Zima 2024, nr 4

Zamów

Wiesław Saniewski: wolny strzelec

Wiesław Saniewski, 1984. Fot. Tomasz Gawałkiewicz

Kiedyś – byłem akurat w łazience – do mieszkania przy­szedł jakiś dziwny typ i udając wysłannika kurii, oświad­czył „z troską”, że zostałem internowany. Żona zawołała: „Słyszysz, podobno cię internowali!”.

Fragment książki „Wolny strzelec pod nadzorem. Autobiograficzny reportaż o ludziach i filmach”, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Więź

Wiosną 1981 roku zacząłem przygotowywać swój filmowy de­biut. Miał to być pełnometrażowy film telewizyjny. Co się stało, że jego premiera odbyła się w kinie? I to dopiero po sześciu latach? Tak czy owak „Wolny strzelec” stał się niespo­dziewanie filmem kinowym. Moim faktycznym debiutem, o czym mało kto wie.

Scenariusz, wyróżniony Nagrodą Prezydenta Koszalina, oparłem na faktach: jeden z moich znajomych dziennikarzy, wybitny reportażysta, autor wielu książek, napisał tekst, po którym zmarł na serce jego negatywny bohater. Ta historia stała się podstawą intrygi. „Wolny strzelec” był, oczywiście, ty­tułem gorzko ironicznym.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.

Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

Wajda chciał, żebym debiutował w jego Zespole Filmo­wym „X”. Niestety, do realizacji ustawiła się długa kolejka członków zespołu, musiałbym więc czekać na debiut co naj­mniej dwa lata. W takiej sytuacji zdecydowałem się przenieść scenariusz do innego zespołu. Tak się szczęśliwie złożyło, że tym zespołem była „Silesia”. Na jej czele stali znakomici pi­sarze: jako szef artystyczny poeta Ernest Bryll oraz eseista, powieściopisarz i scenarzysta Michał Komar jako kierownik literacki. Obaj byli wielkimi zwolennikami mojego debiutu, ale zanim do niego doszło, doprowadzili do mojego spotka­nia z dokumentalistą Andrzejem Zajączkowskim, także czekającym na fabularny debiut.

Andrzej miał temat, ale nie miał scenarzysty. Agnieszka Holland i Michał Komar zaproponowali mu mnie. Zającz­kowski wraz z operatorem filmu Michałem Bukojemskim robili dokument o kobietach rodzących w więzieniu. Przy okazji trafili na historię Klary, która skazana na dożywocie, rodzi w więzieniu dziecko. O tym miał opowiadać jego de­biut kinowy.

Początkowo wydawało mi się to zbyt melodramatyczne. Jednak Agnieszka i Andrzej dzwonili do mnie niemal co­dziennie, namawiając do pisania. Zacząłem od dokumentacji: jeździłem do zakładów karnych, rozmawiałem z więźniarkami, a także ze strażniczkami i więziennymi wychowaw­czyniami. Trwało to ponad siedem miesięcy. Zobaczyłem, że w tej sprawie jest jeszcze coś, co może równoważyć wątek melodramatyczny – resocjalizacja, będąca wówczas w rze­czywistości formą sprawowania władzy nad więźniarkami, manipulowania nimi.

Mając takie dwa wątki, zdecydowałem się rozpocząć pracę.

Najpierw jednak przystąpiłem do realizacji „Wolnego strzelca”. Zdjęcia w całości kręciliśmy we Wrocławiu i oko­licach. Sekwencję strajku w 1980 roku – w zakładzie Inco, gdzie pracowała moja matka. Ona podpowiedziała mi ostat­nią scenę, w której główny bohater, dziennikarz grany przez Piotra Garlickiego, widzi wśród przywódców strajku kole­żankę, dziennikarkę dyspozycyjną wobec komunistycznych władz. U nich w pracy było podobnie.

– Często najgorsi nieudacznicy, lenie i ludzie niesolidarni – wspominała mama – nagle odkrywali w sobie religijność i prawicowość, no i wchodzili w skład władz „Solidarności”, mieszając się z ludźmi uczciwymi.

Jakie miałem założenia formalne? Przede wszystkim chciałem, żeby to był film czarno‑biały. Trzeba było zna­leźć odpowiedniego operatora, który wie, jak w takim filmie używać światła. Wybrałem Jacka Mierosławskiego, autora zdjęć do wielu dokumentów i takich filmów fabularnych jak: „Jej portret”, „Hazardziści”, „Za rok, za dzień, za chwilę…”, „Nie zaznasz spokoju”, „Klincz”. Był też operatorem kamery świetnego filmu Kuby Morgensterna „Trzeba zabić tę miłość” oraz wstrząsającego, czarno‑białego filmu Andrzeja Trzosa‑Rastawieckiego „Trąd”, którego akcja rozgrywa się we Wrocławiu.

Pracowaliśmy nie tylko nad sposobem oświetlania scen i nad ruchami kamery, najważniejsza była praca z aktorami. Oprócz Piotra Garlickiego w „Wolnym strzelcu” grali m.in. Bo­gusław Linda, Teresa Sawicka, Zdzisław Kozień, Ryszard Kotys, Leon Niemczyk, Erwin Nowiaszak. Wspaniale bu­dującą nastrój niepokoju muzykę skomponował Zbyszek Karnecki, z którym zawodowo raz jeszcze spotkałem się trzy lata później podczas realizacji „Nienasycenia” we wro­cławskim Teatrze Współczesnym. Obiekty wybrała Anna Jekiełek, którą poznałem przy okazji pracy nad „Dreszczami” Wojtka Marczewskiego.

Powstał film o potrzebie wolności; o pasji i ludzkich emo­cjach, ale i o pysze, która nas zaślepia. Przy okazji udało mi się opowiedzieć o manipulacji jako elemencie politycznej rzeczywistości. No i o tym, że nie wszystko jest tym, czym wydaje się być.

Kolaudację filmu wyznaczono na 9 grudnia 1981 roku, ale kilka dni wcześniej wcielono mnie na dwa tygodnie do woj­ska w ramach tzw. ćwiczeń dla rezerwistów. Nie wiedziałem wtedy, że to był wybieg. Początkowo nie skojarzyłem, że in­nych zwolenników i członków „Solidarności” potraktowano w podobny sposób. Profilaktycznie ograniczono naszą wol­ność do minimum.

Wcielono mnie do redakcji wojskowej dolnośląskiego „Żołnierza Ludu”, który był mniej agresywną wersją ogólno­polskiego „Żołnierza Wolności”. Pozwolono mi jednak cho­dzić w moim cywilnym ubraniu i brać udział w redakcyjnych pracach w „Odrze”. 8 grudnia wystąpiłem do redaktora na­czelnego o zgodę na urlop bezpłatny i dzień później poje­chałem do Warszawy na kolaudację. A tam heca na cztery fajerki.

Projekcja wzbudziła ogromne emocje. Na początek pa­dło wiele komplementów, ale po chwili jeden z dziennika­rzy zaatakował film z całą mocą. Zarzucił mi czarnowidztwo, antypaństwową wymowę „Wolnego strzelca” i nadmierny kryty­cyzm. Wojtek Marczewski, opiekun artystyczny filmu, po­wiedział mi, że ten związany ze służbami facet „przywalił” mu kiedyś za telewizyjny miniserial „Odejścia, powroty”. Ko­laudant ze znajomością rzeczy oświadczył, że człowieka za­bija się inaczej, niż pokazano to w serialu.

Ale wracając do „Wolnego strzelca” – podczas kolaudacyjnej dyskusji ktoś dodał, że to najostrzejszy obraz współczesnej Polski po wojnie, korzystający do tego z pieniędzy telewi­zji publicznej. Ernest Bryll i Michał Komar zaciekle bronili filmu. Wtedy do gry przystąpił cenzor. Powiedział, że za­stanowi się, czy dopuścić film do obiegu, i zaraz po pokazie wysmażył pismo, w którym wymienił kilkanaście scen wy­magających zmiany albo nawet usunięcia.

Tymczasem Zespół Filmowy „Silesia” wraz z producen­tem telewizyjnym, jakby na przekór oponentom, a w rzeczy­wistości z przekonania, przyznali filmowi pierwszą kategorię artystyczną. Dla ekipy, a dla mnie w szczególności, to było bardzo ważne. Rzadko bowiem film debiutanta otrzymywał najwyższą kategorię. Wkrótce jednak film „zaaresztowano”.

Stan wojenny

Bohater „Wolnego strzelca”, który swoim tekstem spowodował śmierć negatywnego bohatera reportażu, sądził, że będąc świetnym reporterem i autorem książek, jest wolny i może sobie pozwolić na więcej niż inni. Nie zauważył, że jest przez władze manipulowany, a jego wolność to iluzja. Władzom ówczesnej telewizji to się nie mogło spodobać.

Lista zaleconych przez cenzurę zmian była dla mnie śmieszna: kazano na przykład wyciąć scenę, w której Bo­guś Linda, grający fotoreportera, zabijał gazetą łazienko­wego karalucha. Jak na ironię gazeta nosiła tytuł „Trybuna Ludu”, a tytuł na jej pierwszej stronie informował, że w Pol­sce realizowane są właśnie uchwały któregoś tam zjazdu przewodniej partii.

Wiesław Saniewski z Dorotą Pomykałą na planie „Wolnego strzelca”
Wiesław Saniewski z Dorotą Pomykałą na planie „Wolnego strzelca”, 1981. Fot. Stefan Kurzyp

Następnego dnia po otrzymaniu pisma z cenzury oświad­czyłem, że niczego z filmu nie wytnę i niczego nie zmienię. Nie zaspokoję życzeń cenzora, który w tej sytuacji dał sobie czas do namysłu i swoją decyzję, co dalej z filmem, przełożył na za tydzień. Tymczasem w niedzielę 13 grudnia wprowa­dzono w Polsce stan wojenny. Po paru dniach zapadła de­cyzja, że „Wolny strzelec” zostaje zapuszkowany. Na jak długo? Nie wiadomo. Przy okazji obniżono kategorię artystyczną filmu na drugą. Pocieszaliśmy się, że to i tak nieźle; mogli przecież obniżyć ją jeszcze bardziej.

Minęły właśnie dwa tygodnie od początku mojego „aresz­towania” przez wojsko i byłem przekonany, że to koniec przygody z tą redakcją. Niestety, pułkownik będący szefem „Żołnierza Ludu”, zakomunikował mi, że otrzymał telefono­gram z dowództwa z rozkazem: ma zatrzymać mnie na czas nieokreślony. Ale już nie w redakcji, a w drukarni.

Zaraz potem rozpoczęła się weryfikacja polskich dzien­nikarzy. Weryfikatorami byli cenzorzy, esbecy, bonzowie partyjni, dyrektorzy wydawnictw, tzw. komisarze wojskowi. Najpierw zbierano całą redakcję, żeby wysłuchała zasad we­ryfikacji, a potem brano każdego dziennikarza na indywi­dualną rozmowę. Weryfikacja przypominała mi więzienną resocjalizację, w której nie chodziło o nic dobrego. Celem było upokorzenie, a środkiem szantaż i bezwzględny nacisk. Nie godziłem się na to.

Gdy weryfikatorzy pojawili się w redakcji „Odry”, poczu­łem, że muszę zaprotestować. Na zebraniu ogólnym powie­działem, że nie poddam się weryfikacji, bo nie mam nic do ukrycia przed kolegami. Dodałem dla jasności, że jestem przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego, jako przeciwnik każdej formy przemocy. Spakowałem swoje rzeczy i skiero­wałem się do wyjścia. Razem ze mną ruszyła jedna z najważniejszych osób w redakcji, Urszula Kozioł.

Wtedy zaczęło się piekło. Panowie weryfikatorzy krzyczeli za nami, że nam nie darują, jeśli nie wrócimy. Że wykończą nas zawodowo i prywatnie, a redakcję „Odry” rozwiążą. Dla mnie powrotu nie było, ale nie chciałem końca mojej redak­cji, dlatego wraz z kolegami przekonywaliśmy Urszulę, aby przerwała protest i wróciła do sali. Tak też na szczęście zro­biła i redakcja ocalała.

Żeby nie było wątpliwości: cała „Odra”, wszyscy jej dzien­nikarze – byliśmy przeciwko weryfikacji i działaniom władz. Lecz ja w planach miałem jeszcze film, co po doświadcze­niach z „Wolnym strzelcem” było jak pisanie patykiem po wodzie. Może jednak te marzenia zdecydowały o mojej determinacji? Oczywiście, wiedziałem, że poniosę konsekwencje. Fakt, że nie zachowam etatu, nie był bez znaczenia. Widmo bezro­bocia straszyło, jednak w tamtym momencie przyzwoitość i emocje wzięły górę. Nie tylko w tamtym.

Ten dzień musiał nadejść, a jednak mnie zaskoczył. 17 stycznia komunistyczne władze usunęły mnie dyscypli­narnie z redakcji „Odry”. Zostałem bez pracy i środków do życia. Za to z obowiązkiem „odsłużenia” ćwiczeń w drukarni w charakterze korektora. Miałem areszt domowy. Mogłem poruszać się jedynie po linii prostej: mieszkanie – drukar­nia – mieszkanie. Nie wolno mi było nawet wychodzić do sąsiadów, musiałem o tym telefonicznie meldować wojsko­wej redakcji.

Pułkownik, będący naczelnym wojskowej gazety, widząc moją awersję do munduru, ze złośliwym uśmiechem oznaj­mił, że wkrótce będę musiał go codziennie nosić. Ja mu na to, również z uśmiechem, że zgadzam się, pod warunkiem że do kompletu dostanę broń. Trochę się zdziwił. – Bo tak skompromitowaliście mundur – tłumaczyłem z powagą – że jeśli ktoś mnie na ulicy zaatakuje, muszę mieć możliwość obrony.

Chyba nie zorientował się, że z niego kpię. Bardzo zmar­twiła go moja odpowiedź, ale okazała się skuteczna. Odstą­pił od ubrania mnie w mundur; wyraźnie wolał mnie jako nieuzbrojonego cywila niż uzbrojonego szaleńca przebra­nego za wojaka.

W drukarni miałem pilnować poprawności językowej przygotowanych do wydania tekstów, ale, przyznaję, nie przy­kładałem się do tego. Świadomie przepuszczałem lapsusy ję­zykowe reżimowych publicystów. Przy okazji dyskutowałem ze zwolennikami stanu wojennego. Były to ostre rozmowy, w których nie oszczędzałem moich adwersarzy. Jeden z po­ruczników traktował mnie z przymrużeniem oka, jak kogoś niespełna rozumu, frajera. Kto nie jest z władzą, ten musi być psychicznie „walnięty”. Kiedyś przyniósł do drukarni jeden z tomów dzieł Josepha Conrada, mojego ukochanego pisarza. Zachęcał do zamiany 27 tomów wszystkich dzieł za 27 książek, których chciałbym się pozbyć. Nie musiał mnie namawiać. Gdy zaproponowałem mu jakieś tytuły, dał mi początkowo tylko jeden tom, mówiąc:

– Niech pan najpierw sprawdzi, czy pasuje do wystroju mieszkania. Dostałem tego Conrada od teściówki. Nawet nie zauważyła, że granatowe okładki nie pasują do naszych ciemnobrązowych mebli i do zasłon. Poza tym to nudne. Nie przebrnąłem nawet przez jeden tom.

Śmiejąc się w duchu, zabrałem powieść do domu, by następnego dnia wrócić z książką do drukarni. Oznajmi­łem porucznikowi, że tom pasuje mi do wszystkiego. W ten sposób stałem się właścicielem wszystkich dzieł Conrada, o czym od dawna marzyłem. To był jedyny jasny moment stanu wojennego.

W drukarni czułem się jak w więzieniu. Zacząłem z tym stanem walczyć na różne sposoby. Moi znajomi lekarze do­starczali mi zaświadczenia, które miały pomóc w wydosta­niu się z tej matni. I pomogły. W połowie lutego przyszedł ze sztabu telefonogram zwalniający mnie z wojska. Puł­kownik na zakończenie mojej „służby” powiedział, że nie godząc się na weryfikację splamiłem mundur wojska pol­skiego. Kiedy mu oznajmiłem, że nigdy munduru nie no­siłem, więc nie mogłem go splamić, zaczął mnie straszyć:

– Poślemy obywatela na poligon, a dzieci zabierzemy do domu dziecka.

Gdy żegnałem się z pułkownikiem, poczułem jego wil­gotną dłoń. Jego strach.

Byłem bezrobotny, bez środków do życia, wtedy z cztero­osobową rodziną na utrzymaniu. Pomógł mi fakt, że dzięki belgijskiemu koledze miałem piękny zbiór płyt winylowych, m.in. Joan Baez oraz zespołów The Beatles i The Rolling Sto­nes. Zacząłem sprzedawać i płyty, i książki. Nie wiedziałem, jak długo uda mi się w ten sposób funkcjonować. Na doda­tek esbecja postanowiła uprzykrzyć mi życie.

Kiedyś – byłem akurat w łazience – do mieszkania przy­szedł jakiś dziwny typ i udając wysłannika kurii, oświad­czył „z troską”, że zostałem internowany. Żona zawołała: „Słyszysz, podobno cię internowali!”. Gość trochę się zmie­szał, jednak stwierdził z refleksem, że nawet jeśli nie, to na pewno mnie to czeka i w związku z tym trzeba działać. Wy­pytywał, czy ktoś mógłby mnie ukryć. Chciał koniecznie poznać nazwiska i adresy. Facet potem wpadł jeszcze do nas z papierosami i konserwami, mówiąc, że to „służbowe, z kurii”. Słowo „służbowe” wydało mi się w tym kontekście bardzo podejrzane.

Wesprzyj Więź

Pojechałem do kurii na wrocławski Ostrów Tumski, gdzie spotkałem się z biskupem Adamem Dyczkowskim, odpo­wiedzialnym za kontakty Kościoła z opozycją. Opisałem na­tręta. Biskup oświadczył, że nikogo do mnie nie wysyłano, a z opisu podejrzany typ przypomina gościa, który próbo­wał się wkręcić w społeczną pomoc opozycjonistom.

W takim właśnie momencie otrzymałem telefon ze Studia Filmowego im. Karola Irzykowskiego. Dzwonił Jarek Sander, szef literacki studia, z zaproszeniem na rozmowę w sprawie realizacji filmu „Do końca życia”. Taki tytuł nosił bowiem sce­nariusz przyszłego „Nadzoru”.

Przeczytaj też: Wojciech Marczewski: Nigdy nie miałem poczucia, że muszę zrobić film za wszelką cenę

Podziel się

Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.