
Dopiero przyznanie, że to, co przeżyłem – nie wyłączając z tego zestawu osobistych klęsk, strat i cierpienia – wydarzyło się naprawdę, przywraca świat na właściwe tory.
Było to kilka tygodni temu. Późnym popołudniem pojechałem do radia, by skomentować Oscary. Na recepcji okazało się, że nie ma mojego nazwiska w rejestrze gości i muszę poczekać. Usiadłem na wygodnej sofie, w głowie miałem jedną myśl: czy mi się to przyśniło? Czy jest możliwe, że telefon od wydawcy, który odebrałem kilka godzin wcześniej, i który wybudził mnie z odsypiania gali, nie wydarzył się na jawie?!
Po kwadransie sprawa została wyjaśniona. Dostałem przepustkę, mogłem przejść przez bramkę i pojawić się na antenie. A jednak pytanie „czy mi się to śniło?” zostało ze mną na dłużej.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Jest w nim coś, co bawiło mnie już na korytarzu Myśliwieckiej i bawi do teraz: gdyby odpowiedź była twierdząca, miałbym co opowiadać znajomym. Słuchajcie, przyśniło mi się, że zaproszono mnie na audycję, po przebudzeniu pojechałem do radia, ale okazało się, że to był tylko sen… Zabawne i żałosne, prawda? Bez dwóch zdań. A jednocześnie trochę przerażające – dałem się zwieść, pomyliłem oniryczne z realnym. Jak miałbym potem znowu zaufać swojemu oglądowi rzeczywistości?
Wystrzegać się złych snów
To wdzięczny temat dla sztuki. Mickiewiczowi śniła się zima, Norwid przyznawał, że z czasem „coraz łatwiej przychodzi powiedzieć, / Ze snu się budząc: Wróćmyż znów do snu!”. Szymborska układała „Pochwałę snów” albo wiersz o małżeństwie, którym „dopuszczono / by nawet w sen wchodzili razem / on ją obejmował na poduszce / by o kamień snu nie zraniła stopy”. Osiecka stworzyła kołysankę zakończoną wersami: „A ty śpij, a ty śpij, / zanurz się w noc ciemną, […] śnij, że jesteś ze mną”. Z kolei Lennon uważał za jedną ze swoich najlepszych piosenek tę właśnie, której refren przyśnił mu się we śnie („#9 Dream”).
Dopiero niedawno przeczytałem w całości sztukę, która niejako narzuca się przy tym temacie: „Życie jest snem” Pedro Calderóna. Fabuła wygląda mniej więcej tak: rzecz dzieje się w XVII-wiecznej Polsce, mamy władcę astronoma, który odczytuje z gwiazd, że jego syn będzie mordercą i tyranem, dlatego gdy ten przychodzi na świat, ojciec zamyka go w pieczarze. Po latach, w ramach eksperymentu, nakazuje uśpić księcia i przenieść go na zamek. Ten po przebudzeniu – wolny – faktycznie jest zdezorientowany, wściekły i brutalny, wyrzuca nawet sługę przez okno.
A zatem przepowiednia się spełnia? Niby tak, ale… królewicz znowu trafia do zamknięcia, dozorca tłumaczy mu, że wczorajsze wydarzenia tylko mu się śniły. Kiedy jednak zyskuje wolność po raz drugi, wskutek rebelii, nie zabija swojego ojca. Okazuje się kimś lepszym niż w przepowiedni, przekracza też to, co wcześniej uznawał za sen. Ani gwiazdy, ani sny nie determinują wyborów księcia. Myślicie, że życie jest snem – zdaje się mówić Calderón – ale sen to w końcu tylko sen.
Czy aby na pewno „tylko”? O tym, jak sny potrafią wpływać na jednostkę, dokuczać jej, pisał na początku lat 40. Bolesław Miciński w eseju „Portret Kanta”. Filozof z Królewca zdaje się panować nad swoim życiem. Podczas porannych wykładów umie narzucać ciszę; kiedy gra w bilard, najczęściej wygrywa. Podczas obiadu rozmawia z przyjaciółmi o polityce, geografii, lingwistyce. Potem spacer, zawsze samotny. Następnie lektura bądź pisanie, no i spoczynek.
![]()
Jest w Sorrentino jakaś uparta niewiara w fatalizm śmierci. Albo inaczej: w to, że ludzkie marzenia, tęsknoty, radości i klęski umierają przed człowiekiem. Nie, nie umierają wcześniej – towarzyszą mu do ostatniego dnia życia
„Życie Kanta jest strukturą: wydaje się być raczej dziełem przyrody niż człowieka” – notuje Miciński. Filozof jest „beznamiętny i dokładny”. Brak mu asymetrii, tworzy „swoje życie jak dzieło sztuki, biorąc rozum i wolę za podstawę”. Wszystko jest „dokładnie odmierzone i przemyślane: godziny odpoczynku i pracy, ilość i jakość pokarmów, krój i barwa stroju”.
Zapięty na ostatni guzik świat rozsypuje się nocą. Tak to przedstawia Miciński:
O dziesiątej Kant wchodzi do zimnej sypialni o wiecznie przesłoniętych oknach. Rozbiera się „według metody” i „według metody” starannie owija się w brunatną kołdrę jak w kokon. Za chwilę zaśnie. Wtedy z kokona wyfrunie ogromna ćma i chwiejnym lotem okrąży głowę. Jutro Kant zapisze w notesie: „wystrzegać się złych snów”.
Rano może wyśmiewać się z sennych majaków, ale one raz po raz wracają na koniec dnia. W nocy autor „Krytyki czystego rozumu” okazuje się bezbronny: nie panuje nad własną wyobraźnią. Nad tym, co mu się śni. Ostatecznie przecież nikt nad tym nie panuje…
Wielkie pragnienia i (jeszcze większe) nienasycenie
Według Micińskiego słynny filozof strzegł porządku z uporem i despotyzmem. „Nie lubił wizyt nieproszonych, wybuchów śmiechu, łez i muzyki”. Przeczytałem „Portret Kanta” po raz pierwszy na trzecim roku studiów. Była wiosna 2014 r. W kinach wyświetlano „Wielkie piękno”.
Pamiętam, że oglądając ten film – do dziś znajduje się on na szczycie mojej listy filmów powstałych w ostatnim ćwierćwieczu! – pomyślałem, że jego reżyser musi lubić i śmiech, i łzy, i muzykę. W następnej dekadzie Paolo Sorrentino stał się moim ulubieńcem. Więcej nawet: jego wrażliwość tak mocno koreluje z moją, że uznaję opowieści włoskiego mistrza za moje własne.
Nie są to dzieła oniryczne w klasycznym znaczeniu tego słowa. Sorrentino nie zagłębia się w materię snu, w relację między jawą a rzeczywistością, w podobny sposób jak robili to Konwicki, Has, Gilliam czy choćby Nolan. Jego filmy stanowią mniej lub bardziej rozbujałą w formie zadumę: nad czasem, nad przeszłością, nad pogmatwanym życiem, które niejednokrotnie nas uwiera, a które jednocześnie jest naszym najsilniejszym narkotykiem. Postacie z jego dzieł przekonują się, że aby zbliżyć się do sedna własnej egzystencji czasami trzeba zmrużyć oczy, czasem spojrzeć wstecz, a czasem sycić się tym, co tu i teraz.
– Patrzę na mój los i widzę, że wszystko przeminęło jak sen, ale był to chyba dobry sen – usłyszałem niedawno od mojego prawie 90-letniego dziadka. Zobaczyłem błysk w jego oku. Gdyby wtedy siedział między nami reżyser „Młodości”, najpewniej by zapytał: co przeminęło? I czy na pewno wszystko?
No właśnie, jest w Sorrentino jakaś uparta niewiara w fatalizm śmierci. Albo inaczej: w to, że ludzkie marzenia, tęsknoty, radości i klęski umierają przed człowiekiem. Nie, nie umierają wcześniej – towarzyszą mu do ostatniego dnia życia. Przemija nasza uroda, owszem, wyczerpuje się sprawność, wokół odchodzą kolejne osoby, które wydawały się być „na zawsze”. A mimo to trwamy, niesiemy na barkach ciężar samych siebie. Próbujemy, potykamy się, wspominamy. Śnimy.
Może chodzi jedynie o to, by żyjąc, nie rozsypać się całkowicie? Taką radę słyszy Fabietto (Filippo Scotti) w autobiograficznym „To była ręka Boga”. Natomiast Partenope (Celeste Dalla Porta), tytułowa bohaterka najnowszego filmu, próbuje nie dać za wygraną – nie umrzeć za życia jak jej rodzice; chce wszystko zobaczyć, wszystkiego doświadczyć. W jej historii odbija się cały wewnętrzny świat reżysera, jego obsesje: ulotność piękna, zapatrzenie w młodość, skłonność do nostalgii, a także: sacrum, eros i Kościół, piłka nożna i Neapol (Partenope to zresztą imię symbolu-legendy tego miasta), straty i ciągłe powroty. Wielkie pragnienia i (jeszcze większe) nienasycenie.
Przejmująco wybrzmiewa moment, kiedy Parte słyszy z ust kardynała (Peppe Lanzetta) o „całej reszcie życia”. Czym jest owa „reszta”? – pyta dziewczyna. – Czasem, który płynie pomiędzy bólem – stwierdza hierarcha. Dla mnie to jedno z ważniejszych zdań w Sorrentinowskiej filmografii. Żadne tanie pocieszenie, żadne uciekanie w „pozytywność”. Płyniemy między bólem i zachwytem. Zachwytem i bólem.
Ciekawie wypada zestawienie filmów twórcy „Wielkiego piękna” z dokonaniami innego włoskiego filmowca, zaledwie rok młodszego Luki Guadagnino, reżysera głośnych tytułów ostatnich lat, jak „Challengers” czy „Tamte dni, tamte noce”. Obaj – i Sorrentino, i Guadagnino – skupieni są na emocjach oraz na ciągłym przesuwaniu własnego języka (Luca nawet mocniej). Życie to dla obu pęd za pragnieniami i tęsknotami. Tym, co ich różni, jest podejście do spełnienia. Wydaje się, że jego obietnicę – sobie i widzom – składa jedynie Guadagnino. Nawet jeżeli będziesz w tym śmieszna/śmieszny, pędź za tym, co czujesz – zdaje się mówić twórca „A Bigger Splash” oraz „Jestem miłością”. Sorrentino, mam wrażenie, powiedziałby to inaczej: biegnij, choć wiesz, że przegrasz. Przegrasz, więc biegnij.
Przecież się nie śniło
W „Partenope” przewija się zarzut wobec Neapolitańczyków, że mylą oni rzeczy ważne z błahymi. A może na tym polega urok życia, że wszystkim nam czasem zaciera się hierarchia, albo gubi nas pycha, uważamy, że wiemy na pewno? Wracam raz jeszcze do Micińskiego. Pisał on, że Kant
nosił w sobie ideę Boga – w jej blasku gasło niebo nad Królewcem. Nosił w sobie ideę nieśmiertelności i mógł nakryć dłonią ocean. Ale nie znał Boga, jak nie znał nieba, nie znał nieśmiertelności, jak nie znał morza i nie znał grozy sądu ostatecznego. Znał tylko postulaty moralności: Bóg był postulatem, nieśmiertelność była postulatem i postulatem był dramat sprawiedliwości w dolinie Jozafata.
Nie mam pojęcia, czy Sorrentino – zdeklarowany agnostyk – zna Boga, nie wiem nawet, co w praktyce miałoby to oznaczać. Przypuszczam tylko, że jego sensualne filmy mogą głębiej dotknąć rzeczywistości, poprzez zmysłowość przekraczać to, co powierzchowne. Zdaniem ekranowego kardynała – bezczelnego megalomana, ale i na swój sposób człowieka przenikliwego – być może Bogu przy stworzeniu nas wyszło jedynie nasze dzieciństwo (a i to nie zawsze). Nie doskonałość w optyce reżysera jest Boskim przymiotem. Znacznie bardziej jest nim to, że Bóg kocha zbyt mocno. Na tym polega Jego problem. I w tym człowiek potrafi Go zrozumieć, współ-dzielić ten sam dramat…
Niezerowa liczba wątpiących. Rozmawiają Jerzy Sosnowski i Damian Jankowski
Zresztą pytanie, od którego zacząłem ten tekst, ma w sobie pewien wymiar metafizyczny. Jeśli uznamy, że coś nam się śniło, chcąc nie chcąc odejmiemy temu czemuś znaczenia, uznamy za atrapę, kiepską scenografię do przedstawienia, iluzję. Skoro się śniło, to znaczy, że powstało w naszej głowie i w niej zostało. Można to poddawać analizie czy interpretacji, ale żeby się tym gruntownie przejmować? Dopiero przyznanie, że to, co przeżyłem – nie wyłączając z tego zestawu osobistych klęsk, strat, cierpienia – wydarzyło się naprawdę, przywraca świat na właściwe tory. Mój własny, wewnętrzny świat.
Pisze o tym w przejmujący sposób Jerzy Sosnowski w książce „Niezerowa liczba smoków”. W eseju „Tramwajem w zaświat” felietonista „Więzi” wspomina, jak po śmierci Mamy zasiadł do laptopa i zaczął rekonstruować plan mieszkania swojego dzieciństwa:
Praca zajęła mi pół nocy: a to przedpokój wychodził mi za mały, a to nie zgadzały się proporcje łazienki, a wanna zaczynała wyglądać na basen z jacuzzi, choć była przecież tylko wczesnogomułkowską wanną, w której dzisiaj pewnie bym się nawet nie zmieścił. Już bez zaskoczenia uświadomiłem sobie po kilku godzinach, jak bardzo mnie to uspokaja. I kiedy postanowiłem wreszcie pójść spać – może nie pogodzony, ale bliższy temu niż wcześniej – odruchowo dopisałem jeszcze coś pod gotowym planem. W tym momencie zamykały mi się oczy, więc sens mojego zdania dotarł do mnie dopiero rano. Brzmiało tak: „Przecież się nie śniło”.
Mój redakcyjny kolega zaznacza kilka stron dalej, że „podważenie realności jakiegoś wspomnienia działa jak wirus – i z zastraszającą prędkością podważa następne i następne. Jeśli złudzeniem jest jedna zapamiętana scena, to złudzeniem mogą być wszystkie inne”. Tłumaczy, że zdanie „Przecież się nie śniło” jest „czymś fundamentalnie istotnym”:
Przecież, u licha, nie przyśniło się moje własne życie ani moi rodzice, ani te tory tramwajowe, skręcające to w jedną, to w drugą stronę na ulicy Wolskiej, niedaleko starego wiaduktu. Nie umiesz rysować, to zrób plan. Nie masz przekonania do planów – opisz. Zostaw ślad. Nie dlatego, żeby żyjących w przyszłości musiało interesować akurat moje czy twoje życie. Chodzi w ogóle o coś innego. O pokazanie figi (o ile nie gestu Kozakiewicza) nicości, która na realność tego, cośmy przeżyli, działa jak na materiał czas, wilgoć lub mole.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.
Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Pokazać figę nicości – z takim postawieniem sprawy zgodziłby się zapewne Sorrentino. Chodzi poza tym o coś jeszcze. Ulotne są rzeczy tego świata, a zatem również ulotne jest szczęście. Ale czy to na pewno powód do rozpaczy? Życie, choć niespełnione, przynajmniej nie w popularnych kategoriach, jest – jak zaczyna rozumieć Partenope – umiejętnością widzenia, dostrzegania w nim i zachwycających barw, i ciemności, i szarości.
Na koniec chciałoby się pewnie być „samym czystym patrzeniem bez nazwy”. Z cichą nadzieją: że wszystko, za czym gonimy w życiu, wszelkie nasze pragnienia i tęsknoty, nie kończą się ostatecznie porażką. Może to nie porażka, a całość. Ślady niestrudzonych poszukiwaczy.
Przeczytaj też: Sorrentino – metafizyk niespełnienia