Zima 2025, nr 4

Zamów

Słowa w polityce to magiczna sztuczka. Nie dajmy się zwieść

Premier Polski Donald Tusk i kanclerz Niemiec Friedrich Merz, Berlin, grudzień 2025. Fot. KPRM

Polityk potrafi być raz Davidem Copperfieldem, a innym razem nierozgarniętym żonglerem, któremu piłeczki ciągle spadają na ziemię. Dla obywateli jest kluczowe, by ta magia służyła dobru wspólnemu.

– To wina Nawrockiego – twierdzi marszałek Włodzimierz Czarzasty, zapytany o to, dlaczego Polska nie jest podmiotem europejskich rozmów o przyszłości Ukrainy, jakie odbyły się najpierw w Genewie, a przed kilkoma dniami w Londynie. PiS odpowiada: to wina słabości rządu Tuska. Konfederaci i Konfederaci Korony Polskiej dokładają do tego opowieść o niewdzięczności Ukrainy i słabości Unii Europejskiej. Adrian Zandberg z Razem zauważa, że to konsekwencja nierozważnej retoryczno-politycznej walki premiera z prezydentem.

A co, jeśli problem jest jeszcze głębszy? Co, jeśli politycy nie rozumieją – albo udają, że nie rozumieją – roli języka i słów w polityce; jeśli media, publicyści i eksperci nie potrafią tej roli wyjaśnić (z kilkoma wyjątkami, zwłaszcza w młodszych pokoleniach), a społeczeństwo w związku z tym skupia uwagę na tym, co nieistotne, zamiast na sednie sprawy?

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu

Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.

Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram

Słowa w polityce – zwłaszcza polityce ery informacyjnej turboglobalizacji i mediów społecznościowych – to przede wszystkim magiczna sztuczka. Wykonywana z większą lub mniejszą gracją przez politycznych czarodziejów, czarnoksiężników i alchemików. Czasem udaje się im wyczarować skuteczny polityczny instrument, a czasem wychodzi kapiszon, który trzeba szybko przykryć kolejnym trikiem.

Jak sami odebraliśmy sobie miejsce

Najgorzej, kiedy – właśnie przez niezrozumienie polityki spektaklu – sami odbieramy sobie narzędzia do osiągania ważnych dla dobra wspólnego celów. Doskonałym przykładem jest właśnie nieobecność Polski przy europejskim stole negocjacyjnym ws. przyszłości Ukrainy, choć zarówno z naszej regionalnej perspektywy, jak i obiektywnie z powodu roli, jaką odgrywamy w systemie wsparcia dla broniącego się sąsiada, uważamy, że powinniśmy być kluczowym podmiotem rozmów. Cały kontynent się na nas uwziął? Raczej nie.

Gdzie zatem tkwi przyczyna? Jeśli w 2025 roku byłem uczestnikiem lub przypadkowym świadkiem spontanicznej rozmowy politycznej, to zazwyczaj jej tematem było wysłanie polskich żołnierzy do Ukrainy. Dominowało oburzenie na taki postulat. Nic dziwnego, że w badaniach opinii publicznej aż 65 proc. respondentów było do niego negatywnie nastawionych. W ślad za nimi najpierw premier Donald Tusk, a następnie niemal wszyscy prezydenccy kandydaci – z wyjątkiem bodaj Adriana Zandberga i Magdaleny Biejat, którzy roztropnie niuansowali – jednoznacznie odcięli się od tematu.

To właśnie w tamtych deklaracjach i rozmowach tkwi przyczyna, że dziś kluczowe rozmowy toczą się bez naszego udziału. Politycy spieszyli się z deklaracjami, kto bardziej nie będzie pomagał Ukrainie – gnani przez wiatr sondaży, który pod wpływem zmęczenia wojną i nie najlepszych nastrojów społecznych wiał w kierunku nacjonalistycznego egoizmu. Tymczasem ten egoizm – jak to zazwyczaj bywa – wyrządził krzywdę społecznemu dobru, jakim jest nasze bezpieczeństwo.

Tymczasem w dyskusji z początku 2025 roku – wbrew społecznemu odbiorowi tematu – nie chodziło o to, by wysyłać Wojsko Polskie do walki w Ukrainie. Gdy sam uczestniczyłem w podobnych rozmowach, to właśnie tak odbierano ten problem. Ba, nie chodziło nawet do końca o to, by wysłać wojska rozjemcze na Ukrainę po podpisaniu rozejmu z Rosją, co było oficjalnie deklarowanym celem europejskich liderów.

Koalicja chętnych to magia, ale akurat odwróciliśmy głowy, gdy czarodzieje wyciągali królika z kapelusza

Bartosz Bartosik

Udostępnij tekst

Nie wybieramy się na Ukrainę, wojska nie będziemy wysyłać – mówią nieoficjalnie francuscy dyplomaci, w czym wtórują im Niemcy, jak relacjonował w „Didaskaliach” Daniel Szeligowski z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. A przecież to właśnie Francja jest jednym z liderów koalicji chętnych do wysłania wojsk rozjemczych w Ukrainie! O co zatem chodzi? O magiczną sztuczkę. O to, by słowami i deklaracjami militarnego wsparcia dać Ukrainie mocniejsze karty w rozmowach z Rosją, a Europie w rozmowach z USA. – Zobacz, Donaldzie Trumpie, jesteśmy gotowi ponieść koszty pokoju – chcieli obwieścić twardo negocjującemu (nawet jeśli niezbyt skutecznie) prezydentowi USA liderzy państw europejskich.

Koalicja chętnych to magia, ale akurat odwróciliśmy głowy, gdy czarodzieje wyciągali królika z kapelusza.

Sami sobie w Polsce odebraliśmy siłę przebicia. Nie obwiniam obywateli, bo rozmawialiśmy po prostu o tym, co sądziliśmy, że jest sednem sprawy – tak, jak ją nam przedstawiono. Ale polscy politycy – oczywiście ci, którym realnie zależy na bezpieczeństwie Polski – mieli możliwość mądrego wybrnięcia z tej kwestii, z czego nie skorzystali.

Mogli po pierwsze, jak wspomniani Zandberg czy Biejat, zająć stanowisko wstrzymujące się od jednoznacznej deklaracji przy jednoczesnym wyrażeniu swojego sprzeciwu wobec wysyłania żołnierzy do walki. Po drugie, mogli wyjaśnić społeczeństwu, co tak naprawdę jest istotą sprawy. Nikt tego nie zrobił. Pewnie trochę przez polityczne kunktatorstwo, a trochę przez brak wiary, że społeczeństwo jest wystarczająco mądre, by zrozumieć sedno. W rezultacie wszyscy przegraliśmy. Z wyjątkiem tych, dla których obce interesy są ważniejsze niż polskie.

Jak Tusk Niemca zaczarował

Ciekawy pokaz politycznej magii mieliśmy też tydzień temu na konferencji prasowej premiera Donalda Tuska i kanclerza Niemiec, Freidricha Merza. – Uważamy w Polsce, i właściwie wszyscy bez wyjątku, że Polska nie otrzymała zadośćuczynienia za straty, zbrodnie z czasów II wojny światowej – mówił polski premier. I deklarował w sprawie odszkodowań dla polskich ofiar niemieckiego nazizmu: – Pospieszcie się, jeśli chcecie naprawdę wykonać taki gest. Jeśli nie uzyskamy jakiejś szybkiej i jednoznacznej deklaracji, to będę w przyszłym roku rozważał decyzję, że Polska wypełni tę potrzebę z własnych środków.

Premier Tusk, niejako w kontynuacji linii rządu premiera Mateusza Morawieckiego, nawiązał podczas spotkania z kanclerzem do kwestii odszkodowań dla ofiar nazizmu w Polsce. Zrobił to jednak nie na użytek wewnętrzny – bo dokładnie tym były wyliczenia posła Arkadiusza Mularczyka czy bogate w środki retoryczne i oratorskie wystąpienia premiera Morawieckiego – ale sprytnie wyczarował narzędzie, którego dotąd nie używaliśmy. Użył niemieckiej polityki historycznej przeciwko samym Niemcom.

Doskonale opisała to Estera Flieger na łamach „Rzeczpospolitej”. W skrócie: wstyd za nazistowskie zbrodnie został przekuty w żal, przeprosiny i zadośćuczynienie, co z kolei zdjęło moralne piętno z Niemców, a wręcz uczyniło z nich wzór do naśladowania w temacie rozliczeń z własną piekielną przeszłością. Tymczasem polski premier, inaczej niż w temacie koalicji chętnych ws. Ukrainy, uderzył słowami w najbardziej czuły punkt tego fundamentu dobrego samopoczucia moralnego Niemców.

W Polsce, zwłaszcza w mediach prawicowych czy na Kanale Zero, reakcja była znowu wyrazem niezrozumienia tego, co się stało. Nie, celem premiera nie jest wypłacenie odszkodowań z polskiego budżetu (choć w ostateczności lepsze to dla żyjących jeszcze ofiar niż nic), ale użycie nowego narzędzia do zwiększania presji na Niemcy. Polska jest w tym temacie w ofensywie, a Niemcy muszą albo się z polskim instrumentem zmierzyć, albo zrewidować własną politykę, co byłoby dla nich wyjątkowo trudnym i bolesnym doświadczeniem.

Czy premier wygrał? Nie, jeszcze nie. Jak słusznie pisze Flieger, potrzebuje teraz zwiększyć międzynarodową presję innym środkami nacisku. Ale słowa mają pełnić właśnie taką rolę: niewielkim kosztem można ugrać coś, co niedawno pozostawało poza zasięgiem.

Copperfield polityki odkłada różdżkę

Historie te pokazują, że jeden polityk potrafi być raz Davidem Copperfieldem, a innym razem nierozgarniętym żonglerem, któremu piłeczki ciągle spadają na ziemię. Czym innym niż nie magią są te wszystkie wypowiedzi i inicjatywy Donalda Trumpa, w których wszystko, co robi on, jest „świetne”, „najlepsze”, „największe”, „znakomite”, jego projekt ustawy nazywa się po prostu „wielki, piękny projekt ustawy”, a gospodarka amerykańska „szaleje” (nawiązuje tym do „szalejących” lat dwudziestych… poprzedniego wieku). Jego przeciwnicy są zawsze z kolei „najgorsi”, „źli”, okazują się „diabłami” albo „złem wcielonym”.

I choć pewne słowa są niebezpieczne, mogą prowadzić do przemocy, to poza moralną krytyką i docenianiem polityków, którzy uczciwiej posługują się językiem, muszę przyjąć do wiadomości, że to element stały współczesnego świata.

Trump zaklina rzeczywistość, a jednocześnie próbuje ją kształtować słowami. Wypowiada ich jednocześnie tak wiele, są one często tak sprzeczne ze sobą, że logiczna analiza nie ma najmniejszego sensu. W epoce ekonomii nadmiaru – przynajmniej dla bogatych – mówi tyle i tworzy tyle opowieści, że iluzja miesza się z rzeczywistością, a przejście między jednym a drugim wymiarem może nastąpić w mgnieniu oka.

Dobrze jednak, by oko publicysty i oko obywatela było uważne i cierpliwe. Nie warto zatrzymywać się na słowach i ich dosłownym znaczeniu. Gdy widzimy kolejną sztuczkę, wytężmy zmysły, by zrozumieć, co tak naprawdę się dzieje.

Niech przykładem będzie niedawna konferencja prasowa w Białym Domu. Widok nowego burmistrza Nowego Jorku, Zohrana Mamdaniego, u boku prezydenta Donalda Trumpa mógł wprawić w osłupienie. Niedawno pierwszy nazywał drugiego „faszystą” i niezwykle krytycznie traktował go podczas kampanii wyborczej. Z kolei Trump atakował muzułmańskiego polityka jako „dżihadystę” i „komunistę”. Tymczasem ni stąd, ni zowąd wspólnie spotkali się z dziennikarzami, wymieniali uprzejmościami, poklepywali po ramieniu i wyrażali wsparcie dla swoich działań.

Magia? Została odłożona na półkę, gdy przyszło do konkretów. Obaj politycy rozumieją magiczną rolę słowa w swoim fachu. Kiedy trzeba stawić czoła rzeczywistości i faktom, to spotykają się jak nowojorczyk z nowojorczykiem (i to obaj związani z Queens), by porozmawiać o tym, jak sprawić, by Nowy Jork jako miasto odżył i skuteczniej stawiał czoła swoim problemom. Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby w Polsce prezydent i premier byli z jednego miasta… Ach tak, przecież są nawet kibicami jednej drużyny.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.

Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

Amerykańska polityka zasadniczo nie jest dobrym wzorem do naśladowania. Ale ta historia powinna być dogłębnie studiowana i zinternalizowana przez polskich polityków. Czarujcie, ale roztropnie. A kiedy wchodzi w grę interes społeczny i narodowy, to odłóżcie kapelusze, króliki czy różdżki i zajmijcie się tym, co ważne. Dzisiaj tego nie potraficie.

A my, obywatele, możemy klaskać popisom ulubionych alchemików. Ale przede wszystkim domagajmy się ochrony dobra wspólnego, choćby oznaczałoby to dogadywanie się z przeciwnikami politycznymi.

Przeczytaj też: Mamdani został burmistrzem. Ale czy głównym wygranym jest lewicowy populizm?

Podziel się

Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.