
Trauma totalitaryzmu dała mu pewność swych racji. Wygnanie przydało poczucie długiego dystansu. Z jego tekstów przebijała zdyscyplinowana kontemplacja wszechświata.
Fragment książki „Oko pamięci”, Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 2025
Jako stypendystka sławnego Smith College w stanie Massachusetts spędziłam rok akademicki w dobrze mi znanym z Polski klimacie Nowej Anglii, na lesistych, zielonych połaciach ziemi, którą zimą okrywał śnieg. Aby objąć zaoferowaną mi listownie roczną posadę na polonistyce Uniwersytetu Kalifornijskiego, przemierzyłam szlakiem pionierów amerykańskich prawie trzy tysiące kilometrów asfaltowej szosy i umykających pod kołami taniego autobusu Greyhounda nużących nizin kontynentu. Przejechałam ze wschodu na zachód, od Atlantyku po Pacyfik.
To wyjątkowe zatrudnienie zawdzięczałam temu, że mimo wykształcenia anglistycznego, posługiwałam się językiem ojczystym. Byłam bardzo onieśmielona przyjęciem mnie w poczet profesorów w Berkeley, najsłynniejszej wtedy placówki edukacyjnej Zachodniego Wybrzeża, która dała światu więcej niż jeden procent Noblistów. Był rok 1965.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
„Pierwszy raz w życiu jestem na dworcu autobusów Greyhounda”, oświadczył z właściwym sobie wytrawnym humorem Larzer Ziff, szef katedry kalifornijskiej anglistyki w Berkeley. Kilka minut później, po uprzednim odebraniu mnie z bagażem z tej nędznej stacji autobusowej, dodał, wskazując na niebo nad zatoką San Francisco: „Nigdzie na świecie niebo nie łączy się z niebem tak jak tutaj”.
Północna Kalifornia, ziemia, która nigdy nie zamarza, gdzie nie trzeba kupować zimowego palta. Kalifornia, ta zaskakująca masa wody i nieba, które zlewają się w jedyne w swoim rodzaju jednolite wybrzeże; Kalifornia rozciągająca się na olbrzymiej, wygładzonej powierzchni złocistej trawy, rozpachnionej krzewami eukaliptusa; Kalifornia zachodów słońca, które biorą początek nad pustynią, a kończą najczerwieńszą kulą słońca nad Pacyfikiem, dzienne słońce zaś, przezroczyste prawie, ledwie połyskujące na różowo, nie tworzy cienia poza zimą, która trwa trzy miesiące i spływa równomiernym ciepłym deszczem. Przyjazne słońce nie spala ziemi, a domy w północnej Kalifornii są drewniane.
Romantyczna Kalifornia, idealizowana Kalifornia stała się mitem ziemi wyzwolonej z tradycji angloeuropejskiej. Była indywidualistyczna, wolna, młoda, inna. Była szokiem dla przybysza ze zhierarchizowanej, sztywnej kultury Wschodniego Wybrzeża Stanów, jego splamienia grzechem niewolnictwa, jego osiągnięć oraz upadków. Toteż dziwi, że tutaj właśnie, w tej krainie, która sama swoją naturą łagodzi emocje i codzienne smutki, powstała kolebka rewolucyjnych niepokojów społecznych, tu pojawił się w latach sześćdziesiątych mózg nowego ładu społecznego, forsującego akceptację cywilnych praw człowieka. Wystarczyło wybrać inny most z Berkeley, nie ten słynny i filmowany do nudności czerwonawy Golden Gate Bridge, prowadzący do San Francisco, aby znaleźć się w gettach, na ziemi wyglądającej jak po zbombardowaniu, na ziemi, gdzie rządziły strach i zbrodnia. Most prowadzący do tego piekła nazywał się Oakland Bay Bridge. Tym mostem podążało się, sunąc – z właściwą Amerykanom łagodną kulturą prowadzenia auta – samochodem ze szczelnie zasuniętymi szybami do ośrodków medycznych. Po zdrowie właśnie do czarnego Oakland.

Campus w Berkeley, ta spoista enklawa nazywana miasteczkiem uniwersyteckim, uwieńczony był włoskiego typu wieżą zwaną campanile, otoczony zaś zabudowaniami, które wyglądały jak wesołe miasteczko, chociaż tylko pozornie. Na krawężnikach asfaltowych uliczek, którymi przesuwały się leniwie auta z otwartymi dachami pełne młodych, uśmiechniętych ludzi, przesiadywali w kucki rozluźnieni, długowłosi młodzieńcy oraz dziewczyny w kolorowych opaskach na opadających swobodnie na ramiona włosach, które nie znały nożyczek fryzjera. Na chodnikach zajadali kanapki. Ale tymi uliczkami podążał też najliczniejszy, największy marsz na Pentagon, ten wyraz niezgody młodej Ameryki na kapitalistyczny status quo, na nierówność społeczną, na rozpętaną przez rząd wojnę w Wietnamie. Słynny marsz roku 1964 ruszył właśnie z uśmiechniętego Berkeley. Marsz ten zjednoczył białe dzieci kwiaty, imponujący świat akademicki oraz populację czarnej mniejszości Oakland. Płynął powoli szeroką falą milczącego protestu, otoczony z obu stron kordonami po zęby uzbrojonych, masywnych policjantów, gotowych w każdej chwili podjąć interwencję.
Akademicka społeczność mieszkała w drewnianych domach na wznoszących się ponad miasteczkiem uniwersyteckim licznych wzgórzach Berkeley. Wieczorami ulice spowijała gęsta mgła, przez którą wędrowało się, mając złudzenie, że jest się w zaświatach. To znaczy ja wędrowałam, bo ja – wyjątek w masowej kulturze motoryzacji – poruszałam się na własnych nogach. I to właśnie na tych własnych, onieśmielonych nogach wkroczyłam przed początkiem pierwszego dnia semestru do gabinetu mianowanego profesora Czesława Miłosza.
Kiedy weszłam, wstał zza biurka i szybko, z wyraźną przychylnością, stanął przede mną. Zobaczyłam przed sobą postawnego, krzepkiego mężczyznę koło pięćdziesiątki, z lekko skośnymi, jasnymi oczami, zaakcentowanymi krzaczastymi brwiami. Wiedział, kim jestem i że zostałam zaangażowana w nie swojej dziedzinie. Wrócił do biurka i szybko wypisał kartkę. Powiedział czystym, klarownym głosem: „Proszę przeczytać te sześć książek, które tu skreśliłem, powiązać i zrobić z nich wykład na cały rok akademicki”. Tak też zrobiłam. I dałam radę. Moi uważni studenci tryskali zdrowiem. Natychmiast po zajęciach wybiegali w pośpiechu, ale na koniec semestru wynagrodzili mnie zwyczajowymi oklaskami.
Człowiek koło pięćdziesiątki jest w połowie swej drogi życiowej, znajduje się równie blisko swych urodzin, jak i śmierci. Często przechodzi wtedy kryzys i rzadko bywa w harmonijnej zgodzie ze sobą. Tymczasem Miłosz całkowicie wygodnie mieścił się w swoim ja. Siła i zdrowie, które biły z jego postaci, wróżyły więcej przyszłości niż przeszłości. Był erudytą, ale się nie popisywał. Jego czysty, melodyjny głos z wyraźną artykulacją i leciutkim akcentem kresowym zwodził pozorną prostotą. To, co mówił, było prostolinijne, bogate w sens wartości znaczeniowych, szczodre, nieprzeciętne. Tylko wtedy, kiedy się spontanicznie zaśmiewał, co często mu się zdarzało, wydawał się bliższy zwykłej mierze ludzkiej.
Romantyczna Kalifornia, idealizowana Kalifornia stała się mitem ziemi wyzwolonej z tradycji angloeuropejskiej. Była indywidualistyczna, wolna, młoda, inna
Nie pamiętam, jak to się stało, że ja, przybysz zza żelaznej kurtyny, w Miłoszach odnalazłam rodzinę. Stałam się częstym gościem w skromnym domu na wzgórzu o nazwie Grizzly Peak. Dom ten – jak wszystkie inne rozsiane na wzgórzach Berkeley – usytuowany był oknami ku słynnym, nieodmiennie purpurowym zachodom słońca. Akademia w Berkeley kipiała życiem towarzyskim. Miałam przyjaciół na wydziale anglistyki i zapragnęłam włączyć Miłoszów w życie rozrywkowe, świat codziennych niemal przyjęć, opływających domowym ponczem z szampana z dorodnymi truskawkami. Akademia w Berkeley była otwarta na wszystkich chętnych, którzy pragnęli się „socjalizować”, nadużywając alkoholu, często na tak zwanych przyjęciach butelkowych, gdzie przynosiło się pod pachą butlę whisky, a gospodarz fundował strawę.
Miłosz stronił od rodowitych Amerykanów. Nie interesowali go. Tak jak nie interesowały go poetyckie awangardy światowe. Szedł własną drogą. Lubił kolacje, które jego żona Janka chętnie przygotowywała. Zawsze zastanawiałam się, dlaczego to właśnie ja zostałam jego zaufanym człowiekiem. W żadnej mierze nie dorównywałam mu wiedzą, erudycją, rozmachem. Dopiero po latach przyszło mi do głowy, że moja ówczesna ignorancja odpowiadała mu bardziej niż błyskotliwe konwersacje tuzów anglistyki. Byłam chętnym i do tego polskim wiernym uchem myśli, których nie musiał cenzurować.
Janka Miłoszowa była drobną blondynką o ładnej, zdecydowanej twarzy. Tolerowała dynamiczną naturę swego męża, który potrafił być tak zdecydowanie lojalny wobec wybrańców, jak wyniosły, wręcz wrogi w stosunku do komunistycznych dziennikarzy zza żelaznej kurtyny, którzy otrzymywali mandat na odwiedzenie osławionej slawistyki w Berkeley. Lata później byłam świadkiem gościnnego wykładu Miłosza na uniwersytecie w Yale. Gdy w długiej procesji po zakończeniu wykładu podszedł do niego Daniel Passent, Miłosz powiedział głośno i dobitnie: „A panu to ja ręki nie podam”.
Janka przyglądała się ze spokojem, jak lekko wstawiony Czesław zawisał na moim ramieniu, dzieląc się ze mną prześmiewczymi uwagami na przykład na temat Paryża, z którego po latach biedowania u boku Giedroycia przywiózł do Kalifornii jedynie drewniane łoże. Na to łóżko właśnie wskazywał z dumą, ale zaraz szybko dodawał: „Jak można żyć w kraju, w którym obiad je się dwa razy dziennie?”. Po takiej uwadze śmiał się jeszcze długo, jakby to, czego nie dopowiedział, było jeszcze śmieszniejsze. Często po prostu ryczał ze śmiechu. Śmiał się też szczerze, gdy na jego seminarium, na które uczęszczałam jako wolny słuchacz, student odczytywał przetłumaczony przez nas wspólnie jego własny tekst poetycki, tak jakby wiwatował dzieło innego poety.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.
Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Nie był drażliwy ani ironiczny, miał silne poczucie szczęścia i wyczulony był na komiczne aspekty rzeczywistości. Kiedy wyglądał z niego nastolatek, parskał śmiechem, śmiał się całym sobą. Z natury był optymistą. Moja osobista przypadłość tak zwanego gout martyr nie mogła mu być bardziej obca. „Jak można być stale w rozpaczy?” – zapytał mnie kiedyś. Trauma totalitaryzmu, tak jak to bywa, gdy nieszczęście wzmacnia człowieka, dała mu pewność swych racji. Wygnanie, emigracja, przydały mu poczucie długiego dystansu. Z jego tekstów przebijała metafizyczna, ale też wysoce zdyscyplinowana kontemplacja wszechświata.
Ten człowiek opanował z sukcesem problem swej tożsamości. Doświadczenie straty przerobił na postępującą mocno naprzód samoodnowę. Ustalił w sobie formę, coś, co kiedyś określił w jednej ze swych książek jako „jakość niedostępną Słowianom”. Mnie wydawał się gigantem, którego wielkość wyrażała się w każdym sformułowaniu, w precyzyjnej wypowiedzi, w krystalicznie czystym zdaniu, w totalnym braku goryczy, w totalnym braku zazdrości, trywialności, czy też po prostu ludzkiej głupoty. Czego może komuś zazdrościć wielki człowiek? – zapytywałam siebie. Przecież nawet nie wie, że jest wielki.
Przeczytaj też: Czesław Miłosz. Suwerenność głosu