
Przyszło mi żegnać syna, który uczynił wiele złego. Potrafił jednak dzielić się z potrzebującymi tym, co miał. Był przez nas kochany i odwzajemniał miłość, tak jak mógł – mówiła podczas pogrzebu matka zmarłego.
Szymon, znany mi od lat siostrzeniec mego przyjaciela, zmarł nagle w październiku w dalekiej Kambodży, w tragicznych okolicznościach, mając 50 lat, na skutek sepsy, wywołanej zaniedbaną, nieleczoną raną nogi. Od pięciu lat żył samotnie w dalekim buddyjskim kraju, prowadząc tam mały biznes, który z początku przynosił nawet spore dochody. Ostatnio mu się jednak nie wiodło, aż znalazł się w skrajnej nędzy. Kiedy do bliskich w kraju dotarła wiadomość, że jest w opałach i wymaga natychmiast pomocy lekarskiej, było już za późno. Zmarł w szpitalu.
Jego siostra Ola, z pomocą drugiej, młodszej siostry, przewidując duże koszty, zorganizowała szybką zbiórkę pieniędzy wśród przyjaciół i tak wyposażona poleciała do Bangkoku, skąd lokalnymi liniami dotarła do Phnom Penh. Jakimś cudem, dzięki pomocy lokalnego detektywa i pewnego starszego Holendra bezinteresownie pomagającego Polakom, a mającego żonę Khmerkę, udało jej się załatwić na czas w urzędach potrzebne dokumenty, odebrać z kostnicy ciało brata, a następnie zorganizować kremację. Urnę z prochami Szymka przywiozła do Polski samolotem, w bagażu podręcznym.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.
Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Długo trwało z kolei załatwianie skomplikowanych formalności z katolickim pochówkiem sprowadzonych z Azji prochów na warszawskim cmentarzu – metalowa urna w kształcie smukłego pucharu stała przez ten czas w domu Matki, na kredensie, z oprawionym w ramki dużym zdjęciem Szymka. Kiedy ją odwiedziłem, żeby złożyć kondolencje, doniczkę z kwiatami ode mnie postawiła obok urny. Powstał w ten sposób swoisty domowy ołtarzyk, jak w dalekowschodnim kulcie zmarłych.
W zimnym kościele
Katolicki pogrzeb rozpoczął się w zimny styczniowy dzień Mszą świętą w jednym z warszawskich kościołów. Tak się złożyło, że jest to kościół dobrze mi znany, od urodzenia mieszkałem w tej dzielnicy. Tutaj, jako dziewięciolatek, z dziecięcą żarliwością przystępowałem do Pierwszej Komunii, i także tutaj, jako piętnastolatek, odszedłem od wiary. Było to jeszcze przed Soborem. Odpychały mnie kazania, wygłaszane z ambony usytuowanej wysoko ponad głowami wiernych. Szczególnie zapamiętałem jedno, kiedy ksiądz podniesionym głosem piętnował małżonków stosujących środki antykoncepcyjne, co robią – jak twierdził – „by móc ulegać swoim żądzom”. I drugie zdarzenie, kiedy jakiegoś chłopaka w moim wieku publicznie gromił za to, że „stoi biernie z tyłu za filarem, zamiast brać czynny udział”. Odebrałem to jako przemoc również wobec siebie.
Tym razem, w pustym o tej porze kościele, na pogrzebie zgromadziło się, oprócz rodziny zmarłego, w tym czworga nastolatków, kilkadziesiąt osób w różnym wieku. W nieogrzewanej świątyni panowało przenikliwe zimno. W liturgii słowa ksiądz przypomniał, że na skutek grzechu Adama wszyscy jesteśmy „nieodwołalnie grzeszni”, a jedynym ratunkiem dla nas jest przychodzenie do Jezusa obecnego w sakramentach. „Nawracać się, to wracać do Kościoła” – padło takie zdanie.
Zastanawiałem się, jak ten zredukowany przekaz chrześcijańskiego orędzia mogą odbierać te osoby, które odeszły od praktyk kościelnych, a także – jakie pocieszenie wyniesie z tego kazania „rodzina pogrążona w żałobie”. Biorąc pod uwagę dramat Szymka, zdecydowanie zabrakło mi tu słowa „miłosierdzie”, i przywołania ewangelicznej prawdy, że Chrystusa spotykamy nie w pobożnych praktykach, lecz w uczynkach miłosierdzia wobec bliźnich (por. Mt 25).
Po egzekwiach i odśpiewaniu pieśni „Anielski orszak”, po zapowiedzi księdza, że teraz jeszcze zabierze głoś ktoś z rodziny, do mikrofonu z boku ołtarza podeszła Matka zmarłego. Zaczęła od wyznania: „Panie Boże, dziękuję Ci za dar życia syna. Miło jest żegnać kogoś dobrego, o kim można powiedzieć same dobre rzeczy. Mnie przyszło żegnać syna, który uczynił wiele złego. Nie tylko nam, swoim bliskim, swojej rodzinie, których opuścił przed laty, by wyjechać do dalekiego kraju, realizować tam swoje marzenia i ryzykowne plany. Czynił często zło także samemu sobie. Nie dbał o swoje zdrowie i swoje ciało, aż doprowadził do tragicznego końca. Ale był przecież, jak wiemy, człowiekiem o dobrym sercu, otwartym na innych, dzielił się z potrzebującymi tym, co miał – albo i nie miał. Był przez nas kochany i odwzajemniał miłość, tak jak mógł. Dlatego proszę Cię, Panie Boże, okaż mu swoje miłosierdzie”.
![]()
Sprawując ceremonie żałobne, w takiej czy innej tradycji, religijnej bądź świeckiej, powinniśmy kierować się zawsze delikatnością i szacunkiem dla wszystkich uczestniczących w takim wydarzeniu osób
Po chwili milczenia Matka przeczytała jeszcze wiersz Juliana Tuwima, polskiego poety Żyda, pod tytułem „Litania”:
Modlę się, Boże, żarliwie,
Modlę się, Boże, serdecznie:
Za krzywdę upokorzonych,
Za drżenie oczekujących, (…)
Za smutek niezrozumianych,
Za beznadziejnie proszących,
Za obrażonych, wyśmianych,
Za głupich, złych i maluczkich,
Za tych, co biegną zdyszani
Do najbliższego doktora, (…)
Za potrąconych grubiańsko,
Za wygwizdanych w teatrze,
Za nudnych, brzydkich, niezdarnych,
Za słabych, bitych, gnębionych, (…)
ZA WSZYSTKICH MIESZKAŃCÓW ŚWIATA ,
Za ich kłopoty, frasunki,
Troski, przykrości, zmartwienia,
Za niepokoje i bóle,
Tęsknoty, niepowodzenia,
Za każde drgnienie najmniejsze,
Co nie jest szczęściem, radością,
Która niech ludziom tym wiecznie
Przyświeca jeno życzliwie —
Modlę się, Boże, serdecznie,
Modlę się, Boże, żarliwie.
Pomyślałem sobie: czy te szczere i pokorne słowa Matki nie były najprawdziwszym słowem Bożym? Dzięki niej w bezosobowym rytuale zaistniał człowiek. Wyszliśmy – całkiem sporą gromadką – na plac przed kościołem, gdzie świeciło słońce, niebo było błękitne, i od razu wszystkim zrobiło się lżej na duszy. Na wielu twarzach pojawił się uśmiech.
„Twoje życie jest teraz i tutaj”
Samochodami przemieściliśmy się na Cmentarz Powązkowski, gdzie przy grobie rodzinnym ksiądz dopełnił katolickiego rytuału.
Potem w kilku słowach pożegnała tatę starsza córka. Zaskoczyły mnie jej słowa: „Kocham Cię, Tato. Dziękuję Ci, że nauczyłeś mnie kochać”.
Jako ostatnia zabrała głos siostra zmarłego, Ola: „Szymek przez całe życie żył muzyką. Pomyślałam, że byłoby mu przyjemnie, gdybyśmy, żegnając go, posłuchali muzyki, którą on lubił. Wybrałam trzy kawałki, chronologicznie, z naszego dzieciństwa, ze środka życia Szymka i z tego, czego słuchał ostatnio. Wybór był trudny, bo muzyki było u niego nieskończenie wiele”.
Po chwili w ciszy cmentarza, wśród starodrzewu, z aparatury nagłaśniającej zabrzmiały po kolei dźwięki trzech utworów, z łatwością rozpoznawane przez większość żałobników: „Final Countdown” zespołu Europe, „Get Up, Stand Up” Boba Marleya i „Time” Jimmy’ego Saxa (w wersji orkiestrowej). „Jak kto chce, można tańczyć” – dodała Ola. Staliśmy zasłuchani.
Zapytałem ją potem, dlaczego wybrała właśnie te a nie inne utwory. – Słynne odliczanie przed startem rakiety, w piosence zespołu Europe, kojarzono z katastrofą amerykańskiego challengera. W chwilę po starcie, zamiast wymarzonego lotu na Wenus – tragiczna śmierć kosmonautów… Ale ten mój wybór był jednocześnie trochę z przymrużeniem oka. Szymek od dziecka zawsze ze wszystkiego żartował, w kółko rozśmieszał wszystkich, rozbrajał poważne sytuacje. Chciałam to jakoś zasygnalizować. Taki wzniosły utwór, a mojemu pokoleniu kojarzy się trochę z nadętą amerykańską szmirą, może budzić śmiech. Z kolei piosenka Boba Marleya wyraża bunt, walkę o swoje prawa. „Twoje życie jest teraz i tutaj, a nie potem” – Szymek deklarował się zdecydowanie jako ateista, a dodatkowo muzyka reggae kojarzy się z paleniem zioła, co – jak wiadomo – nie było mu obce… Wreszcie orkiestrowy kawałek „Time” to muzyka smutna, z przejmującą partią saksofonu, ale też z ostrym wejściem bitu, na perkusji – Szymek bardzo lubił tego słuchać. To może symbolizować gwałtowne przerwanie jego życia…
Cinéma verité
Nieoczekiwanie kilka dni po pogrzebie zostaliśmy z żoną zaproszeni na pokaz, w gronie najbliższych przyjaciół, filmowego dokumentu o Szymonie, który skonstruowała Ola z archiwalnych materiałów wyszukanych na Facebooku i YouTubie oraz świadectw, nagranych na jej prośbę przez paru przyjaciół i obie córki. Włączyła w to kilka scen ulicznych sfilmowanych podczas swojej samotnej wyprawy do Azji, po śmierci brata.
Wyciszone sceny z domu starszej kobiety, u której, gdzieś nad rzeką, w małej klitce, pomieszkiwał Szymek, kontrastują z niesamowitym zgiełkiem ulic azjatyckiego miasta, zatłoczonych rowerami, motocyklami i rikszami. Film stylistyką przypomina trochę francuskie cinéma verité, a jego warsztatowa nieporadność jeszcze mocniej podkreśla autentyzm opowiadanej historii. Wyłania się przed nami postać człowieka zupełnie wyjątkowego, pełnego kontrastów i sprzeczności.
Tak mówi o Szymku w filmie jeden z jego przyjaciół, z dawnych lat: „Był hojnym człowiekiem, dobrodusznym, szlachetnym i – kontrowersyjnym. Jego żywiołem było dzielenie się. Gotów był drugiemu oddać wszystko. Bywało też, że obiecywał ci coś i nie dotrzymywał słowa, ale komu takie rzeczy się nie zdarzają?”.
Głębokie wzruszenie wzbudza relacja 14-letniej młodszej córki, nagrana przez nią na smartfonie: „Miałam trzy latka, kiedy tata nas opuścił. Nie rozumiałam wtedy, co się dzieje. Potem długo go nie było. Nie myślałam o nim wcale. Odwiedził nas dopiero, gdy miałam dziewięć lat, spędził ze mną cały dzień, chodziliśmy po mieście. Kupił mi wtedy ogromnego pluszaka, bo go o to prosiłam, byłam z tego powodu mega szczęśliwa, mam go do tej pory. Miesiąc przed śmiercią nieoczekiwanie zatelefonował do mnie z Kambodży, kiedy byłam akurat z koleżanką. Kompletnie zaskoczona odeszłam na bok i rozmawialiśmy przez całą godzinę, on mi opowiadał o swoim życiu, ja jemu o swoim. Teraz noszę w sobie dwa odczucia. Jedno, to radość i wdzięczność dla niego, że zadzwonił. I drugie: żal do samej siebie, że przez te ostatnie lata nie szukałam z nim kontaktu, że spisałam go na straty. Czuję, że on gdzieś jest, i kocham go”.
„Uratował mi życie”
W filmie zrobionym przez Olę największe wrażenie zrobiła na mnie relacja, jaką przesłał jej po śmierci Szymka jego najlepszy przyjaciel z ostatniego, azjatyckiego okresu, Hindus z Goa o imieniu Nik.
Widzimy przed sobą na ekranie szczupłą twarz młodego mężczyzny o ciemnej karnacji, delikatnych rysach, z okrągłymi kolczykami w uszach, z drewienkiem w przegrodzie nosowej, srebrnymi kulkami na wargach i wokół ust, z tatuażem na piersiach w formie naszyjnika z kwiatów. Ma delikatne dłonie, którymi mocno gestykuluje, co jakiś czas podkręcając sobie wąsiki. Jest wyraźnie zdenerwowany, poruszony. Opowiada po angielsku o swojej znajomości z Szymkiem.
Pochodzi z ubogiej rodziny z Delhi. Artystycznie utalentowany, po skończeniu szkoły średniej nie mógł niestety pójść na wymarzone studia, rodziców nie było na to stać. Próbował zarabiać na ulicy, sprzedając rzeźbione przez siebie drewniane figurki, ale nikt ich nie chciał kupować. Grał więc na gitarze, zbierając do czapki, w dzielnicy uczęszczanej przez turystów. Pierwszym Europejczykiem, który się przy nim zatrzymał, był Szymek. Okazał mu zainteresowanie i wymienili się numerami telefonów. Parę miesięcy potem Szymek zadzwonił do niego z Kambodży, gdzie rozwijał swój mały biznes, i zaproponował współpracę. Przysłał pieniądze na bilet i tak Nik znalazł się w Kampocie, miejscowości położonej sto kilometrów na wschód od Phnom Penh.
„Szymek miał wielkie serce. To był wspaniały człowiek. On mnie uratował, bo już chciałem odebrać sobie życie, nie widząc przed sobą żadnych perspektyw, kiedy on do mnie zadzwonił. Pracowaliśmy potem razem, wiele mnie nauczył. Wtedy zarabiał sporo pieniędzy, i kiedy chodziliśmy razem do knajpy, to on fundował innym piwo, choć go próbowałem powstrzymywać, żeby nie rozdawał tak pieniędzy na lewo i prawo. Po jego śmierci czuję rozpacz. Żyję teraz w Goa, tu jest ciepło, ale nie mam pracy ani nikogo, kto by mi pomógł”.
– Kiedy rozmawiałam z Nikiem przez telefon, płakał – dodaje Ola. – Niestety w miesiąc po śmierci Szymka dotarła do nas wiadomość z Indii, że Nik zabił się na motocyklu.
Ceremonie żałobne po azjatycku
– W pogrzebie i przeżywaniu rozstania musi być jakiś wymiar osobisty i konkretny gest: opowiedzenie o zmarłym człowieku, czuwanie, ostatnie dotknięcie, wyrażenie uczuć. Tak było w naszej tradycji ludowej i tak jest w rytuałach dalekowschodnich – mówi Ola. – Po mojej śmierci chciałabym być tak właśnie pożegnana, jak Szymek w Phnom Penh.
– Kremacja miała się odbyć w przeddzień wyznaczonej daty mego odlotu. Spotkaliśmy się w domu krematoryjnym w gronie kilku osób, które znały Szymka i które mi bardzo pomogły. Trumna była na razie zamknięta. Ubrałam się w piękną kolorową suknię do ziemi, którą specjalnie w tym celu w ostatniej chwili zabrałam z Warszawy. Po drodze kupiliśmy na bazarze kwiaty. Kiedy nadszedł czas, obsługa otworzyła trumnę i mogłam zobaczyć brata. Zaczęłam głośno płakać, ale musiałam uważać, by łzami nie dotknąć zmarłego, bo to przeszkodziłoby jego duszy w odejściu. Potem zamknięta trumna na szynach wprowadzona została do paleniska i ustawiona na materiale łatwopalnym. Moim ostatnim zadaniem i gestem było podpalenie stosu pochodnią, którą mi wręczono. Potem drzwiczki zostały szczelnie zamknięte.
– Na cmentarzu w Warszawie ważny był dla mnie moment, gdy ja i jego dwie nastoletnie córki sypnęłyśmy garść ziemi do otwartego grobu. Istotny wkład w wyjątkowość tego pożegnania miała moja siostra Hania. Jej wieniec był wesoły, kolorowy, poprzyczepiała do niego zdjęcia Szymka, także nasze wspólne, a napis na szarfie głosił hinduską prastarą mantrę: „Om mani padme hum”, co oznacza: „Bądź pozdrowiony, skarbie w kwiecie lotosu”. W wiadomości o pogrzebie na Facebooku Hania napisała, że mile widziane będą kolorowe stroje – i faktycznie część osób przyszła ubrana kolorowo, na przykład obie córki Szymka.
– W moim domu pod jego zdjęciem, w drewnianym lichtarzyku, co dzień zapalam świeczkę. I rozkładam świeże kolorowe owoce, symbol życia.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.
Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Na koniec nasuwa mi się pewna ogólna refleksja. Żegnanie bliskich zmarłych i czczenie ich pamięci to odwieczne, uniwersalne ludzkie doświadczenie. Dotykamy tu samej istoty człowieczeństwa, tajemnicy życia i przemijania, poruszone tu zostają nasze najgłębsze, bolesne i piękne uczucia.
Dlatego sprawując ceremonie żałobne, w takiej czy innej tradycji, religijnej bądź świeckiej, powinniśmy – tak myślę – kierować się zawsze delikatnością i szacunkiem dla wszystkich uczestniczących w takim wydarzeniu osób. Szacunek i delikatność należą się również osobie zmarłej. Ostatecznie przecież nigdy do końca nie wiemy, jaki ciężar dźwigała ona na swoich barkach…
Przeczytaj też: „Miłość w czasach zarazy”, czyli życie mądrzejsze od nas