Kiedyś – byłem akurat w łazience – do mieszkania przyszedł jakiś dziwny typ i udając wysłannika kurii, oświadczył „z troską”, że zostałem internowany. Żona zawołała: „Słyszysz, podobno cię internowali!”.
Fragment książki „Wolny strzelec pod nadzorem. Autobiograficzny reportaż o ludziach i filmach”, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Więź
Wiosną 1981 roku zacząłem przygotowywać swój filmowy debiut. Miał to być pełnometrażowy film telewizyjny. Co się stało, że jego premiera odbyła się w kinie? I to dopiero po sześciu latach? Tak czy owak „Wolny strzelec” stał się niespodziewanie filmem kinowym. Moim faktycznym debiutem, o czym mało kto wie.
Scenariusz, wyróżniony Nagrodą Prezydenta Koszalina, oparłem na faktach: jeden z moich znajomych dziennikarzy, wybitny reportażysta, autor wielu książek, napisał tekst, po którym zmarł na serce jego negatywny bohater. Ta historia stała się podstawą intrygi. „Wolny strzelec” był, oczywiście, tytułem gorzko ironicznym.
Wajda chciał, żebym debiutował w jego Zespole Filmowym „X”. Niestety, do realizacji ustawiła się długa kolejka członków zespołu, musiałbym więc czekać na debiut co najmniej dwa lata. W takiej sytuacji zdecydowałem się przenieść scenariusz do innego zespołu. Tak się szczęśliwie złożyło, że tym zespołem była „Silesia”. Na jej czele stali znakomici pisarze: jako szef artystyczny poeta Ernest Bryll oraz eseista, powieściopisarz i scenarzysta Michał Komar jako kierownik literacki. Obaj byli wielkimi zwolennikami mojego debiutu, ale zanim do niego doszło, doprowadzili do mojego spotkania z dokumentalistą Andrzejem Zajączkowskim, także czekającym na fabularny debiut.
Andrzej miał temat, ale nie miał scenarzysty. Agnieszka Holland i Michał Komar zaproponowali mu mnie. Zajączkowski wraz z operatorem filmu Michałem Bukojemskim robili dokument o kobietach rodzących w więzieniu. Przy okazji trafili na historię Klary, która skazana na dożywocie, rodzi w więzieniu dziecko. O tym miał opowiadać jego debiut kinowy.
Początkowo wydawało mi się to zbyt melodramatyczne. Jednak Agnieszka i Andrzej dzwonili do mnie niemal codziennie, namawiając do pisania. Zacząłem od dokumentacji: jeździłem do zakładów karnych, rozmawiałem z więźniarkami, a także ze strażniczkami i więziennymi wychowawczyniami. Trwało to ponad siedem miesięcy. Zobaczyłem, że w tej sprawie jest jeszcze coś, co może równoważyć wątek melodramatyczny – resocjalizacja, będąca wówczas w rzeczywistości formą sprawowania władzy nad więźniarkami, manipulowania nimi.
Mając takie dwa wątki, zdecydowałem się rozpocząć pracę.
Najpierw jednak przystąpiłem do realizacji „Wolnego strzelca”. Zdjęcia w całości kręciliśmy we Wrocławiu i okolicach. Sekwencję strajku w 1980 roku – w zakładzie Inco, gdzie pracowała moja matka. Ona podpowiedziała mi ostatnią scenę, w której główny bohater, dziennikarz grany przez Piotra Garlickiego, widzi wśród przywódców strajku koleżankę, dziennikarkę dyspozycyjną wobec komunistycznych władz. U nich w pracy było podobnie.
– Często najgorsi nieudacznicy, lenie i ludzie niesolidarni – wspominała mama – nagle odkrywali w sobie religijność i prawicowość, no i wchodzili w skład władz „Solidarności”, mieszając się z ludźmi uczciwymi.
Jakie miałem założenia formalne? Przede wszystkim chciałem, żeby to był film czarno‑biały. Trzeba było znaleźć odpowiedniego operatora, który wie, jak w takim filmie używać światła. Wybrałem Jacka Mierosławskiego, autora zdjęć do wielu dokumentów i takich filmów fabularnych jak: „Jej portret”, „Hazardziści”, „Za rok, za dzień, za chwilę…”, „Nie zaznasz spokoju”, „Klincz”. Był też operatorem kamery świetnego filmu Kuby Morgensterna „Trzeba zabić tę miłość” oraz wstrząsającego, czarno‑białego filmu Andrzeja Trzosa‑Rastawieckiego „Trąd”, którego akcja rozgrywa się we Wrocławiu.
Pracowaliśmy nie tylko nad sposobem oświetlania scen i nad ruchami kamery, najważniejsza była praca z aktorami. Oprócz Piotra Garlickiego w „Wolnym strzelcu” grali m.in. Bogusław Linda, Teresa Sawicka, Zdzisław Kozień, Ryszard Kotys, Leon Niemczyk, Erwin Nowiaszak. Wspaniale budującą nastrój niepokoju muzykę skomponował Zbyszek Karnecki, z którym zawodowo raz jeszcze spotkałem się trzy lata później podczas realizacji „Nienasycenia” we wrocławskim Teatrze Współczesnym. Obiekty wybrała Anna Jekiełek, którą poznałem przy okazji pracy nad „Dreszczami” Wojtka Marczewskiego.
Powstał film o potrzebie wolności; o pasji i ludzkich emocjach, ale i o pysze, która nas zaślepia. Przy okazji udało mi się opowiedzieć o manipulacji jako elemencie politycznej rzeczywistości. No i o tym, że nie wszystko jest tym, czym wydaje się być.
Kolaudację filmu wyznaczono na 9 grudnia 1981 roku, ale kilka dni wcześniej wcielono mnie na dwa tygodnie do wojska w ramach tzw. ćwiczeń dla rezerwistów. Nie wiedziałem wtedy, że to był wybieg. Początkowo nie skojarzyłem, że innych zwolenników i członków „Solidarności” potraktowano w podobny sposób. Profilaktycznie ograniczono naszą wolność do minimum.
Wcielono mnie do redakcji wojskowej dolnośląskiego „Żołnierza Ludu”, który był mniej agresywną wersją ogólnopolskiego „Żołnierza Wolności”. Pozwolono mi jednak chodzić w moim cywilnym ubraniu i brać udział w redakcyjnych pracach w „Odrze”. 8 grudnia wystąpiłem do redaktora naczelnego o zgodę na urlop bezpłatny i dzień później pojechałem do Warszawy na kolaudację. A tam heca na cztery fajerki.
Projekcja wzbudziła ogromne emocje. Na początek padło wiele komplementów, ale po chwili jeden z dziennikarzy zaatakował film z całą mocą. Zarzucił mi czarnowidztwo, antypaństwową wymowę „Wolnego strzelca” i nadmierny krytycyzm. Wojtek Marczewski, opiekun artystyczny filmu, powiedział mi, że ten związany ze służbami facet „przywalił” mu kiedyś za telewizyjny miniserial „Odejścia, powroty”. Kolaudant ze znajomością rzeczy oświadczył, że człowieka zabija się inaczej, niż pokazano to w serialu.
Ale wracając do „Wolnego strzelca” – podczas kolaudacyjnej dyskusji ktoś dodał, że to najostrzejszy obraz współczesnej Polski po wojnie, korzystający do tego z pieniędzy telewizji publicznej. Ernest Bryll i Michał Komar zaciekle bronili filmu. Wtedy do gry przystąpił cenzor. Powiedział, że zastanowi się, czy dopuścić film do obiegu, i zaraz po pokazie wysmażył pismo, w którym wymienił kilkanaście scen wymagających zmiany albo nawet usunięcia.
Tymczasem Zespół Filmowy „Silesia” wraz z producentem telewizyjnym, jakby na przekór oponentom, a w rzeczywistości z przekonania, przyznali filmowi pierwszą kategorię artystyczną. Dla ekipy, a dla mnie w szczególności, to było bardzo ważne. Rzadko bowiem film debiutanta otrzymywał najwyższą kategorię. Wkrótce jednak film „zaaresztowano”.
Stan wojenny
Bohater „Wolnego strzelca”, który swoim tekstem spowodował śmierć negatywnego bohatera reportażu, sądził, że będąc świetnym reporterem i autorem książek, jest wolny i może sobie pozwolić na więcej niż inni. Nie zauważył, że jest przez władze manipulowany, a jego wolność to iluzja. Władzom ówczesnej telewizji to się nie mogło spodobać.
Lista zaleconych przez cenzurę zmian była dla mnie śmieszna: kazano na przykład wyciąć scenę, w której Boguś Linda, grający fotoreportera, zabijał gazetą łazienkowego karalucha. Jak na ironię gazeta nosiła tytuł „Trybuna Ludu”, a tytuł na jej pierwszej stronie informował, że w Polsce realizowane są właśnie uchwały któregoś tam zjazdu przewodniej partii.
Następnego dnia po otrzymaniu pisma z cenzury oświadczyłem, że niczego z filmu nie wytnę i niczego nie zmienię. Nie zaspokoję życzeń cenzora, który w tej sytuacji dał sobie czas do namysłu i swoją decyzję, co dalej z filmem, przełożył na za tydzień. Tymczasem w niedzielę 13 grudnia wprowadzono w Polsce stan wojenny. Po paru dniach zapadła decyzja, że „Wolny strzelec” zostaje zapuszkowany. Na jak długo? Nie wiadomo. Przy okazji obniżono kategorię artystyczną filmu na drugą. Pocieszaliśmy się, że to i tak nieźle; mogli przecież obniżyć ją jeszcze bardziej.
Minęły właśnie dwa tygodnie od początku mojego „aresztowania” przez wojsko i byłem przekonany, że to koniec przygody z tą redakcją. Niestety, pułkownik będący szefem „Żołnierza Ludu”, zakomunikował mi, że otrzymał telefonogram z dowództwa z rozkazem: ma zatrzymać mnie na czas nieokreślony. Ale już nie w redakcji, a w drukarni.
Zaraz potem rozpoczęła się weryfikacja polskich dziennikarzy. Weryfikatorami byli cenzorzy, esbecy, bonzowie partyjni, dyrektorzy wydawnictw, tzw. komisarze wojskowi. Najpierw zbierano całą redakcję, żeby wysłuchała zasad weryfikacji, a potem brano każdego dziennikarza na indywidualną rozmowę. Weryfikacja przypominała mi więzienną resocjalizację, w której nie chodziło o nic dobrego. Celem było upokorzenie, a środkiem szantaż i bezwzględny nacisk. Nie godziłem się na to.
Gdy weryfikatorzy pojawili się w redakcji „Odry”, poczułem, że muszę zaprotestować. Na zebraniu ogólnym powiedziałem, że nie poddam się weryfikacji, bo nie mam nic do ukrycia przed kolegami. Dodałem dla jasności, że jestem przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego, jako przeciwnik każdej formy przemocy. Spakowałem swoje rzeczy i skierowałem się do wyjścia. Razem ze mną ruszyła jedna z najważniejszych osób w redakcji, Urszula Kozioł.
Wtedy zaczęło się piekło. Panowie weryfikatorzy krzyczeli za nami, że nam nie darują, jeśli nie wrócimy. Że wykończą nas zawodowo i prywatnie, a redakcję „Odry” rozwiążą. Dla mnie powrotu nie było, ale nie chciałem końca mojej redakcji, dlatego wraz z kolegami przekonywaliśmy Urszulę, aby przerwała protest i wróciła do sali. Tak też na szczęście zrobiła i redakcja ocalała.
Żeby nie było wątpliwości: cała „Odra”, wszyscy jej dziennikarze – byliśmy przeciwko weryfikacji i działaniom władz. Lecz ja w planach miałem jeszcze film, co po doświadczeniach z „Wolnym strzelcem” było jak pisanie patykiem po wodzie. Może jednak te marzenia zdecydowały o mojej determinacji? Oczywiście, wiedziałem, że poniosę konsekwencje. Fakt, że nie zachowam etatu, nie był bez znaczenia. Widmo bezrobocia straszyło, jednak w tamtym momencie przyzwoitość i emocje wzięły górę. Nie tylko w tamtym.
Ten dzień musiał nadejść, a jednak mnie zaskoczył. 17 stycznia komunistyczne władze usunęły mnie dyscyplinarnie z redakcji „Odry”. Zostałem bez pracy i środków do życia. Za to z obowiązkiem „odsłużenia” ćwiczeń w drukarni w charakterze korektora. Miałem areszt domowy. Mogłem poruszać się jedynie po linii prostej: mieszkanie – drukarnia – mieszkanie. Nie wolno mi było nawet wychodzić do sąsiadów, musiałem o tym telefonicznie meldować wojskowej redakcji.
Pułkownik, będący naczelnym wojskowej gazety, widząc moją awersję do munduru, ze złośliwym uśmiechem oznajmił, że wkrótce będę musiał go codziennie nosić. Ja mu na to, również z uśmiechem, że zgadzam się, pod warunkiem że do kompletu dostanę broń. Trochę się zdziwił. – Bo tak skompromitowaliście mundur – tłumaczyłem z powagą – że jeśli ktoś mnie na ulicy zaatakuje, muszę mieć możliwość obrony.
Chyba nie zorientował się, że z niego kpię. Bardzo zmartwiła go moja odpowiedź, ale okazała się skuteczna. Odstąpił od ubrania mnie w mundur; wyraźnie wolał mnie jako nieuzbrojonego cywila niż uzbrojonego szaleńca przebranego za wojaka.
W drukarni miałem pilnować poprawności językowej przygotowanych do wydania tekstów, ale, przyznaję, nie przykładałem się do tego. Świadomie przepuszczałem lapsusy językowe reżimowych publicystów. Przy okazji dyskutowałem ze zwolennikami stanu wojennego. Były to ostre rozmowy, w których nie oszczędzałem moich adwersarzy. Jeden z poruczników traktował mnie z przymrużeniem oka, jak kogoś niespełna rozumu, frajera. Kto nie jest z władzą, ten musi być psychicznie „walnięty”. Kiedyś przyniósł do drukarni jeden z tomów dzieł Josepha Conrada, mojego ukochanego pisarza. Zachęcał do zamiany 27 tomów wszystkich dzieł za 27 książek, których chciałbym się pozbyć. Nie musiał mnie namawiać. Gdy zaproponowałem mu jakieś tytuły, dał mi początkowo tylko jeden tom, mówiąc:
– Niech pan najpierw sprawdzi, czy pasuje do wystroju mieszkania. Dostałem tego Conrada od teściówki. Nawet nie zauważyła, że granatowe okładki nie pasują do naszych ciemnobrązowych mebli i do zasłon. Poza tym to nudne. Nie przebrnąłem nawet przez jeden tom.
Śmiejąc się w duchu, zabrałem powieść do domu, by następnego dnia wrócić z książką do drukarni. Oznajmiłem porucznikowi, że tom pasuje mi do wszystkiego. W ten sposób stałem się właścicielem wszystkich dzieł Conrada, o czym od dawna marzyłem. To był jedyny jasny moment stanu wojennego.
W drukarni czułem się jak w więzieniu. Zacząłem z tym stanem walczyć na różne sposoby. Moi znajomi lekarze dostarczali mi zaświadczenia, które miały pomóc w wydostaniu się z tej matni. I pomogły. W połowie lutego przyszedł ze sztabu telefonogram zwalniający mnie z wojska. Pułkownik na zakończenie mojej „służby” powiedział, że nie godząc się na weryfikację splamiłem mundur wojska polskiego. Kiedy mu oznajmiłem, że nigdy munduru nie nosiłem, więc nie mogłem go splamić, zaczął mnie straszyć:
– Poślemy obywatela na poligon, a dzieci zabierzemy do domu dziecka.
Gdy żegnałem się z pułkownikiem, poczułem jego wilgotną dłoń. Jego strach.
Byłem bezrobotny, bez środków do życia, wtedy z czteroosobową rodziną na utrzymaniu. Pomógł mi fakt, że dzięki belgijskiemu koledze miałem piękny zbiór płyt winylowych, m.in. Joan Baez oraz zespołów The Beatles i The Rolling Stones. Zacząłem sprzedawać i płyty, i książki. Nie wiedziałem, jak długo uda mi się w ten sposób funkcjonować. Na dodatek esbecja postanowiła uprzykrzyć mi życie.
Kiedyś – byłem akurat w łazience – do mieszkania przyszedł jakiś dziwny typ i udając wysłannika kurii, oświadczył „z troską”, że zostałem internowany. Żona zawołała: „Słyszysz, podobno cię internowali!”. Gość trochę się zmieszał, jednak stwierdził z refleksem, że nawet jeśli nie, to na pewno mnie to czeka i w związku z tym trzeba działać. Wypytywał, czy ktoś mógłby mnie ukryć. Chciał koniecznie poznać nazwiska i adresy. Facet potem wpadł jeszcze do nas z papierosami i konserwami, mówiąc, że to „służbowe, z kurii”. Słowo „służbowe” wydało mi się w tym kontekście bardzo podejrzane.
Pojechałem do kurii na wrocławski Ostrów Tumski, gdzie spotkałem się z biskupem Adamem Dyczkowskim, odpowiedzialnym za kontakty Kościoła z opozycją. Opisałem natręta. Biskup oświadczył, że nikogo do mnie nie wysyłano, a z opisu podejrzany typ przypomina gościa, który próbował się wkręcić w społeczną pomoc opozycjonistom.
W takim właśnie momencie otrzymałem telefon ze Studia Filmowego im. Karola Irzykowskiego. Dzwonił Jarek Sander, szef literacki studia, z zaproszeniem na rozmowę w sprawie realizacji filmu „Do końca życia”. Taki tytuł nosił bowiem scenariusz przyszłego „Nadzoru”.
Przeczytaj też: Wojciech Marczewski: Nigdy nie miałem poczucia, że muszę zrobić film za wszelką cenę