrzekając przed Bogiem i biorąc Jego namaszczenie – to czy wygłaszanie do nich takich „memento” może przynieść jakikolwiek skutek??
Ich zdeprawowane sumienia nie dają nadziei, że naraz nastąpi jakieś cudowne uzdrowienie. Ja bynajmniej w to nie wierzę.
Zresztą przykłady takich typów mamy choćby w osobach Paetza, Gulbinowicza i innych (za niedługo pewnie dołączy do nich Dziwisz). Bo czy któryś z nich publicznie przeprosił przed śmiercią za swoje czyny czy raczej trwał w kłamstwie do końca i cieszył się biskupimi honorami?
Myślę że wygłaszanie takich i innych „memento” graniczy z naiwnością. Tym przełożonym wcale nie zależy (nie zależało) na dotarciu do prawdy, na ukazaniu prawdy, im chodzi o gromadzenie masy (jak zwrócił uwagę @Marek2), bo masy dają więcej kasy.