Jesień 2025, nr 3

Zamów

Neil Young i jego złamane serce. Genialny muzyk kończy 80 lat

Neil Young we wczesnych latach 70. Fot. Warner/Reprise / Wikimedia Commons

Neil Young jest jednym z tych artystów, których życie pozbawiło możliwości oszukiwania samych siebie. Jego muzyka to wyłącznie szczerość, indywidualizm i autentyczność.

Każda jego piosenka ma w sobie ten sam posmak melancholii, ból złamanego serca. W mniejszym czy większym stopniu.

Choć zazwyczaj w większym. Gatunków muzycznych, w których wyrażał się Neil Young, było sporo. Dużo było też tematów, które kanadyjski bard podejmował w swoich piosenkach: od spraw nierówności społecznej, przez ekologię aż po piękno amerykańskiego stylu życia. Zawsze jednak jego głos, wysoki i chwiejny, wyrażał złamane serce. Tym różnił się od Boba Dylana czy Richarda Thompsona. Czuć w nim łagodnie przyjęty, zaakceptowany smutek samotnika.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu

Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.

Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram

Czasem wręcz po cichu pytałem: „Co się stało, Neil?”, ale nie zawsze w piosenkach padała prosta odpowiedź. Jedno wiedziałem na pewno. Neil Young jest z tych artystów, których życie w pewnym momencie pozbawiło możliwości oszukiwania samych siebie. Jego muzyka to wyłącznie szczerość, indywidualizm i autentyczność, nieraz aż do dziecięcej naiwności.

Kowboj staje na czele rewolucji

Zaczęło się od Buffalo Springfield, niewielkiej grupy, która dekonstruowała, na modłę flower power, ideał kowboja. Spotkała się ona zresztą, na równi z The Byrds i Flying Burrito Brothers, z podejrzliwością i krytyką ze strony apologetów „prawdziwej, amerykańskiej tradycji”, którzy obawiali się, że nowa młodzieżowa moda zagarnie dla siebie świat country, mimo wszystko wciąż dość konserwatywny, i zanieczyści go hipisowskim lewactwem.

Neil był, jako członek Buffalo Springfield, cichym, tajemniczym romantykiem wyrzucającym ze swojej gitary zniekształcone, psychodelizujące tony. Jego piosenki od początku wyróżniały się egzystencjalną introspekcją i skrywanym bólem serca, nawet wtedy, gdy głosiły wolność i beztroskę jako największy ideał kontrkulturowej młodzieży. Bez wątpienia, „Expecting to Fly” to zupełnie inny żywioł niż na przykład którykolwiek z utworów Stephena Stillsa, który celował w mięsiste, bluesowe kawałki. „Stanąłeś na skraju pióra, spodziewając się, że polecisz, a ja śmiałem się, myśląc czy pomachać ci na pożegnanie” – śpiewał młody chłopak ze smutnym spojrzeniem i burzą czarnych włosów na głowie.

Jest poetą rocka. Nostalgia, bycie outsiderem i samotnikiem, nieustanna, choć nieraz nieokreślona tęsknota za światem, którego nie ma, a powinien być – to najpiękniejsze, co można znaleźć w balladach Younga

Michał Gołębiowski

Udostępnij tekst

Dwa lata po rozpadzie Buffalo Springfield w 1968 roku, Neil spotkał się zresztą ze Stillsem, dołączając do wspólnej formacji Crosby, Stills, Nash & Young. To tam powstała wspaniała ballada o bezradności, „Helpless”, zresztą prawdopodobnie jeden z najwybitniejszych poetycko tekstów w muzyce rockowej. „W sercu wciąż wzdycham do miejsca, gdzie mógłbym pójść” – zawodził Neil, i był to jeden z momentów absolutnej szczerości.

Nostalgia, bycie outsiderem i samotnikiem, nieustanna, choć nieraz nieokreślona tęsknota za światem, którego nie ma, a powinien być (choć pewnie nigdy nie będzie) – to najpiękniejsze, co można znaleźć w balladach Younga. Jest on przy tym prawdziwym poetą rocka.

Ale początek lat siedemdziesiątych to epoka, w której Neil Young stał się jednym z najzagorzalszych wojowników pacyfistycznej rebelii. Dziś, z perspektywy czasu, młodzieńcze ideały kanadyjskiego barda, zwłaszcza w tak radykalnej i utopijnej formie, wyglądają na dość naiwne. Co jednak ciekawe, Neil, inaczej niż inni wybitni muzycy jego pokolenia, jak Roger Daltrey czy Keith Richards, nigdy nie dokonał krytycznej rewizji hipisowskiego sposobu myślenia. Nadal, będąc już dość sędziwym człowiekiem, wyznaje te same ideały powszechnego pokoju na świecie, czułości Matki Ziemi oraz konieczności rewolucyjnego przewrotu społecznego.

A może nie chodzi o wspomnianą już naiwność, ale nigdy nie zgaszoną tęsknotę za lepszą rzeczywistością? „Ich świat, świat bez wartości, jest zasadniczo światem dorosłych” – pisał Colin Wilson w słynnej filozoficznej książce „Outsider” – „Świat dziecka jest w samej swej istocie bardziej czysty, jego atmosfera przesycona jest oczekiwaniem”. Warto tę sprawę postawić w ten właśnie sposób: wiara w powszechne braterstwo, ugruntowana w życzliwych siłach kosmosu i cudzie empatii, to w istocie ucieczka do lepszego „tutaj”; takiego, które ma głębszy sens.

I może to jest klucz do rewolucyjnej utopijności, czy wręcz dziecinności starzejącego się muzyka?

Nigdy niesłabnąca wolta ducha

„Zmiany, świat się kręci, nikt nie wie, dokąd wszystko to pędzi” – śpiewali muzycy zespołu Moby Grape. Chodziło o przeistoczenie społeczeństwa. Ale Neil Young, figura potężna i osobna na tle całego ruchu dzieci kwiatów, wyjątkowo głęboko zinternalizował wygenerowaną przez lata sześćdziesiąte energię wielkiej przemiany. Napędza ona jednak nie tylko wyznawany światopogląd, lecz także samoświadome, artystyczne „ja”.

W efekcie dyskografia Neila Younga przechodzi przez niemal wszystkie ówczesne gatunki muzyki rockowej. Pod tym względem z pieśniarzem mogli konkurować chyba tylko David Bowie i Pete Townshend. Dość wspomnieć, że ten w gruncie rzeczy bardzo tradycyjny folkowy bard miał odwagę wpierw włączyć się w rewolucję psychodeliczną, aby w wieku trzydziestu czterech lat stać się ikoną garażowego hard rocka (a przy tym idolem grunge’u spod znaku Pearl Jam), zaś dziesięć lat później – stanąć na scenie punkowej. Nie mówiąc już o wycieczkach w stronę muzyki filmowej, ambientu, a nawet synth-popu i  elektroniki. Niektóre jego utwory, jak chociażby „A Man Needs A Maid”, łączyły nawet kompozycję folkową z elementami symfonicznymi.

Podobnie jak Bowie i Townshend, Young zawsze miewał w sobie ciągoty do eksperymentów. Ujawniły się one jeszcze na etapie Buffalo Springfield, kiedy muzyk próbował różnych sztuczek ze sprzężeniem zwrotnym i zniekształceniami dźwięku gitary elektrycznej. To zresztą dość wyjątkowa cecha jego twórczości, biorąc pod uwagę, że on sam wywodził się przecież z cyganerii tradycyjnych amerykańskich pieśniarzy.

Neil Young najmocniej kojarzony jest, oczywiście, z folkową poezją, a więc z tą samą sceną, na której królowali Bob Dylan czy Joni Mitchell, lecz później stał się przecież bożyszczem takich artystów jak Kurt Cobain czy Johnny Rotten z Sex Pistols. Energia ta osłabła dopiero w ostatnich latach. Kilka najnowszych płyt to w istocie echa, przypomnienia i powroty do tego, co było. A może nie chodzi o wygasanie kreacyjnej mocy, lecz raczej osadzenie?

„Nigdy nie ufaj hipisowi po trzydziestce”, mówili punkowcy. A jednak, choć Neilowi przybywało lat, to kolejne fale młodej rebelii chętnie go wchłaniały w siebie i stawiały w awangardzie swoich działań. 

Starzec, który pozostanie młody

Kto wie, być może najważniejszą piosenką w całej karierze Neila Younga jest „Old Man”. Gdy została wydana jako singiel oraz jeden z utworów na albumie „Harvest”, pieśniarz miał dwadzieścia sześć lat (w samym tekście piosenki wyznaje, że ma „dwadzieścia cztery lata i jeszcze całe życie przed sobą”).

Był rok 1972, epoka wciąż jeszcze trwającej kontrkulturowej rebelii młodych. Ruch hipisowski wprawdzie znacznie osłabł, lecz w świecie zachodnim można było usłyszeć echa Woodstocku i słynnej frazy z piosenki The Who: „Mam nadzieję, że umrę, zanim się zestarzeję” (I hope I’ll die before get old).

I oto Neil Young, jedno z najbardziej zaangażowanych w sprawę przemiany świata dzieci kwiatów, śpiewa o starym człowieku, który po prostu był, kochał i tracił. „Jestem taki, jakim byłeś ty”.

Sytuacja się jednak zmieniła, nieoczekiwanie wydobywając z piosenki „Old Man” kolejne pokłady głębokich introspektywnych treści. Teraz sam Neil jest już starcem. Stuknęła mu osiemdziesiątka. I w pewnym sensie wciąż jest tym, kim był, gdy, jako dwudziestosześciolatek, nagrywał album „Harvest”. Stał się więc tym, kto śpiewa i tym, o kim śpiewa. „Jestem pierwszy i ostatni” (I’ve been first and last). A może od początku takie miało być właśnie znaczenie piosenki „Old Man”?

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.

Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

Także tutaj ujawnia się piękno złamanego serca. „Stracona miłość to po prostu koszt, daj mi raczej coś, co się nie gubi” – śpiewa Neil. Życie, szukanie, gubienie – oto całe życie. To wszystko, co ma znaczenie. Ale wynika z tego, że świat jest miejscem niedoskonałym, a do tego naznaczonym ciągłym przemijaniem. Tymczasem serce potrzebuje trwania, czegoś, co jest mocne; prawdziwego egzystencjalnego domu. „Spójrz, jak czas ucieka, zostawiając mnie całkiem samego, w drodze powrotnej do domu”.

Jest to chyba największy ból serca Neila Younga, łagodnie przyjęty, lecz wciąż żywy, gdzieś na dnie, dając o sobie znać w głosie. I być może kultywowanie w samym sobie hipisowskiej utopii, i to pomimo jej ewidentnej historycznej klęski, znajduje głębsze uzasadnienie. Jest to ucieczka w marzenie. Żyje ono jednak w najgłębszych pokładach „ja”. Jest tym jedynym, prawdziwym domem, o którym nie warto zapominać.

Przeczytaj też: Bob Złamane Serce. 50 lat temu ukazała się najsmutniejsza płyta Dylana

Podziel się

2
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.