Choć w różnych społeczeństwach bogaci są szczęśliwsi niż biedni, to jednak wraz z bogaceniem się samych społeczeństw nie wydaje się, aby ogólny poziom szczęścia wzrastał. Kluczem są nierówności.
Spróbujmy odnieść tytuł waszej najnowszej książki, „Ile trzeba zarabiać, żeby być szczęśliwym”, do sposobu, w jaki identyfikujemy się jako Polacy. Jak to jest z naszym własnym obrazem społecznym, jak opisujemy naszą własną majętność?
Kamil Fejfer: Patrząc na badania CBOS-u z maja 2020 roku, jako klasa średnia identyfikuje się w Polsce 77 proc. ludzi.
A więc?
Fejfer: Niemal wszyscy chcemy być klasą średnią. Narracja o niej jest wszechobecna w mediach. Nie mamy za to do czynienia z wieloma opowieściami o klasie niższej czy klasie wyższej. Powodów takiej popularności middle class poza jej ekspozycją w telewizji czy na portalach internetowych może być kilka.
Po pierwsze osoby, które są biedne, nawet jeśli podejrzewają, że nie łapią się do grona średniaków, to nie chcą się do tego przyznać ankieterowi. A być może i sami sobie. Przyznanie się do biedy jest po prostu trudne, zwłaszcza w obliczu popularności narracji o byciu kowalami własnego losu. Z kolei osoby zamożne zaniżają swoją pozycję klasową. Będąc w klasie wyższej, z jednej strony chcą być postrzegane jako „normicy”, jedni z wielu… a więc klasa średnia. Z drugiej zaś wielu bogatych nie zdaje sobie sprawy z rozkładu dochodów w Polsce. Patrzą więc na swoich znajomych z managementu w korporacjach albo właścicieli średnich firm i myślą, że prawie wszyscy tak żyją. Że klasa średnia to jest 30 tysięcy zł na rękę.
Dodatkowo same definicje klas są rozmyte. Przez to wiele osób nie wie, jak się zaszeregować. Wybierają więc bezpieczną opcję – jestem w klasie średniej.
Ale jest jeszcze jedna sprawa.
Jaka?
Fejfer: W ostatnich latach mieliśmy do czynienia z dużym skokiem dochodowym wśród Polaków. Program 500+, podwyżki płacy minimalnej oraz różnego rodzaju inne świadczenia socjalne. Te polityki dość zauważalnie zwiększyły dochody rozporządzalne gospodarstw domowych. A to przyczyniło się do gwałtownego wzrostu autoidentyfikacji właśnie jako middle class.
Według Polskiego Instytutu Ekonomicznego klasa wyższa w Polsce to osoby, które zarabiają powyżej 6000 złotych netto.
Łukasz Komuda: Opisywanych w ramach wskaźnika EHDI, a więc rachunku, który dzieli dochody gospodarstwa domowego przez pierwiastek kwadratowy liczby jego członków. Kryterium wejścia do klasy średniej w ramach takiego podziału to dwie trzecie mediany dochodu rozporządzalnego obliczonego za pomocą takiego rachunku, czyli około dwóch tysięcy złotych na rękę. Natomiast w wypadku klasy wyższej jest to dwukrotność, a więc około sześć tysięcy złotych. Dla jednoosobowego gospodarstwa domowego oznacza to, że wystarczy blisko dwa tysiące złotych na rękę, by znaleźć się w klasie średniej, i sześć tysięcy, by trafić do wyższej. Gdy mówimy o gospodarstwie czteroosobowym (w tym klasyczne dwie osoby dorosłe i dwoje dzieci), to te granice będą wynosiły odpowiednio cztery tysiące złotych i 12 tysięcy złotych dla gospodarstwa domowego. Dlaczego dochód rozporządzalny nie jest dzielony przez liczbę osób w gospodarstwie domowym? Bo koszty utrzymania każdej kolejnej osoby są niższe np. nie musimy ogrzać mieszkania bardziej przy większej liczbie domowników ani mieć większej liczby niektórych sprzętów domowych itd.
Jeden z naszych wywiadów przy promocji książki poprzedziła ankieta, w której pytano ludzi: „ile potrzebujesz dochodu, aby być szczęśliwym?”. Jedna osoba powiedziała, że potrzebowałaby tysiąc pięćset złotych więcej, aby mieć na czynsz. Inna wskazała sumę około czterech tysięcy złotych, kolejna wymieniła dwadzieścia tysięcy złotych
Fejfer: To powiedzmy może jeszcze, jak realnie procentowo wygląda klasowy podział naszego kraju. Wiemy już, że niemal 80 proc. naszych rodaków uważa się za middle class. Tymczasem z opracowania Polskiego Instytutu Ekonomicznego wynika, że do klasy średniej zalicza się około 54 proc. Polek i Polaków w wieku 24-64 lata. Klasa niższa stanowi 30 proc. naszego społeczeństwa, a klasa wyższa pozostałe 16 proc.
W takim rozróżnieniu wydaje się, że sporo czynników dystynkcji klasowej nam ucieka.
Komuda: Dzieje się tak, ponieważ nie tylko za pomocą dochodów ludzie określają swoją pozycję społeczną. Wykształcenie, zawód, profesje wolne i związane z pewnym prestiżem społecznym, jak nauczycielstwo, które pomimo niskich dochodów jest kojarzone społecznie jako zawód klasy średniej. Profesorstwo? Klasa wyższa. A przecież dochodowo to wcale nie musi wyglądać tak różowo.
Dochodzi więc podział jakościowo-kulturowy.
Komuda: Taki rodzaj podziału jest zdecydowanie bardziej użyteczny w naukach socjologicznych. Klasę niższą moglibyśmy scharakteryzować poprzez fizyczny charakter jej pracy oraz wykształcenie niższe lub średnie. Idąc w górę, mówimy o osobach z wykształceniem średnim i wyższym niż średnie, których praca nie ma już charakteru manualnego, polega na komunikacji, wykonywaniu zadań administracyjnych lub silnie sprofesjonalizowanych, niewymagających jednak szeroko kreatywności czy zdolności menadżerskich.
Klasa wyższa natomiast to wolne zawody, intelektualiści, menedżerowie, przedsiębiorcy, dziedzice, inwestorzy czy osoby łączące w sobie atrybuty różnych profesji. Najczęściej zawody klasy wyższej zapewniają większe dochody niż te klasy średniej i podobnie jest z klasą średnią i niższą. Czasem jest tak, że wykładowca uczelniany zarabia tyle, co osoba z klasy niższej, na przykład robotnik wykonujący prace proste. A hydraulik zarabia więcej niż dziennikarz. Jednak zjawiska z marginesów statystycznych niewiele nam mówią o rzeczywistości społecznej, a więc świecie dużych liczb. W nim obie matryce, zawodów i zarobków ze sobą współdziałają, korelują.
Im wyżej w drabinie społecznej, tym więcej pojawia się szarości.
Fejfer: Tak, co wynika z następującego faktu – otóż klasa wyższa jest najbardziej zróżnicowaną klasą społeczną, czy to jeśli chodzi o dochód, majątek, czy kapitał społeczny i kulturowy. W naszej książce „Ile trzeba zarabiać, żeby być szczęśliwym” preferujemy dochodową oś rozróżniania klas społecznych. Jest ona dość prosta i elegancka. Do tego podejście dochodowe, o którym pisał wspomniany wyżej Polski Instytut Ekonomiczny i na którym się skupiamy, pokrywa się w dużej mierze z podejściem socjologicznym.
Mówiłem już, że biorąc pod uwagę kryterium dochodowe, odsetek osób w poszczególnych klasach w naszym kraju, od najniższej zaczynając, wygląda następująco: 30 proc., 54 proc. i 16 proc. A jeżeli weźmiemy pod uwagę kryterium socjologiczne, o którym mówił Łukasz, to przedziały przesuwają nam się w niewielkim stopniu. Z takiej perspektywy do klasy niższej należy 37 proc. Polaków, do średniej 51 proc., a do wyższej: 12 proc.
Z tym że w przypadku klasy wyższej mamy wcześniej wspomniane zróżnicowanie. Łapie się więc do niej zarówno młody pracownik średniego szczebla korporacji, jak i prezes dużej firmy ze stopniem naukowym i MBI, który zaprasza na swoje przyjęcia znanych pisarzy i reżyserów, a do tego ma kilka willi w całej Europie.
Możliwe, że za jakiś czas dojdzie do klasowego rozjazdu płciowego, gdzie kobiety będą częściej w klasie średniej, a mężczyźni w dolnych partiach podziału społecznego
Komuda: W kulturze masowej obraz klasy wyższej jest tymczasem uniformizowany. Popularnym wyobrażeniem jest bycie drugim Kulczykiem, posiadaczem helikoptera, jachtu i wielkiej rezydencji z basenem, należącym do super elity finansowej. A tak po prostu nie jest. Ten obraz nie zawiera choćby wspomnianych pracowników korporacji.
Główny problemem w badaniu realnych podziałów klasowych staje się tym samym problem autoidentyfikacji poszczególnych jednostek.
Fejfer: Nie jest to problemem wyjątkowo polski. Mamy z nim do czynienia na całym świecie. O części powodów już mówiliśmy. Warto jednak zdawać sobie sprawę, że podejść teoretycznych do tego, czym właściwie te klasy społeczne są, jest naprawdę sporo. Kiedy więc ankieter pyta o naszą przynależność klasową, wybieramy z tego amalgamatu to, co nam najbardziej pasuje. Ponieważ chcemy być tacy jak ludzie wokół, a sądzimy, że wokół nas żyje klasa średnia, to i my w ten sposób się określamy.
Osoba mieszkająca w mniejszym ośrodku miałaby inny punkt odniesienia względem osób ze swojej najbliższej społeczności. Czy autoidentyfikacja w jakimś stopniu wchodzi w relację z miejsce zamieszkania?
Komuda: W badaniach CBOS-u można zaobserwować związek pomiędzy wielkością miejscowości, w jakiej mieszkamy, a przynależnością klasową. Ewidentnie im mniejsza miejscowość, tym częściej występuje identyfikacja z klasą niższą. Pośród samoidentyfikujących się jako przedstawiciele klasy niższej aż 53 proc. mieszka na wsi. Oczywiście statystycznie w mniejszych miejscowościach zarabia się zwykle mniej niż w największych miastach.
Fejfer: Mamy oczywiście do czynienia z pewnymi anomaliami, takimi jak obwarzanki z mniejszych miejscowości otaczające największe miasta. Okazuje się na przykład, że w Polsce najlepiej zarabiają nie mieszkańcy stolicy, a podwarszawskiej Podkowy Leśnej, gdzie średnia pensja w maju 2024 roku wynosiła 13,5 tys. złotych brutto. W tym samym czasie w największym polskim mieście było to około 11,7 tys. złotych brutto. Generalnie jednak im mniejsza miejscowość, tym niższy odsetek osób z wyższym wykształceniem, ale co ciekawe, również większa liczba mężczyzn względem kobiet.
To znaczy?
Komuda: Kobiety częściej identyfikują się jako klasa średnia i wyższa, bo są lepiej wykształcone. Częściej też wybierają zawody, które są samoidentyfikacyjnie przynależne do jednej z tych dwóch klas. Są również bardziej skore do migracji do większych ośrodków.
Fejfer: Przez dłuższy czas mówiło się o tym, że kobietom na rynku pracy jest gorzej. Tak też obiektywnie było i nadal jest, jeśli jako kryterium rozstrzygające weźmiemy pod uwagę gender pay gap – nadwyżkę zarobków, jaką cieszą się mężczyźni w porównaniu do kobiet. Jednak boom edukacyjny lat dziewięćdziesiątych i początku lat dwutysięcznych zdecydowanie premiował kobiety. I tak na przykład w Polsce wśród osób w wieku 25-34 lata ponad połowa kobiet ma wyższe wykształcenie, a w przypadku mężczyzn było to niecała jedna trzecia.
Możliwe więc, że za jakiś czas dojdzie do klasowego rozjazdu płciowego, gdzie kobiety będą częściej w klasie średniej, a mężczyźni w dolnych partiach podziału społecznego. To widać zresztą w „geografii płci” – gorzej wykształceni mężczyźni zostają w mniejszych miejscowościach, a ich lepiej wykształcone koleżanki uciekają do większych ośrodków. Jest to też jeden z objawów kryzysu płciowego w Polsce, o którym często słyszymy.
Komuda: Najczęściej dobieramy się w pary w ramach tej samej klasy społecznej, a więc mając podobną samoidentyfikację. Dochodziło czasem także do równania klasy w górę, lecz tutaj kulturowo przyjętym zwyczajem były raczej związki kobiet z mężczyznami z wyższej od nich klasy społecznej. Kobiety nie tak chętnie wchodzą w związki z biedniejszymi czy gorzej wykształconymi mężczyznami.
A jaki związek zachodzi między tytułowym szczęściem a zarobkami – czy też przynależnością klasową: czy mamy dane dotyczące tego, co powoduje największy wzrost deklarowanego szczęścia?
Fejfer: Badania Andrew Jebba wskazują na zależność dochodu i szczęścia. Badacz na podstawie danych z globalnego sondażu Gallupa korelował ze sobą poziom deklarowanego dobrostanu z dochodami. I – jak się okazuje – wiele zależy na przykład od wykształcenia danej osoby. Osoby lepiej wykształcone osiągają zadowolenie, zarabiając wyższe kwoty niż osoby z wykształceniem podstawowym. Wynika to prawdopodobnie z faktu porównań społecznych w ramach grup odniesienia. Osoby z dyplomami wyższych uczelni spędzają czas z podobnymi sobie. A lepsze wykształcenie jest silnie skorelowane z wyższymi zarobkami. Szczęście więc czujemy wtedy (oczywiście statystycznie), kiedy jesteśmy na górnych szczeblach hierarchii grupy, do której przynależymy.
W tym kontekście warto powiedzieć jeszcze o niezwykle ciekawych wynikach badań, które na swoim profilu X (dawniej Twitterze) zacytował dziennikarz Derek Thomson. Otóż okazuje się, że jeżeli zapyta się nas o nasze dochody marzeń, to zazwyczaj podajemy kwoty o 30-50 proc. większe niż obecne pensje. I to bez względu na to, z której klasy społecznej jesteśmy. Osoby zarabiające 40 tysięcy dolarów rocznie (badanie oczywiście ze Stanów Zjednoczonych) chciałyby zarabiać 60 tysięcy dolarów. Jakkolwiek ci, którzy mają dochód na poziomie 200 tysięcy, chcieliby rocznie otrzymywać 300 tysięcy.
Komuda: Jednocześnie ten pułap wyższych o 30-50 proc. preferowanych zarobków przynajmniej teoretycznie wydaje się nam osiągalny, znajduje się na naszym horyzoncie względem punktu obecnego. I odsuwa się wraz z naszym przybliżaniem do niego!
Pamiętam, że jeden z naszych wywiadów przy promocji książki poprzedziła ankieta, w ramach której pytano ludzi „ile potrzebujesz dochodu aby być szczęśliwym?”, a rozrzut odpowiedzi był fantastyczny. Jedna osoba powiedziała, że potrzebowałaby tysiąc pięćset złotych więcej, aby mieć na czynsz. Inna wskazała sumę około czterech tysięcy, kolejna wymieniła dwadzieścia tysięcy złotych.
Fejfer: Nic tych osób nie ograniczało! Pytani mogli rzucić liczbą stu tysięcy złotych… Co wskazuje, zgodnie z powyższym, że nasze aspiracje są zakorzenione w naszej codzienności. Jeśli zarabiamy cztery tysiące złotych, to wskażemy sześć tysięcy złotych jako sumę potrzebną do szczęścia. Natomiast jeśli należymy do klasy wyższej i zarabiamy dwadzieścia tysięcy złotych, to powiemy, że potrzebujemy kolejnych dziesięciu.
W książce przywołujecie badania wskazujące, że pomimo tych deklaracji w pewnym momencie dochodzi do zaspokojenia, więcej pieniędzy nie daje już wtedy większego szczęścia.
Komuda: Do niedawna większość badaczy postulowała istnienie swego rodzaju punktu nasycenia, po którego osiągnięciu dodatkowe tysiące złotych czy dolarów nie zmieniają deklarowanego przez nas poziomu szczęścia i zadowolenia z życia. A więc dochodziło do pojawienia się swego rodzaju plateau. W Polsce taki punkt badania wspomnianego Andrew Jebba określiły na poziomie około 15-20 tysięcy złotych netto dla jednoosobowego gospodarstwa domowego miesięcznie.
Jednak od momentu tamtych badań wprowadzono inną metodę badawczą używającą aplikacji. Za ich pomocą co jakiś czas w badaniu Matthew Killingswortha w losowych momentach dnia pytano respondentów o to, czy czują się zadowoleni z życia. Otrzymywaliśmy więc lepszy wgląd w nastrój i poziom satysfakcji badanych. Okazało się, że żadnego plateau nie ma. Im większe były dochody badanych, tym częściej odpowiadali, że byli szczęśliwi. Krótko mówiąc, nie ma wypłaszczenia, a im większe zarobki, tym mniejsze zmartwienia.
Fejfer: Warto jednak zauważyć, że mimo braku tego wypłaszczenia, „przyrost” szczęścia w wyniku rosnącego dochodu maleje. Inaczej mówiąc: dodatkowy tysiąc złotych miesięcznie ma większy wpływ na dobrostan kogoś, kto zarabia pięć tysięcy niż tego, który zarabia 15 tysięcy.
Jest jeszcze jedna rzecz, o której warto powiedzieć w kontekście wpływu dochodów na dobrostan. Chodzi o tak zwany paradoks Easterlina. Otóż w połowie lat 70. XX wieku ekonomista, Richard Easterlin, zauważył, że choć w różnych społeczeństwach bogaci są zawsze szczęśliwsi niż biedni, to jednak wraz z bogaceniem się samych społeczeństw nie wydaje się, aby ogólny poziom szczęścia wzrastał.
Na tym właśnie polegał paradoks! Kilka lat po kryzysie 2008 roku, kiedy w głównym nurcie ekonomii na dobre zadomowiła się perspektywa, biorąca pod uwagę nierówności ekonomiczne, zjawisko zostało raz jeszcze wzięte na warsztat. Co się okazało? Że paradoks Easterlina wynikał z rosnących nierówności! Inaczej mówiąc, społeczny dobrostan rósł wraz ze wzrostem PKB, ale głównie wtedy, kiedy nierówności pozostawały na niskim poziomie. Co wydaje się ważną wskazówką dla rządzących – nie tylko sam wzrost się liczy. Istotne jest również to, żeby był możliwie równo dzielony.
Łukasz Komuda – ekonomista, do 2012 roku związany z mediami, dziennikarz i m.in. zastępca redaktora naczelnego miesięcznika Businessman.pl. Od ponad dekady w Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych, gdzie pełni stanowisko eksperta rynku pracy. Jest członkiem rady Fundacji Aktywizacja oraz rady eksperckiej Orange Digital Center. Regularnie współpracuje m.in. z agencją zatrudnienia Randstad, Komitetem Dialogu Społecznego przy Krajowej Izbie Gospodarczej oraz Regionalnym Centrum Polityki Społecznej w Łodzi. Tłumacz z języka angielskiego – przełożył „Finanse po zawale. Od euforii finansowej do gospodarczego ładu” Paula Dembinskiego oraz „Kryzys ekonomiczny i kryzys wartości” Simony Beretty i Paula Dembinskiego. Współautor podcastu „Ekonomia i cała reszta”.
Kamil Fejfer – dziennikarz i analityk piszący o ekonomii i gospodarce. Współtwórca podcastu i kanału na YouTube „Ekonomia i cała reszta”. Autor książek „O kobiecie pracującej” oraz „Zawód”. Pisze (i opowiada) o nierównościach społecznych, rynku pracy, zmianach cywilizacyjnych, historii podboju kosmosu i popkulturze. Współpracuje z „Gazetą Wyborczą”, miesięcznikiem „Znak”, NOIZZ-em, WP, Magazynem Pismo.
Przeczytaj też: Skrócenie czasu pracy? To pytanie o sens naszego życia