Jesień 2025, nr 3

Zamów

Co oglądamy, kiedy oglądamy mecz?

Piłkarze Interu, Petar Sučić i Marcus Thuram, celebrują zdobytą bramkę w meczu przeciwko Torino. Mediolan, 25 sierpnia 2025 r. Fot. Inter FB

Najważniejsze okazuje się uczestnictwo w rytuale większym od nas; rytuale, który zapewne kiedyś nas przeżyje, jak przeżył naszych dziadków, znajomych, przyjaciół.

Tadeusz Konwicki zapytany kiedyś o to, czy dalej namiętnie ogląda mecze piłkarskie, miał odpowiedzieć: „Oglądam, ale brzydzę się sobą”. Autoironiczne słowa autora „Małej apokalipsy” chodzą za mną od dłuższego czasu.

Lato się we mnie przełamało, nie ma co ukrywać, zbliża się jesień, deszcz, mrok i szaruga. A jednak w tych coraz mniej sprzyjających okolicznościach przyrody jest coś, co ratuje mnie – zapewne nie tylko mnie – przed przygnębieniem. Ruszają piłkarskie rozgrywki. Futbolowy świat budzi się do życia po miesiącach przerwy. Znów będzie można zasiąść przed ekranem, samemu lub w towarzystwie, i dać się pochłonąć czemuś, co dla zewnętrznego obserwatora wydaje się niezrozumiałe: dwudziestu dwóch zawodników (albo zawodniczek) przez dziewięćdziesiąt minut (czasem dłużej) biega za jedną piłką.

Oglądam tę bieganinę co weekend i cieszę się sobą.

Z klęską nam do twarzy

Kiedyś już o tym wspominałem, jestem kibicem Interu Mediolan. Koszulkę tego klubu dostałem jako kilkuletni chłopiec od rodziców (chyba na koniec roku szkolnego) i tak już zostało. Przez ostatnie ćwierć wieku widziałem sporo klęsk mojego ukochanego klubu i jeden triumf, ten z 2010 r. Byłem licealistą, wygrany finał z Bayernem podziwiałem w samotności (ubrany w koszulkę, którą kilka lat wcześniej przywiozłem z San Siro), wśród domowników nie znalazłem chętnych do wspólnego oglądania.

Pamiętam tamto uczucie: otacza mnie młodzieńcza niepewność, nie wiem jeszcze, co chcę robić w życiu, ale przez ten jeden majowy wieczór czuję się królem. Skoro Inter wygrywa Ligę Mistrzów, wcześniej odprawiając z rozgrywek m.in. wielką Barcelonę Guardioli, być może nie ma na tym świecie rzeczy niemożliwych. Tak wtedy myślałem.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu

Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.

Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram

Potem konstruktor tego zwycięstwa, trener José Mourinho, ogłosił, że osiągnął tu już wszystko i poszedł szukać innych wyzwań (mądrze!), a w Interze przyszły lata posuchy, triumfy co najwyżej na włoskim podwórku. Dopiero za dekadę moi ulubieńcy wrócili do europejskiej czołówki. Ale nie po to, by wygrywać, o nie. Przegrali w ostatnich pięciu latach trzy kluczowe finały (raz Ligę Europy i dwa razy Champions League).

I może to właśnie jest jeden z głębszych elementów kibicowania – konfrontacja z klęską, powolne i trudne dochodzenie do rozumienia, że spełnienie to ledwie błysk, który mija. Marzysz o zwycięstwie, czekasz na kluczowy mecz sezonu przez kilka tygodni, ekscytujesz się przed telewizorem, przez dziewięćdziesiąt minut jesteś jak w transie, a potem patrzysz na wynik i widzisz tam 0:5. Porażki, a zwłaszcza jej skali, nic nie zapowiadało. No dobrze, jeśli śledziłeś ostatnie miesiące czy nawet lata, to wiesz, że trener niejeden raz działał kunktatorsko, zarządzał siłami zespołu w sposób chłodny i wykalkulowany, ciągnął wszystkie sroki za ogon. Ale żeby dostać pięć bramek i nie strzelić żadnej?! Na poziomie finału Ligi Mistrzów?! Przecież to kompromitacja.

Nie będę ukrywał, 31 maja tego roku był dla mnie jednym z najcięższych wieczorów ostatniej dekady. Jasne, że poprzedziły go wspaniałe półfinały z Barcą (ponownie!), ale to nie zmniejszyło mojego zawodu, może nawet go spotęgowało. Triumf był tak blisko, na wyciągnięcie ręki, i znowu można mu się było jedynie ukłonić. Widać nie jest nam, kibicom Interu, sądzona radość.

Futbolowy świat budzi się do życia po przerwie. Znów można dać się pochłonąć czemuś, co dla obserwatora wydaje się niezrozumiałe, a dla kibica zawiera w sobie metafizykę

Damian Jankowski

Udostępnij tekst

Można byłoby się czarować, zwalać winę na błędy sędziego (których nie było), na przemęczenie zawodników, na dynamikę sezonu, ale to nic nie da. Czemu mój klub przegrał tegoroczny finał? Regularne oglądanie meczów wyszkoliło mnie w jednej odpowiedzi: nie mam pojęcia, naprawdę nie mam. Trochę jak w życiu: powinno pójść z górki, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że „będzie dobrze”, a jest fatalnie: ktoś odchodzi lub umiera, tracisz pracę albo zdrowie, patrzysz na siebie w lustrze i nie znajdujesz słów, jedynie się dziwisz. Przecież to, co dobre, nie śniło ci się, dalej nosisz to w sobie jako wspomnienie. Zmuszasz się więc do wysiłku. Uczysz cierpliwości. Walki z poczuciem, że robiłeś coś na próżno.

Przesadzam trochę? Zapewne nie „trochę”. Dzień po blamażu z PSG zaczepił mnie znajomy. Zapytał, czym się tak ekscytuję. „To tylko piłka nożna”. A dla mnie to tylko i aż piłka. Najważniejsza rzecz z rzeczy nieważnych tego świata.

Futbol jako doświadczenie religijne

Jest w oglądaniu futbolu jakaś dyskretna metafizyka. Oczywiście, że jest. Weźmy sam tryb rozgrywek, ich regularność. Cokolwiek by się nie działo, wiesz, że w weekend odbędzie się mecz (są wyjątki, ale nawet one potwierdzają regułę: w 2020 r. z powodu pandemii Inter wycofał się z pucharów, a potem, jeszcze w tym samym sezonie… do nich wrócił). Możesz być akurat zakochany albo odrzucony, szczęśliwy bądź nieszczęśliwy, siedzieć przed ekranem z kolegami lub w samotności – twoi ulubieńcy i tak wyjdą na murawę, przed tobą półtorej godziny widowiska, czasem przypominającego farsę, czasem kino najwyższych lotów.

Oglądając, możesz szczegółowo analizować taktykę zespołów, widzieć pomysły przygotowane przez sztaby na ten jeden konkretny mecz, dostrzegać wymienność pozycji, przesuwanie się formacji, doceniać grę bez piłki (moim zdaniem to kluczowe we współczesnym futbolu). Możesz też zwyczajnie cieszyć oczy dobrze ci znanym obrazem, patrzeć, dać się pochłonąć grze. Najważniejsze okazuje się coś innego: uczestnictwo w rytuale, który jest większy od ciebie. Który zapewne cię kiedyś przeżyje, jak przeżył twoich dziadków, znajomych, przyjaciół. Teraz po prostu oglądasz mecz, czyli świat tęsknot, ambicji, niepowodzeń, frustracji. Ludzki świat zamknięty w boisku o długości 105 metrów i 68 szerokości.

W filmie Kena Loacha „Szukając Erica” zmagający się z życiem listonosz spotyka swojego idola, Erica Cantonę. Nie idzie na mecz Manchesteru, rozmawia z legendarnym piłkarzem… w swoim pokoju. Cantona to w tej opowieści personifikacja wsparcia, jakiego potrzebuje nasz poobijany bohater. A czy cotygodniowe oglądanie futbolu nie staje się podobnym wsparciem? W końcu człowiek na swój sposób zżywa się z postaciami, które z taką regularnością zjawiają się u niego w domu. Ich wiktorię stają się jego wiktoriami, ich porażki jego porażkami.

Dochodzi do tego swoista odporność na działania czasu. Wszystko wokół się starzeje, oprócz samej czynności oglądania meczów. Koła świata są takie: najpierw piłkarze są w wieku naszych ojców albo starszych braci, potem dzieci, a na koniec wnuków. Czas rządzi wszystkim. Prawie wszystkim.

Zresztą fakt, że wielcy zawodnicy starzeją się tak samo, jak kibice, dodaje im ludzkich rysów. W trakcie kariery mogą przypominać bogów schodzących na chwilę z Olimpu, ale wkrótce po zakończeniu kariery dostrzegamy, że na szczycie znaleźli się tylko na krótki moment, by potem wrócić wśród śmiertelnych. Wracają, siwieją, tyją, umierają.

Metafizyka zakłada przekroczenie. David Foster Wallace w 2006 r. opublikował esej „Roger Federer jako doświadczenie religijne”. Wspominał w nim „chwile, kiedy oglądasz grę młodego Szwajcara, kiedy szczęka opada, oczy wychodzą na wierzch i słychać dźwięki, które sprowadzają małżonków z innych pokoi, aby sprawdzić, czy wszystko w porządku”.

Z takich chwil utkany jest również futbol. Jak to możliwe, że Liverpool w 2005 r. odrobił trzybramkową stratę i wygrał Ligę Mistrzów w rzutach karnych z Milanem? Niemożliwe, prawda? Albo finał mistrzostw świata w Katarze 2022: kto przewidziałby jego dramaturgię?

Niejednokrotnie dosłownie szczęka mi opadała, kiedy dawniej widziałem boiskowe poczynania Messiego i Ronaldinho, lub kiedy tej wiosny obserwowałem, co wyprawiał w Champions League Yamal albo Kwaracchelia. Po ćwierćfinale z Aston Villą napisałem na Instagramie, parafrazując „Jezusa ośmieszonego” Kołakowskiego, że jeśli na świecie żył kiedyś boży człowiek, to był nim Chwicza Kwaracchelia. Trochę żartowałem, a trochę nie…

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.

Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

Jasne, że współczesna piłka to mikro-detale, brudne pieniądze, przepych i komercja. Ale najpiękniejsze są te momenty, gdy dobrze naoliwiona maszyna zaczyna szwankować, kiedy Dawid pokonuje Goliata, kiedy wydarza się coś zupełnie nieoczekiwanego.

Bo początkiem futbolu było, jest i będzie zdziwienie. Oto cała filozofia.

Przeczytaj też: Magnetyzm Napoli, czyli futbol to więcej niż sport

Podziel się

1
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.