Skąd u oksfordzkiego profesora, pogrążonego w przepaściach bibliotek, tak przenikliwa znajomość świata i tak solidny grunt dla nadziei? Z książek? Owszem, lecz nie tylko.
„A więc pan mi wreszcie powie! Pan jeden nie będzie mnie zwodził!” – tak mówi C.S. Lewis do George’a McDonalda, którego spotyka w przedsionkach Nieba[1] w „Rozwodzie ostatecznym”. Po szeregu rozczarowań wreszcie udaje się spotkać kogoś, kto potraktuje nas uczciwie. Kogoś, komu się ufa, patrząc w oczy, komu się ufa w rozmowie, komu się ufa, czytając jego książki. Od dawna, czytając Lewisa, myślałem: „Ten autor nie będzie mnie zwodził…”. Skąd to zaufanie?
„Najwyższe na najniższym wznosi się i opiera”
Doświadczony literacko, ze wspaniałym wyczuciem poetyckim, subtelny i precyzyjny intelektualista potrafił zwięźle nakreślić tak wyraziste obrazy epok całych, że przecieramy oczy ze zdumienia: „Ależ tak, jest właśnie tak, czemuśmy tego nie widzieli? Czy nasze oczy nie patrzyły na te same stronice?”.
Jego „Odrzucony obraz” to wciąż jedna z najlepszych książek humanistyki. Na zawsze w pamięć zapada pstre uporządkowanie średniowiecznej konstrukcji świata, które Lewis podsumowuje formułą: „Miejsce dla wszystkiego i wszystko na swoim miejscu”. Skąd dar tak wnikliwej obserwacji, tak błyskotliwej charakterystyki? Cóż to za kryształowe spojrzenie, niczym w leśnym źródełku z „Powieści o Róży”!
No cóż, najpierw z biblioteki. Autor „Alegorii miłości” wielokrotnie stwierdzał, że zanim się ogłosi światu, co nam przez głowę przelatuje, warto sprawdzić, co przeleciało innym – i najczęściej się okazuje, że to będzie to samo, tylko u innych ciekawiej. Sam pomyślałem, zabierając się do tego tekstu – cóż się będę gimnastykował, przeskakując kozła o wiele za wysokiego dla mnie! Lepiej zestawić rzetelną lewisowską bibliografię – tolle, lege!
C. S. Lewis mówił głosem człowieka poszukującego, który aż nadto dobrze zna smutek tego świata
Ale jedną z lekcji, jakimi dzieli się Lewis, jest opis przyjaźni, którą złączeni ludzie patrzą razem na tę samą stronicę i z przejęciem odkrywają „A więc ty także? Tobie też się podoba ta puenta?!”. A potem można odkryć, że jeszcze inny fragment, na który dotąd nie zwróciliśmy uwagi, niesie wzruszenie czy inspirację. Dobrze jest człowiekowi powiedzieć: „Wiem to, bo mój przyjaciel mi mówił”. Przyjaźń karmi umysł i rozgrzewa serce.
W tych wszystkich subtelnościach uczony profesor powtarzał za „Naśladowaniem”, że „najwyższe na najniższym wznosi się i opiera”. Gawrony na oszronionych skibach, zapach łubinu, list pisany wczesnym rankiem, wycieczka z przyjacielem i jajka na boczku usmażone dla brata. To najpierw. Na ludzkiej serdeczności i cierpliwości opierają się wszystkie wzniosłe gmachy uniesień, także tych religijnych.
Wszyscy jesteśmy ukoronowani
Czytelnik Lewisa przeżył pewnie nieraz zdumienie zarzutami stawianymi jego twórczości. Można łatwo znaleźć zdawkowe pochwały zbryzgane sążnistymi pretensjami o mizoginizm, o kołtuństwo, rasizm, paternalizm, szowinizm i nie wiadomo, o co jeszcze.
Kroniki Narnii? Owszem, pomysł ciekawy, ale skażony kolonialną perspektywą Brytyjczyka urodzonego w czasach imperium. Bo dobrzy są biali Narnijczycy, a źli – ciemnoskórzy mieszkańcy Kalormenu. Bo „biała” Narnia jest prostolinijna i wielkoduszna, a „czarny” Kalormen – wyrafinowany i okrutny. I tak dalej, do upojenia, byle pasowało do schematu. Wytropiliśmy uprzedzenia. Did we?
Tyle że Narnia białych ludzi w ogóle nie jest Narnią ludzi. Autor nieustannie pokazuje, że to kraj mówiących drzew, karłów czerwonych i czarnych, olbrzymów i wiewiórek, duchów rzecznych i błotowijów. A ci, którzy próbują ten wielorasowy, wielogatunkowy, różnobarwny i dość zwariowany tłum zniewolić, to ludzie z północy, jasnoskórzy blondyni z Telmaru albo biała jak śnieg potomkini dżinów i olbrzymów, Jadis.
Od pierwszych chwil w Narnii ludzkie dzieci spotykają gospodarzy tego królestwa – fauna, drozda, bobry. I to wśród tych brytyjskich dzieci jest zdrajca, za którego umrze prawowity król. Jednak to synom Adama i córkom Ewy przeznaczono panowanie nad wodami, lasami i mnogimi stworzeniami Narnii. Przemocowy i groteskowy, antropocentryczny monarchizm? Chyba nie, skoro pierwszą ich powinnością nie jest obejmowanie władzy, lecz trudy przeprawy przez nieznany kraj, niepewność i strach, a w końcu walka z uzurpatorami, którzy gnębią prawowitych mieszkańców.
W dodatku nie ma wątpliwości, kto jest najwyższym władcą, z czyjego mandatu sprawują władzę ludzcy książęta. To oczywiście lew, przepraszam: Lew. We wspaniałym dialogu z młodym Kaspianem Lew ten pyta, czy królewicz czuje się godnym zasiąść na tronie swych przodków. I królewicz na szczęście odpowiada, że niestety, niczego takiego nie czuje. No cóż, właśnie o to chodzi. Dlatego zostaje Kaspianem X.
Podobnie król Archenlandii tłumaczy swemu cudem powróconemu synowi i następcy, co znaczy być królem: „Trzeba być pierwszym w każdym rozpaczliwym ataku i ostatnim w każdym rozpaczliwym odwrocie; a kiedy w kraju nastanie głód (jak to się raz po raz zdarza w złych latach), trzeba nosić piękniejsze stroje i śmiać się głośniej, ale jeść mniej niż jakikolwiek z twoich poddanych”[2].
Lewis patrzył tak nie tylko na powołane przez siebie do życia królestwa. Kiedy pewna arystokratyczna dama z amerykańskiego Południa zapytała go o bajkowe wrażenia z koronacji Elżbiety II, ten odpisał: „Nakładanie olbrzymiej, ciężkiej korony na małą, młodą głowę urosło do rangi symbolu sytuacji całej LUDZKOŚCI – powołanej przez Boga, aby panowała na ziemi i pełniła funkcje najwyższego kapłana, a mimo to silnie odczuwającej swoją nieodpowiedniość. […] Bez zrozumienia, że wszyscy poczuliśmy się w pewnym sensie ukoronowani, nie można zrozumieć istoty tego wydarzenia, sama zaś koronacja, jeśli była otoczona jakimś splendorem, to był to splendor tragiczny”[3].
Ostatecznie wszyscy jesteśmy wolnymi poddanymi jednego Króla, który ukoronował nas czcią i chwałą. Piekło i Niebo są wyborem. „Ostatecznie ludzie dzielą się tylko na dwie kategorie: tych, którzy mówią Bogu «bądź wola Twoja» i tych, do których Bóg powie na końcu «bądź wola twoja»[4]”. Nie ma miłości automatycznej, a dar wolności daje nam wstęp do chwały. Oto monarchizm Lewisa.
Erudycja dyskretna i wesoła
Równie zasadne są zarzuty o mizoginizm. Owszem, srożą się w jego książkach przewrotne czarownice-kusicielki. Ale jest i królowa Łucja Mężna, i dzielna Arawis (Kalormenka!) i mądra Córka Gwiazdy, i prawa ciotka Letycja. A przeciw nim – bratobójca Miraz (z Północy), bałwan Rabadasz (z Południa) i wyjątkowo paskudny wuj Andrzej (so British!).
W swej późno wydanej – ale wcześnie zaczętej – książce „Dopóki mamy twarze”, Lewis próbował CAŁĄ narrację ująć z punktu widzenia kobiety. Płeć nie miała dla niego znaczenia w ocenie postaci. Problem Zuzanny nie bierze się z tego, że jest dziewczyną, albo że dorasta. Sprawa jest prosta: jeśli ktoś uważa, że najważniejsze w życiu są nylonowe pończochy i zaproszenia na potańcówki, to – za przeproszeniem – głupio uważa.
Nie chodzi o nylony, lecz o porządek pragnień. Za krótko żyjemy, by skupiać się na błahostkach. I zbyt cenne klejnoty składa się w naszych rękach, byśmy je odkładali, sięgając po szkiełka. Jak mawiał C.S.L., „wszystko, co nie jest wieczne, jest wiecznie nieaktualne”. Warto spojrzeć na proste przykłady, bo – powtórzmy – najwyższe na najniższym wznosi się i opiera. Uzależnienie wiecznego zbawienia od kwestii rajstop wydaje się dalece nieroztropne, ale włożenie ciepłych majtek w styczniu można spokojnie polecić przyjaciołom i wrogom.
Erudycja Lewisa (w połączeniu ze znakomitą pamięcią) nadawała jego wykładom i książkom siłę i głębię niezrównaną. Nie na tym jednak polegało największe mistrzostwo. Wiedzy i smaku nie używał tak, jak wielu pisarzy o podobnym talencie (lecz niepodobnej próżności), gdzie z każdego wyrafinowanego spiętrzenia migotliwych aluzji wybrzmiewa natarczywe „no patrz NA MNIE, patrz, jakiż jestem świetny!”. Lewisowska erudycja jest dyskretna i wesoła. Jeśli się ją dostrzeże, to z radością. Jeśli nie – nic nie szkodzi.
Dlatego kroniki Narnii czytają chętnie i dzieci, i dorośli, wykształceni i nie. Przyjemność odnalezienia uczonego nawiązania przychodzi z czasem, spokojnie dojrzewa. Oto dziecięcy wędrowcy docierają do odległej wyspy, gdzie spotykają trzech baronów. Nie sposób z nimi porozmawiać – uśpiła ich klątwa, gdy wszczęli gwałtowny spór o to, czy płynąć ku krańcom świata, czy zawrócić. Drugi z baronów przez sen wypowiada strzępek tej kłótni: „Nie narodziliśmy się po to, by żyć jak zwierzęta. Płyńmy na wschód, dopóki możemy…”.
Po wielu latach dopiero ta fraza zadźwięczała mi znajomo. Było to podczas lektury „Boskiej Komedii”. W XXVI pieśni „Piekła” Dante spotyka wśród przewrotnych doradców Ulissesa, który opowiada, jak na krańcach oceanu namawiał swą załogę do dalszej podróży, wołając: „Zważcie plemienia waszego przymioty / nie przeznaczono wam żyć jak zwierzęta, / lecz poszukiwać i wiedzy, i cnoty”[5].
Dopasowań w tej scenie znajdzie się więcej, właśnie dzięki dojrzewającemu wyrobieniu literackiemu i smakowaniu włoskiego oryginału oraz kolejnych tłumaczeń. Najmocniej wybrzmiewają słowa trzeciego barona, które mają odsłonić finał dramatu podróżników do wschodu słońca. „Trzeci zamruczał tylko: proszę o musztardę”. Łatwo można sobie wyobrazić wspólny wybuch śmiechu i oczytanego profesora, i jego wnuka, któremu dziadek czyta przed zaśnięciem.
Radość na własnych zasadach
Śmiać się – razem. Patrzeć – razem. Słuchać – razem. Lewis doświadczył tych radości i może dlatego tak pięknie potrafił napisać o przyjaźni. Rzecz jasna, napisał pięknie o wszystkich czterech rodzajach miłości, lecz rozdział o przyjaźni czyta się ze szczególnym przejęciem. W XX wieku przyjaźń zastąpiło często kumpelstwo (lub, co gorsza, kolesiostwo), albo uznano ją za maskę dla Erosa, albo przestarzałą nazwę snobizmu.
Lewis świetnie rozpoznawał te wynaturzone sytuacje (por. esej „Wewnętrzny krąg”) – bo miał je z czym porównać. Wiedział też, ile miłość wymaga poświęceń, uwagi i czasu. Mówił głosem człowieka poszukującego, który aż nadto dobrze zna smutek tego świata. „Gdziekolwiek pójdziesz, znajdziesz maszyny, zatłoczone miasta, puste trony, fałszywe pisma, ludzi opętanych kłamliwymi obietnicami i zgorzkniałych od prawdziwych nieszczęść, czczących stworzone własnymi rękami dzieła z żelaza, odciętych od Matki Ziemi i od Ojca w Niebie”[6].
Mogło by się zdawać, że autor „Problemu cierpienia” głosił umartwiające cierpiętnictwo. Nic bardziej mylnego. Owszem, zauważał niebezpieczeństwa każdego rodzaju miłości. Najwznioślejsze nawet, jak miłość matczyna czy miłość ojczyzny, mogą przeradzać się w niszczące, okrutne monstra, pożerające wszystko wokół. Obrazowo pisał, że nie ma co wówczas dmuchać w wygasłe popioły, lecz trzeba je wymieść.
Trzeba jednak oceniać z rozwagą i nie mylić pojęć. „Każda miłość ma swoją SZTUKĘ KOCHANIA”. Trzeba uważać (a chrześcijanie muszą BARDZO uważać), by definicji „Bóg jest Miłością” nie odwrócić do postaci „miłość jest Bogiem”. Patriotyzm może mieć twarz demona, ale niekoniecznie oznacza to, że jedzenie rogali marcińskich i wspólne fałszowanie „To są twoje okolice” prowadzi do demonicznych skutków (aczkolwiek zjedzenie więcej niż trzech rogali na raz ma w sobie niewątpliwie element ponadnaturalny). W tym sensie Lewis by uznał, że jedno z najbardziej bezmyślnych haseł współczesności to „love is love”. No wspaniale – tośmy się wreszcie dowiedzieli. Dom to dom. Rozum to rozum. Lipa to lipa.
Skąd u oksfordzkiego starego kawalera, pogrążonego w przepaściach bibliotek, taka przenikliwa znajomość świata i zarazem taki solidny grunt dla nadziei? Uznaliśmy, że z książek. Owszem, lecz nie tylko. Lewisowi udało się opisać fenomen, który wielokrotnie wraca w jego tekstach jako punkt zaczepienia, ukojenie i oczekiwanie – radość. Radość, którą przeżył jako dziecko, patrząc na miniaturowy ogród i jako młodzieniec, gdy pierwszy raz odczytał słowa „I piękny Baldur skonał, skonał!”. Radość, która przychodziła, kiedy jej nie szukał, a umykała, kiedy ją próbował pochwycić.
Słuchaj też na Soundcloud, YouTube i w popularnych aplikacjach podcastowych
Lewis uczciwie wyznał, że w życiu został zaskoczony radością. Ukazywała się w różnych postaciach. Tu i tam zabrzmiała w muzyce. Wschodziła zza niebieskawych wzgórz w oddali. Czekała z książką w ręku. Ukazała się w postaci człowieka – jego ukochanej Joy. Wreszcie pozwoliła zrozumieć, że wszystko to były odblaski TEJ RADOŚCI. Nieba nie można sobie zorganizować – można je tylko przyjąć. I wejść do radości swego Pana.
Co doświadczenie Radości robi z człowiekiem, chyba najlepiej wyraził londyński dorożkarz. Wsłuchując się w stworzycielską pieśń Najwyższego i chóry rozbłyskujących gwiazd, prosty chłopak woła: „Chyba bym przez całe życie był lepszym człowiekiem, gdybym wiedział, że na świecie są takie rzeczy!”[7]. I nie chodzi tu o łatwe zachwyty. Radość przychodzi na własnych zasadach i zawsze daje więcej, niż to, czego się spodziewamy.
Czasem to „więcej” znaczy „trudniej”. Wkuwając gramatykę łacińską, jeszcze nie umiemy sobie wyobrazić radości płynącej z czytania Wergiliusza w oryginale. Sunt lacrimae rerum et mentem mortalia tangunt[8]. Najpierw mleko, potem pokarm stały. Bo najwyższe na najniższym wznosi się i opiera.
Nadchodzi poranek
Polowanie na „prawdziwego” Lewisa przypomina niekiedy walenie dłutem po mozaikach, by ocenić ich rzeczywistą wartość i pojąć sens tego, co przedstawiają. Oczywiście skutkiem może być wyłącznie uczona konstatacja, że rzeczywistość ma pełno dziur.
Napisano parę takich biografii pisarza, których autorom szkoda robić reklamę. Ma się wrażenie, że to kłusownicy oglądający w pośpiechu zastawione paści. Jesienią 1917 r. C.S.L. zawarł umowę ze swoim przyjacielem, Paddym Moorem, że jeśli jeden z nich zginie, drugi zajmie się jego samotnym rodzicem. Paddy zginął w marcu następnego roku, Lewis uznawał zobowiązanie za wiążące. Zamieszkał z panią Moore (niemal 30 lat starszą od niego) i jej kilkunastoletnią córką, opłacając lwią część wspólnych wydatków ze stypendium, jakie dostawał od ojca na kontynuację nauki. Pani Moore, interesująca rozmówczyni i czarująca gospodyni, stworzyła mu dom, którego nie potrafił stworzyć ojciec.
Bez względu na trudny charakter Alberta Lewisa trzeba zrozumieć jego opory przed finansowaniem obcej rodziny, która w dodatku przeszkadzała studentowi w pracy. Pani Moore nieraz odwoływała Lewisa od książek, by porąbał drzewo lub wyprowadził psa (Jack jednak uznawał, że nawet zamiłowany w pisaniu o jednorożcach poeta powinien umieć obierać ziemniaki). Nic dziwnego, że w takiej sytuacji młodzieniec ukrywał przed ojcem swój bliski związek z Moore’ami.
Podtrzymał go do końca życia Pani Moore, która zmarła w 1951 r., mając 79 lat. Mieszkał z nią, choć przysparzała mu mnóstwa trosk i przykrości. Jack jednak uważał, że wobec ludzi liczą się nie tylko przyjemności, ale także zobowiązania. Zdarza się chyba coraz częściej, że porzucamy jakąś relację, głosząc, że nam szkodzi, chociaż tak naprawdę ona od nas wymaga. To, co Lewis próbował powiedzieć w swoich tekstach i zrealizować w życiu, to rozpoznanie, że kochamy zarówno za coś, jak pomimo czegoś.
„Badacze mozaik” uznali, że osiemnastoletniego Lewisa i czterdziestopięcioletnią matkę jego przyjaciela połączył namiętny romans. Ci znawcy życia i ludzi świetnie rozumieją, co robią młodzi chłopcy zamykający się w bibliotece. Czytają Maeterlincka!? Dobre sobie – jak się pilnie poszuka, znajdzie się butelczynę schowaną za foliałami. A jeszcze lepiej – w starej Biblii. Czarująca pikanteria rzeczywistości.
Wspomnianą biografię Lewisa kończy wniosek, że tego ciekawego pisarza warto nadal czytać, o ile wyrzuci się cały ten chrześcijański sztafaż, te przebrzmiałe „wartości”; sam Lewis przecież pewnie nie wierzył na serio w te świętoszkowate dziwactwa.
Oberwało się przy tym nie tylko Lewisowi, ale kustoszowi jego spuścizny, któremu zawdzięczamy zebranie niepublikowanych lub słabo dostępnych tekstów oksfordzkiego pisarza. Waltera Hoopera świetnie wyczuł Jan Paweł II, który spotkawszy go (pierwszy raz w życiu) zapytał: „Czy Pan nadal kocha C.S. Lewisa?”, na co ten odparł: „Tak, Ojcze Święty, zarówno storge, jak philia”. Kochać człowieka to jest piękna rzecz i niepojęta możliwość.
Tymczasem Waltera Hoopera oskarżano o niebywały tupet, mitomanię, o fałszowanie Lewisowskich tekstów i szukanie własnej chwały kosztem zmarłego pisarza. Przez dwadzieścia lat atakowała go Kathryn Lindskoog, choć liczne osoby znające Lewisa i jego twórczość wykazywały bezpodstawność tych oskarżeń. Hooper nie bronił się.
Zapytany po wielu latach, jak zareagował na śmierć swej prześladowczyni, odpowiedział: „Zmówiłem za nią różaniec”. Na grzywę Lwa! Są jeszcze przecież uczciwi, skromni ludzie. Są prawdziwe przyjaźnie i szczere miłości. Mamy rozumy, które przejrzą kłamstwa i mamy serca, które potrafią kochać – także kłamców (choć nie za ich kłamstwa). „Zło nigdy nie zwycięża: nie może nawet być tak złe, jak dobro jest dobre”[9]. A „szatan, przywódca diabłów lub ich dyktator, jest przeciwieństwem nie Boga, lecz Michała Archanioła”[10].
Zwycięzca już zwyciężył i wyciąga do nas ręce. Do nas, nie po nas. I już nadchodzi poranek i różowią się szczyty górskie, a na paprociach błyszczy rosa. Nadchodzi! Nadchodzi! – śpiewają z radością głosy tysięcy ludzi, leśnych aniołów i drzew. – Obudźcie się śpiący! Nadchodzi![11]. Tak napisał C.S. Lewis. Ale napisał też: „Tymczasem krzyż przychodzi przed koroną i jutro mamy poniedziałek”[12]. O ile pierwszego się spodziewam, o tyle drugiego doświadczam.
A może czegoś nie widzimy? Może nie widzimy tych zaróżowionych szczytów, choć już na nie patrzą nasze oczy? Warto mieć obok siebie kogoś, komu powiemy: „Pan jeden nie będzie mnie zwodził”. Przyjaciela, co wskaże Tego, kto do nas powie: „Wejdź do radości swego Pana”.
Przeczytaj też: Ponad przemijanie. 50 lat temu zmarł Tolkien, pisarz wierzący w dobro
[1] C.S. Lewis, „Rozwód ostateczny”, tłum. M. Sobolewska, Warszawa 1994, s. 60.
[2] C.S. Lewis, „Koń i jego chłopiec”, tłum. A. Polkowski, w: „Opowieści z Narnii”, t. II, Poznań 2004, s. 322.
[3] List z 10 VII 1953, w: C.S. Lewis, „Listy do nieznajomej”, tłum. Z. Kościuk, Warszawa 1997, s. 18-19.
[4] C.S. Lewis, „Rozwód ostateczny”, tłum. M. Sobolewska, Warszawa 1994, s. 67.
[5] Dante Alighieri, „Boska Komedia”, tłum. E. Porębowicz, Warszawa 1990, s. 137.
[6] C.S. Lewis, „Ta ohydna siła”, tłum. A. Polkowski, rozdział 13.
[7] C.S. Lewis, „Siostrzeniec czarodzieja”, tłum. A. Polkowski, w: „Opowieści z Narnii”, t. II, Poznań 2004, s. 400.
[8] „Eneida”, ks. I, w. 462.
[9] C.S. Lewis, „Rozwód ostateczny”, tłum. M. Sobolewska, Warszawa 1994, s. 116.
[10] C.S. Lewis, „Listy starego diabła do młodego”, tłum. S. Pietraszko, Poznań 2005, s. 7.
[11] C.S. Lewis, „Rozwód ostateczny”, tłum. M. Sobolewska, Warszawa 1994, s. 121 (cyt. przekształcony I.K.).
[12] C.S. Lewis, „Brzemię chwały”, tłum. D. Bakalarz, Warszawa 2012, s. 53 (esej „Brzemię chwały”).
Piękny tekst. Wzruszyłam się, popłynęłam… Uwielbiam Lewisa, choć jego Narni nigdy nie czytałam i zupełnie mnie ona nie interesuje. Ale dla mnie to jest ok. Może kiedyś. Dziękuję za artykuł. Piękny!
Uwodząco piękny tekst. No i zdecydowanie nabiera się ochoty na czytanie C.S. Lewisa.
Dziękuję za przypomnienie Lewisa. Też uwielbiam od wczesnej młodości. Przepisywałam pracowicie znaczne fragmenty jego książek i mam te zapiski do dziś. Wielokrotnie się nimi wspierałam prywatnie i zawodowo, bo ich mądrość, logika i intelektualna precyzja jest porywająca. Bardzo ,bardzo tego dziś brak (Chociaż Narnia nigdy mnie nie jakoś nie brała) Myślenia po prostu.
Tylko jedna uwaga-pytanie do Autora. Czy ktoś zajmował się porównywaniem jakości tłumaczeń Lewisa na inne języki? Nie czytałam go nigdy po angielsku, tylko w tłumaczeniach, i z tego co wiem bardzo są one nierówne, i można źle trafić, a co za tym idzie zniechęcić się do całego Lewisa.
Dziękuję za tę ważną uwagę. Kompleksowego porównania nie mamy. Są analizy cząstkowe (np. tekst Adama Palki o tłumaczeniach „Problemu cierpienia” na polski i hiszpański w „Roczniku Przekładoznawczym” z 2020 r.). Na forach miłośników literatury trafia się bardzo wiele pojedynczych spostrzeżeń, pokazujących głównie olbrzymią różnorodność odczuć i upodobań czytelniczych. Lwia część dotyczy Narnii. Wydaje mi się, że nie ma polskich przekładów Lewisa, które (jako przekłady) mogą faktycznie zniechęcić do autora – to chyba zależy raczej od wieku, w jakim się trafi na daną książkę. Sam Lewis zaznaczał, że kolejne części jego „Trylogii kosmicznej” nadają się dla coraz starszych odbiorców. „Alegoria miłości” przetłumaczona profesjonalnie przez Magdę Sobolewską, to tekst wymagający nawet dla specjalistów. „Listy starego diabła…” mają podobną własność jak cykl narnijski – przyniosą satysfakcję każdemu niemal czytelnikowi. „Rozwód ostateczny” (też Magdy Sobolewskiej) czyta się jednym tchem, choć już sam tytuł jest przedmiotem debaty tłumaczy. Uważam, że najtrudniejszym w przekładzie jest „Błądzenie pielgrzyma” i jestem pełen wdzięczności dla Zbigniewa Kościuka, że zmierzył się z opowieścią, którą sam Lewis ocenił jako „zbędnie tajemniczą” i „nieprzyjazną w nastroju”. Pamiętam, że choć z pierwszej lektury (1999) pojąłem niewiele, pozostałem wzruszony i pewny, że wrócę do tego tekstu. Każdy powrót był udany! Może dlatego, że sam C.S.L. zachęca do takiej czytelniczej cierpliwości i daje w prostszych scenach (spotkanie z Panią Rozum) zapowiedzi rzeczy doskonalszych? Najwyższe na najniższym… W końcu jednak jestem zdania, że nawet gdyby przekład kulał, to większość czytelników ma po lekturze C.S.L. jedno wspólne doświadczenie – oto spotkaliśmy człowieka szczerze i starannie myślącego.
C.S. Lewis. W dużej mierze on mnie wychował. Dziękuję za niego i za ten tekst.